Читать книгу Mała wielka Wyspa Wielkanocna - Marek Fiedler - Страница 4
1.
SPEŁNIONE MARZENIE
ОглавлениеDo ostatniego etapu naszej podróży na Wyspę Wielkanocną wystartowaliśmy z Limy. Lot trwał sześć monotonnych godzin. Pod nami bezkres oceanu. Wreszcie maszyna zaczęła wytracać wysokość. Wyjrzałem przez okno. Samolot zataczał koło i z boku zamajaczył cel naszej wyprawy. Niepozorny kawałek ziemi, na którego widok serce uderzyło mocniej w piersiach. Zawsze marzyłem o tym, by poznać Rapa Nui[1]. Bo to zakątek o dramatycznej i fascynującej historii, a także miejsce kryjące wiele niezwykłych tajemnic.
Po wylądowaniu dowiedzieliśmy się, że tutejszy maleńki terminal dysponuje jednym z najdłuższych pasów na świecie, ponieważ Amerykanie w 1985 roku urządzili tu awaryjne lądowisko dla wahadłowców.
Wybierając się w daleką podróż, z reguły nie rezerwuję noclegu, wolę na miejscu rozejrzeć się za czymś dogodnym i niedrogim. Ale tym razem pewna Europejka mieszkająca na wyspie obiecała, że zarezerwuje nam kwaterę i odbierze nas z lotniska (towarzyszył mi mój syn Marek Oliwier). Jednakże na próżno rozglądaliśmy się za nią, również telefonicznie była nieuchwytna. (Później okazało się, że pomyliła daty). Na innych pasażerów Boeinga 767, którym przylecieliśmy, czekali tubylcy i rozwozili ich do hoteli. Niebawem przed skromnym budynkiem miejscowego lotniska Mataveri zrobiło się niemal pusto. Jeszcze tylko dwóch Rapanujczyków oczekiwało turystów. Zapytaliśmy ich o nocleg dla nas.
– Nie macie rezerwacji? – Ich oczy wyrażały zdumienie. – Teraz wszystko zajęte. Wkrótce zaczyna się Tapati!
Tapati to wielki festiwal, którym żyje wyspa przez pierwsze dwa tygodnie lutego każdego roku. Festiwal zapoczątkowano w latach 70. XX wieku, żeby wspierać miejscową kulturę i krzewić szacunek dla tradycji Rapa Nui. Tapati to współzawodnictwo w tańcach i śpiewie, to zmagania w różnych tradycyjnych zawodach sportowych, to wreszcie ostra rywalizacja między dwiema wybranymi dziewczynami o tytuł królowej Tapati. Festiwal organizują tubylcy przede wszystkim dla siebie samych, ale w ostatnich latach stał się dużą atrakcją turystyczną.
Widząc nasze zawiedzione miny, jeden z mężczyzn „zlitował się” nad nami:
– Może znajdę dla was jeszcze jakieś wolne miejsce, ale to będzie kosztować po sto pięćdziesiąt dolarów za noc od osoby. I radzę się szybko decydować!
Niech go kule biją! Wiedzieliśmy, że na Wyspie Wielkanocnej jest drogo, ale żeby aż tak? W takich chwilach należy zachować zimną krew. Po długiej podróży (nasza trwała z przesiadkami przeszło dwie doby: z rodzinnego Puszczykowa via Berlin, Madryt, Miami, Limę aż tu, po drugiej stronie kuli ziemskiej) człowiek jest zmęczony, chciałby jak najszybciej odpocząć w hotelu. Trzeba się jednak zmobilizować i ruszyć w poszukiwaniu czegoś tańszego. Już zarzucaliśmy plecaki na ramiona, gdy raptem nadjechała biała terenówka, z której wysiadła uśmiechnięta Rapanujka i przywołała nas gestem ręki.
– Jestem Cecylia. Zapraszam do siebie – rzekła, wręczając nam wizytówkę, na której widniała informacja: „Chez Cecylia. Cabaña y Camping”. Cabaña to w języku hiszpańskim „szałas” albo „buda”. „Lepszy szałas niż hotel za 150 dolarów” – przemknęło mi przez głowę. Nie namyślając się, wsiedliśmy do auta. Dobrze trafiliśmy. Cabaña okazała się przyzwoitym domkiem, w którym czekał na nas obszerny pokój z łazienką i dostępem do kuchni. A wszystko to za bardzo przystępną cenę, jak na tutejsze warunki: 60 dolarów za dobę dla nas dwóch.
