Читать книгу Wi@rus - Marek Zychla - Страница 6

Оглавление

Rozdział 1
Wynajem

1

Przebudziło się nie tylko słońce.

– Nie śpicie? – Kierowca przyspieszył, żeby zaimponować towarzyszom. – Zostawiliśmy za sobą Kilkenny. Mknę na mieszance coli z monsterem!

– Dzień dobry, Eamonie, któremu kofeina nie służy. – Kris sprawdził kieszenie. Do poprzednich podokładał wyciągnięte ze schowka zdobycze, nazywane przez współpodróżnych śmieciami.

– Jaki mamy pożytek z torebki po frytkach? – Nie wytrzymał chłopak. Z trudem powstrzymywał ziewanie, które przeczyłoby poprzednim, buńczucznym słowom. – Oprócz tego, że w całym samochodzie wali octem?

– Symbolika, semantyka, odrobina wyobraźni i kwasowość. Na obwodnicy bierz pod koła czwarty zjazd – rozkazał pasażer. – Później w lewo i trzymaj się głównej ulicy miasteczka, aż zarządzę postój. Callan nie jest duże, nie zgubimy się. Nie ma też za wiele do zwiedzania. Jedno skrzyżowanie, kilka osiedli, kościół. Noclegownia dla wspomnianego Kilkenny.

– To dlaczego tam nie zamieszkamy? Do tej pipidówy dojeżdżałbyś sobie?

– Nie lekceważmy kociego rozsądku. – Już samym tonem wypowiedzi mężczyzna zakończył dyskusję.

Zaparkowali pod agencją nieruchomości, wciśniętą pomiędzy bank a aptekę. Kris wyszedł pierwszy. Pooranymi bliznami dłońmi rozprostował przód bluzy, przy okazji brudząc ją trochę. Przywdział niedopasowany uśmiech, poprawił torebkę turystyczną zawieszoną przy pasku i wkroczył – dostojnie! – do środka. Eamon podążył za kompanem niczym głodujący cień. Spaniel pozostał w aucie. Psioczył na rozmiary miasteczka, a co za tym idzie „brak suk o rasowym charakterze”.

Handlowiec urzędujący w agencji zatrzymał wzrok na opuchniętych stopach klienta, który sylwetką przypominał mu emerytowanego zawodnika rugby.

– Cukrzyca – mruknął gość ze smutną miną. – Nie mam czasu na hospitalizację, że o amputacji nie wspomnę – wspomniał. – Sama opuchlizna to zresztą drobiazg w porównaniu z owrzodzeniami. Przepięknie ropieją. Zademonstrować?

– Wspaniała pogoda! – Eamon wybawił biedaka z opresji. Przymknął drzwi, bo za bardzo zalatywało chłodem.

W pomieszczeniu od razu zrobiło się ciaśniej. Gołe ściany, blade szafki i biurko z laptopem służyły za całe wyposażenie, w dodatku od zbyt wielu lat. Drukarka buczała na tyłach w oczekiwaniu na harce z papierem.

– Zostawmy medycynę lekarzom. – Kris pozwolił sobie usiąść na jedynym wolnym krześle. – Szukamy mieszkania do wynajęcia. Potrzebujemy czegoś z minimum dwoma sypialniami, z kominkiem. Plus ogródek, bo uwielbiamy grillować, a nasz pies Atos wymaga ciągłego wietrzenia. Kłopoty z sierścią, nienajlepsza dieta, bo zeżre dosłownie byle śmieć, że o żebraniu nie wspomnę. W połączeniu z zamiłowaniem do tarzania się w niemal każdym napotkanym…

– Kris! – syknął Eamon. – Maniery!

– Czym się panowie zajmują, jeśli można wiedzieć? – wypytał niezrażony gospodarz.

– Od tego należałoby zacząć. – Mężczyzna klasnął w szerokie dłonie. – Nazywam się Krzysztof Makowski, biotechnolog z wykształcenia, pisarz z zamiłowania, podróżnik z przypadku. W przyszłości zapewne poczytny, chwilowo czekający na pierwszą publikację. Ten oto zacny młodzieniec to Eamon Gallagher, mój sekretarz. Nie zaszkodzi, jeśli załapie się na pół etatu w którymś z lokalnych marketów. Niechże społeczność zaczerpnie z tej młodości zysk!

– W miasteczku mamy tylko SuperValu – przyznał handlowiec. – Warto spróbować. Przydałoby się jeszcze zaświadczenie o dochodach – o najważniejszej rzeczy rzucił mimochodem. – Niestety, nie wystarczy świstek z zasiłku.

