Читать книгу Mała wielka Wyspa Wielkanocna - Marek Fiedler - Страница 6
3.
HOLENDRZY ODKRYWAJĄ WYSPĘ POSĄGÓW
ОглавлениеBył rok 1722. Dowodzący trzema żaglowcami holenderski admirał Jacob Roggeveen przemierzał Ocean Spokojny w poszukiwaniu legendarnego Południowego Kontynentu. Ówcześni geografowie byli przekonani, że jakiś wielki nieznany ląd powinien rozpościerać się gdzieś na południowym Pacyfiku. Piątego kwietnia Holendrzy dostrzegli małą wyspę. Snuły się nad nią dymy ognisk, zatem była zamieszkana. Roggeveen postanowił ją zbadać. Ponieważ przypadała akurat Niedziela Wielkanocna, nazwał odkrytą ziemię Paasch Eyland – Wyspą Wielkanocną.
Roggeveen nie miał pojęcia, że mieszkańcy wyspy od długiego czasu żyli w całkowitej izolacji. Ponoć zwali oni swą ojczyznę Te Pito O Te Henua, co można przetłumaczyć jako „Pępek Świata” albo „Kraniec Ziemi”. Nazwa ta dobrze oddaje położenie geograficzne tego zakątka. W tym jednak sęk, że usłyszano ją po raz pierwszy dopiero w 1873 roku. Dodajmy, że od razu się przyjęła i zaczęła funkcjonować jako tradycyjna nazwa wyspy, wywodząca się rzekomo z dawnych wieków. A może mieszkańcy w dawnych czasach zwali swoją wyspę po prostu Te Kainga – „Ziemia”, jako że w pobliżu nie było żadnego innego lądu, od którego trzeba by ją odróżnić?
Spróbujmy sobie wyobrazić, co czuli tubylcy, kiedy ujrzeli europejskie żaglowce. Było to dla nich przeżycie, jakiego my byśmy doznali, gdyby u nas wylądowały statki UFO! Jakiż to ważny moment w ich życiu – pojawienie się obcych, o których pochodzeniu i zamiarach zgoła nic nie wiedzieli! Jak się zachować? Jak postąpić? Czy ukryć się i czekać, aż nieoczekiwani przybysze odpłyną, bo może stanowią zagrożenie? Czy przyjaźnie ich powitać?
Holendrzy stanęli na kotwicy dwie mile od brzegu. Porywisty wiatr i wezbrane fale nie sprzyjały przybiciu do brzegu. Bardzo się zdziwili, gdy ujrzeli krajowca, który – nie lękając się wzburzonego morza – w maleńkiej, kruchej, skleconej z deszczułek łódce poważył się zapuścić tak daleko w ocean, by do nich dotrzeć. Śmiałek postanowił poznać nieznajomych. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna około pięćdziesiątki. Całkowicie nagi, bezbronny, nie okazywał bojaźni. Roztropnie próbował porozumieć się na migi. Z ogromną ciekawością zwiedził statek. Wszystko go fascynowało: wysokość masztów, żagle, grubość lin, działa, instrumenty nawigacyjne. Wyraźnie przejęty, wszystkiego z nabożeństwem dotykał. Kiedy zobaczył swoje odbicie w zwierciadle, które przed nim ustawiono, w pierwszej chwili stanął jak wryty. Po chwili zajrzał za lustro, szukając tam bliźniaczo podobnego do siebie człowieka. Rozbawionych marynarzy nie omieszkał obdarzyć uśmiechem; dał im tym samym do zrozumienia, że nie czuje urazy z powodu żartu, który mu wycięli. Gdy zagrali mu na skrzypcach, skakał i tańczył na pokładzie razem z nimi.
Holendrzy przyglądali się przybyszowi z zainteresowaniem. Jego ciało pokrywały wymyślne tatuaże. Jednakże najbardziej zdumiewały ich uszy wyspiarza: były tak wydłużone, że zwisały niemal do ramion. Podarowali mężczyźnie dwa sznury niebieskich paciorków, które zawiesił sobie na szyi, małe lusterko, nożyczki i kilka innych drobiazgów. Wkrótce odpłynął, przedtem jednak serdecznymi gestami zaprosił ich wszystkich do odwiedzenia wyspy.