Znajdowaliśmy się w miasteczku Hanga Roa, położonym w pobliżu lotniska w południowo-zachodniej części wyspy. Hanga Roa skupia 95 procent populacji Rapa Nui. Jest to jedyne miejsce na wyspie z dostępem do elektryczności i bieżącej wody. W miasteczku były dwa banki, szpitalik, apteka, poczta, minimarkety i sklepy z pamiątkami oraz całkiem pokaźna liczba restauracji. W pobliżu naszej cabaña zauważyliśmy kilka knajpek; do jednej z nich, pod nazwą „Mana”, wstąpiliśmy na obiad. Byliśmy w siódmym niebie. Zdobyliśmy wygodną kwaterę w świetnym miejscu, nieopodal malowniczej Zatoki Cooka – to właśnie tu James Cook zarzucił kotwicę w 1774 roku. Pod samym niemal nosem mieliśmy też główną scenę, gdzie niebawem rozpoczną się występy na festiwalu Tapati. A kilka kroków dalej widniał kompleks Tahai z trzema platformami ahu[2], na których stało siedem wspaniałych posągów moai!
Tymczasem w knajpce „Mana” kelnerka przyniosła nam skromny posiłek: jakieś dwie nieokreślone rybki z ryżem. Podczas płacenia rachunku czekała nas przykra niespodzianka: kelnerka zażądała aż 65 dolarów! Zdegustowani, przez kilka następnych dni obywaliśmy się bez obiadów.
Drożyzna na Wyspie Wielkanocnej wynika stąd, że ogromną większość produktów trzeba sprowadzać samolotem z kontynentu. Nawet butelkowana woda pochodzi z Chile. Z wodą zawsze był tu problem, ponieważ wskutek porowatego wulkanicznego podłoża nie ma na wyspie rzek ani strumieni. Są tylko trzy jeziora w kraterach wygasłych wulkanów: Rano Kau, Rano Raraku i Rano Aroi. Krajowcy gromadzili wodę deszczową w kamiennych zbiornikach.
Z cenami jednak okazało się nie tak źle, jak na pierwszy rzut oka wyglądało. Niebawem wyszukaliśmy knajpkę, w której za przyzwoity obiad płaciliśmy o połowę mniej niż w nastawionej na łupienie turystów „Manie”. Poza tym przekonaliśmy się, że jak ognia należy unikać płacenia dolarami. Dolar przez długi czas był tu panem, wszystkie ceny podawano przede wszystkim w tej walucie. Ostatnio jednak miejscowi wolą kasować w chilijskich peso. Oczywiście przyjmą od turysty „zielone”, ale zastosują niekorzystny przelicznik. Lepiej więc udać się od razu do banku – tam uczciwiej wymieniają.
Wyspę zamierzaliśmy przemierzyć wzdłuż i wszerz. Pochyliliśmy się nad mapą. Powierzchnia Rapa Nui wynosi około 170 kilometrów kwadratowych (dla porównania, Warszawa zajmuje 495 kilometrów kwadratowych) i tworzy nieregularny trójkąt o bokach długości 24, 18 i 16 kilometrów. Uformowały ją trzy wulkany: Poike, Rano Kau oraz Terevaka, który jest równocześnie najwyższym wzniesieniem wyspy, sięgającym 507 metrów n.p.m. Charakterystyczną cechą Rapa Nui jest mnogość jaskiń, wykorzystywanych dawniej przez tubylców w celach kultowych, a także podobno jako schrony w okresie niepokojów na wyspie. Do najciekawszych miejsc można dojechać drogami asfaltowymi bądź gruntowymi. Postanowiliśmy więc wynająć terenowy samochód. Z pomocą naszej gospodyni Cecylii dostaliśmy niedrogie suzuki o dumnej nazwie samurai. Ten samurai najlepsze lata miał już dawno za sobą. Przy prędkości 60 kilometrów na godzinę dygotał przeraźliwie, ciskając się w lewo i prawo jak pijany niecnota. Na szczęście tutejsze drogi są ciągle jeszcze niemal puste, więc nasze harce po nich uchodziły nam na sucho. Trzeba było tylko uważać na wałęsające się konie, zazwyczaj półdzikie, których żyje tu około sześciu tysięcy, przewyższając liczbą mieszkańców.
Suzuki samurai, choć ułomne, jednak nas nie zawiodo. Wyspa Wielkanocna ze wszystkimi swoimi niezwykłościami stanęła przed nami otworem!