– Prosimy o umowę na rok – uciął Polak. – Płacimy z góry, ponieważ przy artystycznym charakterze pracy niełatwo przychodzi wykazać stałe dochody. Szczęśliwie oszczędności rzecz święta! Powstrzymują landlordów od wścibskości, proszę mi wierzyć, dla odmiany – ostatnie dwa słowa wypowiedział zbyt cicho, bo wyłącznie dla własnej satysfakcji. – Żadnych zasiłków mieszkaniowych, żadnego robienia syfu! Na uspokojenie proszę sobie zajrzeć do referencji lub wyciągów z trzech kont.

Eamon położył teczkę na biurku. Handlowiec zajrzał, pobladł, poczerwieniał, następnie rozpromienił się niczym dyskotekowa kula. Uśmiechnął się półgębkiem, wyraźnie zaskoczony obrotem spraw finansowych, które postawiły przed nim milionera. Zdusił w sobie emocje, by wspiąć się na wyżyny profesjonalizmu. Po pół godziny miał za sobą komplet procedur, łącznie z wyjątkowo pobieżną prezentacją mieszkania, do którego lokatorzy nawet nie zamierzali wejść. Trzymał w garści podpisaną starannym pismem umowę na wynajem pięciosypialnianego monstrum o dwóch salonach – bez targowania się o cenę! – położonego na samym skraju najnowszego z osiedli, na południowym końcu miasteczka.

Zadzwonił później w jedno miejsce. Tak, jak mu kazano, jak podpowiadał wewnętrzny, hipnotyczny głos.

Po sekundzie zapomniał o sprawie. Z prowizji zabukował urlop w słonecznej Bułgarii. Oby wystarczająco daleko, ponieważ poczuł, że powinien zniknąć na dłużej.

2

Sterczeli przed domem z pochylonymi głowami, jakby upuścili do studzienki klucze. Osiedle nie różniło się niczym od tysięcy swoich odpowiedników w kraju, wyrosłych niczym grzyby po deszczu z kropel budowlanego bumu. Podkowa jednorodzinnych domków, w zasadzie identycznych, chociaż o różnej ilości sypialni, w zależności od zasobności kupującego, z mikro-ogródkiem, z podjazdem, z ogromnym trawnikiem na środku osiedla, z najpopularniejszą z farb na ścianach, przypominającą skórę w kolorze płatków magnolii. Świeciło pustkami dzięki recesji i Czasowi Rozliczeń, po których to lwia część społeczeństwa wyemigrowała do Ameryki, Australii czy Kanady.

Pachniało świeżo skoszoną trawą. Krzysztofowi zalatywało śmiercią, przez co zaczął obgryzać paznokcie. Przestał, zbesztany warknięciem psa.

– Nagadałeś się u tego agenta. Wszędzie musisz odstawiać szopki? – Eamon zgasił w zarodku nadciągającą kłótnię, której sąsiedzi, mimo że nieliczni, mogliby nie przełknąć. Głównie z powodu spaniela obdarzonego zdolnością mowy.

– Robię za artystę, więc muszę wykazywać się ekscentryzmem.

– Coś tam siedzi – szczeknął Atos, wpatrzony w budynek. – Zawołajcie mnie, kiedy ogarniecie temat.

Odbiegł na środek wielkiego, owalnego trawnika opasanego asfaltem. Z oddali przyglądał się poczynaniom ludzi. Pozwolił sobie nawet siknąć.

Eamon wzruszył ramionami, po czym dotknął klamki. Dłoń Makowskiego opadła mu na ramię.

– Czekaj, to nie będzie proste. – Mężczyzna wyciągnął buteleczkę ze skórzanej torebki noszonej przy pasku od spodni. – Pójdziemy razem – zarządził. – Ty przodem.

– Ja?!

– Nie przedłużajmy maskarady. Bierz i zakraplaj oczy.

– Mgła?

– Mgła! Najwspanialsza i najczystsza, bo jesienna. Z końca października, z początków listopada – dodał ciszej.

Chłopak posłuchał. Dla jego oczu niebo zmieniło kolor na czerwony.

– Wiesz jak to działa? – zapytał Makowski. Eamon pokręcił głową, przy czym nie krył poirytowania, bo niby skąd miałby wiedzieć? – Przez najbliższą godzinę będziesz miał wgląd w Zaświaty. Lepiej często przymykaj oczy.

– W Zaświaty? Wgląd? Przez godzinę?! Znaczy się w piekło?

– Ta kościelna indoktrynacja… – westchnął Krzysztof, po czym sam też zakropił sobie oczy. – Nie miałeś w szkole mitologii irlandzkiej? O Księdze Inwazji? O plemieniu pełnym magicznych istot, co mieszkało na wyspie przed ludźmi i tłukło się aż miło z najeźdźcami? – Na każdy z pytajników Eamon kręcił głową. – No to, w skrócie: pojawili się ludzie i plemię zeszło do podziemi. Dosłownie. Czyli są za światem, stąd ta niefortunna nazwa. Ta ich kraina trąci piekłem, bo zamiłowania do przemocy nie wyplewi i najczystsza magia, ale szczęśliwie nie trzeba odwalać kity, żeby się tam dostać. Wystarczy wiedzieć, gdzie są przejścia, zwykle spowite właśnie gęstą mgłą.