Roggeveen zdecydował się przybić do brzegu dopiero kilka dni później, gdy wiatr przycichł. Dziwne to było „lądowanie” – przypominało bowiem jako żywo zbrojne wtargnięcie na obcą ziemię! Stu trzydziestu czterech Holendrów na kilku szalupach dotarło na brzeg; wszyscy byli uzbrojeni w muszkiety i szpady, ponadto przywieźli na łodzi dwa działa gotowe do strzału. W szyku bojowym ruszyli w głąb wyspy. Rozemocjonowani krajowcy cisnęli się tłumnie wokół kolumny maszerujących. Niektórzy z nich z czystej ciekawości dotykali uniformów i broni przybyszów. Nagle z tyłu kolumny dało się słyszeć kilka wystrzałów i ostry krzyk:
– Już czas! Już czas! Ognia!!!
Rozległ się huk wielu muszkietów tak gwałtowny, że aż ziemia zadrżała. Krajowcy zastygli na chwilę przerażeni, po czym rozpierzchli się w panicznej trwodze, zostawiając na murawie 10 zabitych i wielu rannych. Wśród poległych był także ów mężczyzna około pięćdziesiątki, który tak życzliwie powitał przybyszów kilka dni wcześniej, kiedy przypłynął do nich łódką… „Krew naznaczyła pierwsze kroki cywilizacji pychy” – napisze francuski podróżnik i pisarz Francis Mazière.
– Jak ci Holendrzy mogli postąpić tak haniebnie! – oburzył się Marek Oliwier, kiedy rozpamiętywaliśmy tamto krwawe zajście. – Przecież Rapanujczycy byli do nich przyjaźnie usposobieni. Potwierdził to nawet w swej relacji jeden z kapitanów Roggeveena, Cornelis Bouman, który napisał, że tubylcy nie mieli absolutnie żadnej broni, na powitanie podeszli do Holendrów tłumnie z gołymi rękami, skacząc z radości. Przybysze budzili w nich ogromną ciekawość. Mogło to być fascynujące spotkanie dwóch różnych cywilizacji, dwóch różnych światów! Dlaczego Holendrzy zmienili je w koszmar?
– Postąpili nie tylko podle, lecz także wbrew własnemu interesowi – dodałem. – Ich zapasy żywności były nadwątlone, doskwierał im szczególnie brak świeżych owoców. Krajowcy mogli im przecież dostarczyć bananów, których mieli pod dostatkiem…
– Czemu więc do nich strzelali?
– Ze strachu!
Niejeden gwałt zadany drugiej istocie ma swoje źródło w strachu. Gdy obawiasz się czegoś, stajesz się zły, agresywny – twierdził hinduski jezuita, filozof i mistyk Anthony de Mello. A Ryszard Kapuściński w książce Ten Inny pisze: „Ksenofobia to choroba wystraszonych (…), przerażonych myślą, że przyjdzie im przeglądnąć się w zwierciadle kultury Innych”. I dodaje: „Inny to zwierciadło, w którym się przeglądam, czy w którym jestem oglądany, to lustro, które mnie demaskuje i obnaża…”.
Uzbrojeni po zęby Holendrzy obawiali się krajowców, nie ufali im, być może wietrzyli jakąś zasadzkę. Paniczny lęk zawładnął tchórzliwym z natury młodszym sternikiem Cornelisem Mansem, który znienacka wypalił z muszkietu. Za nim grzmotnęli inni…
Holendrów ogarnęło niemałe zdziwienie, gdy jakiś czas po krwawej strzelaninie, którą urządzili, przybyła grupa tubylców z wodzem i złożyła przed nimi kosze pełne darów, głównie trzciny cukrowej, drobiu i owoców. Pokojowy gest skrzywdzonych całkowicie ich zaskoczył. To pokazało, że wyspiarze, których mieli za dzikusów, mogli być dla nich wzorem szlachetnego postępowania! (Chociaż pewnie nie brakło wśród przybyszów i takich, co przyczynę zachowania krajowców upatrywali jedynie w poczuciu własnej słabości i strachu przed potęgą broni obcych oraz w chęci ich ugłaskania). Marynarze gestami dali do zrozumienia, że nie chcą trzciny cukrowej, natomiast z zadowoleniem przyjęli 60 kur i 30 kiści bananów, za które odpłacili się barwnym płótnem.
Na wyspie Holendrów najbardziej zadziwiły ogromne kamienne posągi. Kolosy widoczne były już ze statków; teraz przyjrzeli im się z bliska. Stały na kamiennych platformach rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża. Przybysze zachodzili w głowę, w jaki sposób mogli je wznieść tubylcy pozbawieni grubego drewna (na wyspie nie było w ogóle drzew), a także mocnych lin, bez których nie sposób zbudować dźwigu potrzebnego do ich ustawienia, jako że niektóre sięgały nawet 10 metrów wysokości. Intrygująca zagadka nie dawała im spokoju. Ustawienie posągów było zdumiewającym osiągnięciem wyspiarzy, świadczącym o ich zadziwiających zdolnościach nie tylko rzeźbiarskich, lecz także technicznych i organizacyjnych.
