Читать книгу Miara człowieka - Marco Malvaldi - Страница 11

Początek

Оглавление

Pierwszą rzeczą, jaką dało się zauważyć po wejściu do sali Rady, było to, że brakowało w niej światła.

Chociaż to dopiero połowa października, w Mediolanie panowały już chłody i jeszcze zanim zamek zaludnił się panami powracającymi z Vigevano, służący zdążyli uszczelnić okna zasłonami zwanymi impannatami – kawałkami białego płótna zaimpregnowanymi terpentyną, by uczynić je możliwie przezroczystymi. Przepuszczały one niewielką ilość światła z zewnątrz, ale w zamian nie pozwalały zobaczyć niczego, co działo się wewnątrz pomieszczenia. Dla mieszkańców zamku komnata ta nosiła nazwę sali degli Scarlioni, za sprawą nazywanych tak biało-czerwonych zdobień. Ale dla wszystkich innych – to znaczy dla większości mieszkańców Mediolanu – była to sala Rady, pomieszczenie, w którym zwyczajowo zbierała się Tajna Rada dworu. Sześć osób. Sześć najpotężniejszych osób w Mediolanie oraz ich pan – najpotężniejszy ze wszystkich.

– Każcie wejść następnemu, szambelanie.

Bernardino da Corte, szambelan Porta Giovia, skłonił się i przyciągnął do siebie ciężkie, drewniane drzwi, obwieszczając:

– Jego Ekscelencja Generał Zakonu Franciszkańskiego Francesco Sansone z Brescii.

Poniedziałki i piątki były dniami audiencji. Dniami, w których Ludovico il Moro[1], książę Bari, a przy okazji także pan Mediolanu, kierował swe ucho i uwagę ku każdemu, kto zwracał się do niego z jakimś problemem. Mógł to być jakikolwiek problem i jakikolwiek obywatel Mediolanu – to jest każdy, kto płacił nałożone przez Ludovica il Moro podatki, oraz ci, którzy ich nie płacili za życzliwym przyzwoleniem samego Ludovica. A mediolańczyk płacący podatki miał święte prawo bycia wysłuchanym, zwłaszcza że podatków płacił bez liku.

Ale zwierzchnik zakonu franciszkańskiego nie był obywatelem Mediolanu, nie był też „jakimkolwiek” obywatelem. Logicznie rzecz biorąc, nie miał prawa uzurpować sobie choćby jednej minuty cennego czasu, jaki Il Moro przeznaczał dla swoich poddanych, wysłuchując błagań biedaków, zamiast narzucać swoją wolę krnąbrnym ambasadorom, narowistym wierzchowcom czy uległym służącym. Niemniej jednak, na zdrowy rozum, odmówienie audiencji generałowi zakonu, który przychodzi niczym zwykły obywatel, byłoby po prostu głupie.

A Ludovico il Moro, książę Bari i pan Mediolanu, żadną miarą nie był głupi.

– To zaszczyt – odezwał się siedzący na tronie Il Moro. – Generał zakonu franciszkańskiego prosi o audiencję jak szary obywatel. Czemu zawdzięczamy odwiedziny w tak skromnym stylu?

– Jestem prostym franciszkaninem, jaśnie panie – odpowiedział Francesco Sansone – i nie zwykłem do honorów i fanfar. A do tego zagadnienie, jakie pragnę przedłożyć waszej dalekosiężności, wymaga tak niewiele czasu, że byłoby zuchwalstwem prosić o prywatną audiencję.

Witamy w renesansie, gdzie każde zdanie jest ważone i wkładane na palec niczym drogocenny kamień, gdzie odmierza się na wadze każde pojedyncze słowo, a następnie pokazuje klejnot nie po to, by udowodnić, jaki jest piękny, ale jak potężny jest ten, kto go nosi. I gdzie znaczenie każdego zdania musi być interpretowane w oparciu o to, kto je wypowiada, kto słucha, kto znajduje się w pomieszczeniu, a kogo w nim nie ma, jakie imiona się wymienia, a przede wszystkim zaś – których się nie wypowiada.

Zasadniczo Ludovico Sforza przyjął zakonnika, nie zwracając się do niego po imieniu, ale po funkcji, i doceniając fakt, że przychodził do niego niczym zwykły obywatel. Co znaczyło ni mniej, ni więcej tylko tyle, że zakonnik, będący przełożonym franciszkanów, absolutnie nic nie znaczył ani dla Ludovica, ani dla reszty Rady. Na co zakonnik odpowiedział, że przyszedłby w innym trybie – bardziej oficjalnym, ceremonialnym i sztywnym – poprzez zwrócenie się do Ludovica il Moro per „jaśnie pan”, a nie „jego książęca mość”, przypominając mu tym samym, że dla większości Włochów Ludovico był tylko i wyłącznie uzurpatorem.