– Wolę tę stronę wyspy. – Eamonowi mignęły przed oczami wyobraźni skrzydlate demony. – Czyli po tych kroplach będę patrzył przez ziemię? Jak Superman rentgenem?

– Nie, nie przesadzajmy, takich cudów nie uraczysz nawet, jeśli sobie je wstrzykniesz. Zwyczajnie, jak trafimy na coś z Zaświatów, nie umknie to twojej uwadze.

Chłopak przełknął ślinę niczym solidny kęs zimnego mięsa.

– Przez godzinę? – upewnił się raz jeszcze.

– Słynę z precyzji, jeśli mowa o czasie. Ruszajmy!

Otworzyli drzwi. Krzysztof wskazał schody, sam zaś sięgnął do kieszeni spodni po zapalniczkę.

– Na górze. Sypialnia po lewej. – Odpalił papierosa, którego trzymał za uchem na specjalne okazje.

Młody Irlandczyk nie chciał iść. Surowa mina Makowskiego wystarczyła za tysiąc słów zachęty. Z taką miną przeszedłby w środku nocy niezaczepiony przez Bronx. Chłopak liczył schodki, stawiał kroki najciszej jak umiał. Sandały Krzysztofa nie należały do najgłośniejszych, jednak wraz z masą balastu w postaci właściciela wprawiały drewno w delikatne drżenie. Mężczyzna strzepnął popiół. Ten, zgodnie z jego przewidywaniami, zniknął w połowie drogi do ziemi.

Za małą, westchnął w myślach.

Stanęli na piętrze, Eamon przed drzwiami, Makowski na najwyższym ze stopni. Gestem zachęcił Irlandczyka do inspekcji pokoju. Nawet żarty odstawił na bok.

– Ocet. – Pokazał mu butelkę wcześniej zamkniętą w dłoni. – Możesz się śmiać, lecz to, co wyskoczy, z pewnością nie znosi octu.

Eamon uśmiechnął się nerwowo i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się z paskudnym skrzypnięciem, zaś chłopak pobladł niczym reklamowe pranie. Sekundy mijały, zwolniło rozkołatane serce.

– Bezpiecznie! – Odważnie spojrzał na towarzysza. – Chciałeś mnie nastra…

Wielki, pękaty, ciemny, cuchnący, skrzekliwy, a w dodatku zaopatrzony w niepokojącą liczbę odnóży stwór wyskoczył spod łóżka, by potoczyć się wraz z Irlandczykiem po przedpokoju.

– Podoba ci się? – Makowski powoli odkręcał buteleczkę. – To nie pająk, choć o pomyłkę nietrudno. To obrzęknięta magią amblypyga! Tępoodwłokowiec, jak ktoś gustuje w systematyce albo zamierza pójść na studia.

– Ściągnij ją ze mnie! – Eamon leżał na plecach, odpychając bestię podgryzanymi podeszwami butów.

W pewnym momencie stworzenie zmieniło taktykę. Wyprostowało parę przednich odnóży, zaopatrzonych w coś na kształt szczypiec.

– Zabij to! Błagam!

Krzysztof polał octem dłonie, wtarł płyn w skórę i skoczył na maszkarę. Chwycił jedno z odnóży i szarpnął na tyle silnie, by wyrwać z masywnego ciała. Amblypyga zapiszczała niczym hamująca ciężarówka. Odwróciła się w stronę napastnika, przy czym oblała niebieską krwią twarz Eamona wraz z koszulką. Ten zemdlał, gdy tylko pomyślał, że może to być kwas. Szczęśliwie dla niego, takie rzeczy zdarzają się jedynie w filmach.

Walka nie trwała długo. Krzysztof metodycznie uszczuplał zasób kończyn przeciwniczki, by na koniec rozdeptać głowotułów. Uderzał mocno i długo.

– Z każdym z was tak będzie! – krzyknął na całe mieszkanie, aż nawet chłopak się ocknął. – Wdepczę wasze niedorobione plemię w glebę.

Eamon podniósł się, by natychmiast zwymiotować.

– Dlaczego mi to zrobiłeś? – wydukał. – Za co mnie karzesz?

– Pragnąłeś walczyć ze złem? Poprosiłeś o to? Zostałeś z nami?

– Nie umiem walczyć.

– Wiem, jesteś niewinny. Niech tak pozostanie.

– Nienawidzę cię! – syknął chłopak.

– Na początek dobre i to. Zaledwie krok od miłości.

Wi@rus

Подняться наверх