Po raz drugi tego dnia Holendrzy poczuli się nieswojo. Krajowcy, na których chcieli spoglądać z góry, okazali się twórcami zupełnie niezwykłych dzieł. Po raz kolejny przyszło Holendrom przeglądnąć się w zwierciadle własnej kultury. Nie była to przyjemna dla nich konfrontacja. Sytuacja, w jakiej się znaleźli, irytowała szczególnie Roggeveena, grała mu paskudnie na nerwach. O nie, dumny admirał nie zamierzał zachwycać się dokonaniami jakichś marnych tubylców na tej zagubionej wśród oceanu wysepce! Musiał więc na gwałt coś wymyślić, żeby je umniejszyć, pozbawić znamion niezwykłości. W swym sprawozdaniu z wyprawy napisał więc z całą stanowczością, że krajowcy wcale nie wyrzeźbili posągów w kamieniu, tylko ulepili je zwyczajnie… z gliny! No bo cóż to za wielkie osiągnięcie – gliniane figury?
To kuriozalne stwierdzenie pozwoliło admirałowi odzyskać chwilowo równowagę ducha. Zarozumialec nawet nie podejrzewał, że palnął kapitalne głupstwo, które okryło go śmiesznością.
– A jednak kolosy, wbrew intencjom Roggeveena, zawładnęły wyobraźnią Holendrów – powiedziałem.
– O ile dobrze pamiętam, to jeden z członków załogi admirała, co prawda, nie Holender, a żołnierz niemiecki nazwiskiem Behrens, stwierdził, że wszystkie figury były jednak z kamienia – zauważył syn.
– Owszem, ów Behrens, zagorzały łowca przygód, napisał wspomnienia z ekspedycji, przepojone bujną wyobraźnią, ale posągi ocenił trzeźwo. Lecz nie o nim chciałem mówić. Zdumiewające relacje z pobytu na wyspie sporządzili dwaj anonimowi członkowie wyprawy, zwykli marynarze. Wedle ich słów, wyspę zamieszkiwali olbrzymy mierzące 12 stóp, a więc dwukrotnie wyżsi od Europejczyków! Obrazowo dodali, że Holendrzy mogliby z łatwością, bez schylania głowy przejść między nogami tych dzieci Goliata.
– Ależ puścili wodze fantazji! – syn się uśmiechnął.
– Jednakże ich fantastyczne opowieści odbiły się echem w Holandii[4]. Otóż artysta, Johannes van Braam, zainspirowany ich opisami, wykonał ilustrację przedstawiającą scenę lądowania Holendrów na wyspie. Jego miedzioryt wydany drukiem w 1728 roku był pierwszym obrazem, na którym Europejczycy zobaczyli Wyspę Wielkanocną. Ale dodajmy: obraz przedstawiał ją całkowicie fałszywie. Widzimy marynarzy zbliżających się w szalupach do brzegu, na lądzie zaś kotłuje się tłum dzikich wojowników olbrzymiej postury, wygrażających przybyszom dzidami. Dopiero kiedy marynarze poczęstowali dzikusów salwą z muszkietów i kilku z nich zaryło nosami w glebę, tubylcy stracili rezon. Wymowa ryciny jest jasna: bohaterscy żeglarze przezwyciężą wszelkie przeszkody, nawet rozjuszonych olbrzymów skruszą.
– No tak, w tym obrazie nie ma za grosz prawdy… Chociaż nie do końca, ponieważ jedno się zgadza: Holendrzy faktycznie dopuścili się mordu na krajowcach! – przypomniał syn.
– Wróćmy jednak do owych dwóch anonimowych matrosów. Oni chyba rzeczywiście uwierzyli, iż na wyspie spotkali olbrzymów. Solennie zapewniali, że nie mijają się z prawdą, pisząc o wzroście tych drągali.
– Może trzymali się starej jak świat tradycji, która każe opowiadać dziwy o dalekich lądach?
– Może. Niewykluczone jednak, że kiedy ujrzeli niezwykłej wielkości posągi, ich proste umysły wyolbrzymiły mieszkańców tego lądu, rozdęły ich do rozmiarów gigantów, bo nie mieściło im się w głowach, by takie dzieła mogły wyjść spod ręki zwykłych ludzi. Chociaż nadal nie mogli uwierzyć, czemu dali wyraz w swej pisaninie, aby mieszkańcy wyspy – bez względu na to, jak rośli i mocarni by byli – potrafili ruszyć te kolosy i postawić na kamiennych podstawach.