– Cieszę się, ojcze – odparł Il Moro. – A zatem mówcie. Rada i ja gotowi jesteśmy was wysłuchać.

– Wybaczcie, panie… Nie widzę Jego Eminencji biskupa Como. Ufam, że nie jest niedysponowany.

– Nie ma mowy o żadnej niedyspozycji, ojcze. Ostatnimi czasy ograniczyliśmy liczbę członków Rady, jako że czterdzieści dwie osoby to zdecydowanie za wiele do pełnienia tego urzędu. Wzięliśmy pod uwagę również i to, że spraw sądowych i przesłanek do audiencji okrutnie ubyło na przestrzeni ostatniego roku.

Z pewnością zakonnik mógł zauważyć, że o ile czterdzieści dwie osoby to było zbyt wiele, o tyle być może obecnych sześć to zbyt mało – pomijając nawet fakt, że wśród tych sześciu nie było ani jednego ze święceniami, co raczej nie mogło być przypadkiem. Ojciec Sansone odchrząknął raz jeszcze.

– Jaśnie panie, przybywam tu z polecenia mojego zakonu, prosząc, byście ponownie wzięli pod rozwagę sprawę brata Giuliana da Muggia, który w dalszym ciągu naucza wbrew naszej regule i treści świętych ksiąg.

– Nie wiem, jak miałbym to zrobić, ojcze – odpowiedział Il Moro, przesuwając wzrokiem po członkach Rady.

– Czy pan Mediolanu mógłby nie wiedzieć, jak uciszyć marnego franciszkanina?

Nie trzeba być wybitnym egzegetą, by zrozumieć mocno aluzyjne znaczenie franciszkańskiego pytania, zwłaszcza jego trybu warunkowego. A skoro zauważa to Czytelnik, to nie mogło to ujść uwadze członków Rady ani samego Ludovica il Moro.

– Brat Giuliano został aresztowany i postawiony przed sąd, z waszej zresztą inicjatywy, szesnaście miesięcy temu. Nie będąc przeorem zakonu, zarządziłem, by proces został ponownie przeprowadzony, i dałem mandat Jego Eminencji arcybiskupowi Arcimboldiemu, by mu przewodniczył. Doskonale znacie werdykt tego procesu.

Ojciec Sansone westchnął głęboko.

Farsowy proces w sprawie Giuliana da Muggia był prawdziwym majstersztykiem w wykonaniu Ludovica il Moro. Wszyscy świadkowie – dziwnym trafem wszyscy świeccy, a do tego wszyscy będący dworzanami Ludovica – entuzjastycznie wychwalali kazania braciszka, pomniejszając jego inwektywy przeciwko Kościołowi w Rzymie bądź udając, że ich nie pamiętają. Co zresztą rzeczywiście było najmniej ważne.

Brat Giuliano nie ograniczał się do głoszenia, że kuria rzymska jest skorumpowana, gorsząca, zdeprawowana i obrzydliwa – to mówiło już wielu, łącznie z tym dominikaninem o zawodzącym głosie, Girolamem Savonarolą, który zyskał sławę wybitnej zmory przynoszącej pecha, przepowiadając śmierć Wawrzyńca Wspaniałego i inne katastrofy, które co do joty się sprawdziły.

O nie, brat Giuliano utrzymywał jeszcze, że Kościół w lombardzkiej stolicy może uniezależnić się od tego w Rzymie. Tak jak Savonarola, który liczył na uzyskanie autonomii dla zakonów. Tyle że ten tutaj chciał jeszcze przekonać Mediolan do odłączenia się od Rzymu. Mediolan, który w widoczny sposób stawał się najbogatszym regionem półwyspu. Miastem, które przyciągało największych artystów, które na pobliski uniwersytet w Padwie wysyłało najlepszych medyków i najznakomitszych matematyków, słono ich opłacając.

Zdaniem ojca Sansonego, a także jego wpływowego kolegi zasiadającego na tronie w Rzymie, nie powinno tak się dziać. Dlatego też podjęto próby okiełznania brata Giuliana. Im mniej się porusza pewne tematy, tym lepiej. A nawoływanie grzmiącym głosem do odłączenia Kościoła ambrozjańskiego od tego rzymskiego za pomocą każdego środka – no, może oprócz spychaczy, które wtedy jeszcze nie istniały[2] – nie było, powiedzmy sobie, szczytem marzeń.

Ale proces wszczęty przez Sansonego został przejęty przez Ludovica il Moro w iście renesansowym stylu. Nadworni poeci układali strofy recytowane później w całym mieście. Wszędzie – na ulicach przy Broletto i wzdłuż miejskich kanałów Navigli – można było usłyszeć sonet Bellincioniego O arcychrześcijańskim Mediolanie i sestynę niejakiego Giacoma Alfieriego, bardzo podówczas popularnego i bardzo słusznie zapomnianego dzisiaj, w których dziękowano niebiosom za to, iż zesłały Mediolanowi brata Giuliana. Obie rymowanki okropne, ale skuteczne. Il Moro pozyskał sobie mieszkańców, a następnie dwór, łapiąc kurię w kleszcze swojej świadomej gry i nieświadomej pomocy ludu.

– Zdaję sobie sprawę, że brat Giuliano został uniewinniony po bożemu – powiedział ojciec Sansone po kolejnym długim westchnieniu. – Brat Giuliano to wartościowy człowiek, a swoje kazania głosi z wielką gorliwością. Wielką gorliwością i wielką miłością do swoich owieczek. To człowiek, który umie przemawiać do ludu, ponieważ mówi to, co lud chce usłyszeć.

Tym samym zakonnik perfidnie przypominał Ludovicowi, że przychylność tłumu jest chwilowa. A obecnie lud nie stoi już w całości po stronie Il Moro.

Podatek solny i inne nałożone w ostatnim czasie ciężary nie zostały przez ludzi dobrze przyjęte, a popularność Ludovica nie sięgała jak wcześniej zenitu. Gdyby robiono wówczas sondaże, najprawdopodobniej wtorkowe Rady zaczynałyby się nadzwyczajnymi zebraniami w celu analizy poparcia i skutecznego ukierunkowania wstawiennictw i uniewinnień ze strony Il Moro. Ale w tamtych czasach daleko było do pojawienia się statystyki, nie odkryto jeszcze „przeciętnego człowieka”, a lud mógł okazywać swoją wolę, jedynie wiwatując. Albo buntując się.

– A brat Giuliano, będąc człowiekiem inteligentnym – kontynuował ojciec Sansone – z trudem da się uciszyć. Kiedy głosi kazania w San Francesco Grande, wypełnia kościół. Ludzie przybywają z daleka, by go słuchać, i wychodzą przepełnieni żarliwością. A zatem warto byłoby być może…

Jednak co by było warto, tego ojciec Sansone nie zdołał powiedzieć, ponieważ w tym samym momencie Ludovico podniósł się z tronu.

Gdyby działo się to w okolicach Lodi, Il Moro mierzyłby cztery łokcie fabryczne i dłoń, natomiast według miar miejskich Il Moro liczył sobie niewiele poniżej trzech łokci miary mediolańskiej. W systemie dziesiętnym natomiast pan Mediolanu miał metr dziewięćdziesiąt, co w połączeniu z lodowatym spojrzeniem i długą, surową szatą z czarnego brokatu sprawiało, że kiedy Ludovico il Moro wstawał, wyglądał naprawdę groźnie.

Po podniesieniu się Ludovico powoli podszedł do franciszkanina i delikatnie ujął go za łokieć.

– Chodźcie, wielebny ojcze – powiedział ściszonym głosem, ale jak ktoś, kto wie, że będzie wysłuchany. – Chciałbym wam coś pokazać.

I, znów za łokieć, przeprowadził buńczucznego, choć przerażonego zakonnika przez całą salę aż do wspaniałego, namalowanego na ścianie planu miasta.

– Widzicie, wielebny ojcze, Mediolan jest kołem. – Ręka Ludovica il Moro nakreśliła szeroki okrąg, pokazując na planie mury osłaniające miasto, by następnie wbić palec w środek mapy, tam, gdzie zaznaczona była katedra. – Mediolan jest kołem, a jego kościół jest piastą tego koła. Piastą solidną, pewną i dokładnie prostą. Wiecie, co się stanie, jeśli kościół ten pozostanie nieruchomy?

Palec Ludovica zaczął kreślić coraz to węższe okręgi, aż do utworzenia spirali wokół katedry, i na niej się zatrzymał.

– Koło może się kręcić i kręcić, i jeszcze kręcić, ale ci, którzy tam mieszkają… – Il Moro rozłożył ręce – …pozostaną w miejscu.

Po czym Ludovico położył prawą dłoń na ramieniu franciszkanina w przyjacielskim, a zarazem groźnym geście.

– Rozumiecie, wielebny ojcze?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Ludovico Sforza zyskał przydomek Il Moro (Maur) z uwagi na swoją śniadą karnację [przyp. tłum.].

2 Nawiązanie do hasła propagandowego lidera Ligi Mattea Salviniego [przyp. tłum.].

Miara człowieka

Подняться наверх