Читать книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak - Страница 5
Rozdział 1
DO POCIĄGU BYLE JAKIEGO 1
Оглавление– Minęło południe! Zapraszamy na serwis informacyjny radia Nawijka.FM! Przy mikrofonie Olek Szpon, witam państwa! Zaczynamy od głośnej masakry na wybrzeżu! W sanatorium Krecik w Świnoujściu, w basenie do kąpieli solankowych, sprzątaczka odkryła ciało sześćdziesięciopięcioletniej Elżbiety Wnuk. Kobieta najprawdopodobniej utonęła. Jak podaje nasze pragnące pozostać anonimowe źródło, policja podejrzewa, że doszło do morderstwa. Czy seniorzy nie są już bezpieczni w znanym polskim kurorcie? Będziemy państwa na bieżąco informować o postępach w śledztwie. Tymczasem, choć wakacje powoli dobiegają końca, pogoda wciąż dopisuje. Dzisiaj w całym kraju niewielkie zachmurzenie, a temperatury utrzymają się na poziomie dwudziestu pięciu stopni Celsjusza na północy i dwudziestu dziewięciu na południu. Już za chwilę w radiu Nawijka.FM najlepsza muza dla każdego. Zostańcie z nami. A teraz zapraszamy na reklamy.
– Obsranioks! To nowy suplement diety pomagający w prawidłowym wypróżnianiu. Weź Obsranioks, a twoje jelita ci podziękują. Obsranioks! To jedyny słuszny wybór i kupa kłopotów z głowy!
– Wyłącz to! – wydarła się Róża Kwiatkowska i przywaliła z piąchy w samochodowy odbiornik.
Roztarła ręce. Panel sterujący się przekrzywił. W skodzie fabii nastała cisza.
– Tego to nawet Koterski nie przewidział – zrzędziła dziennikarka. – A ta szuja Szpon, widzę, karierę robi. Już nie tylko ściemnia w tej swojej gazetce, ale i na antenie. Świat schodzi na psy! O, przepraszam cię, Guciu. – Obróciła się i zerknęła na tylne siedzenie, gdzie niewysoki czarny kundelek z podpalanym pyskiem i białą krawatką próbował sprawiać wrażenie niewidzialnego.
Szymon Solański zatrzymał auto w cieniu starej gruszy na parkingu przy chorzowskiej przychodni weterynaryjnej Psia Kostka. Przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Nie będę na to patrzyła! – zastrzegła Kwiatkowska i skrzyżowała ramiona na piersiach. – Mnie w to nie mieszaj! Pamiętaj, Guciu – zwróciła się znów do psa – że ja z tym nie mam nic wspólnego!
– Idziemy! – zaordynował Solański.
Wyszedł z samochodu na ulicę Żołnierzy Września. Rozprostował długie, chude nogi. Strzelił kostkami palców. Wystawił czworonoga na zewnątrz. Schylił się, by sięgnąć po smycz.
I dostał przejrzałą gruszką prosto w głowę.
✶✶✶
Flora stanęła w obronie fauny. Kiedy żółciutka klapsa spadła z gałęzi i grzmotnęła mojego pana w czerep, uznałem to za kwintesencję porozumienia międzygatunkowego. Tyle mojego, że Szymonek macał guza i nie wyglądał na zadowolonego, gdy przekraczaliśmy próg, za którym urzędował konował.
Poczekalnia Psiej Kostki świeciła pustkami. Najwyraźniej gros szanujących się śląskich psów wciąż bawiło na urlopach. Nie było nawet recepcjonistki. W mym jestestwie zakiełkowała nadzieja, że skoro tak, to może i doktor Dłutko dał sobie dzisiaj spokój z dręczeniem braci mniejszych i opala się na leżaku w położonym na tyłach tej dawnej kotłowni ogródku.
– Halo! – zawołał Solański.
Nie odpowiedziało mu nawet echo.
Zrobiłem w tył zwrot i naparłem mokrym nochalem na przeszklone drzwi. Bez skutku. Wrota były za ciężkie jak na gościa o koguciej wadze. Nie chciałem się narzucać, skoro niemile mnie tu widziano. Swój honor mam. Prywatny detektyw był jednak takiej cechy charakteru pozbawiony. Zaczął zaglądać w zakamarki tego miejsca kaźni zakamuflowanego w nowoczesnych wnętrzach.
Nagle stanął jak wryty. Po chwili także do mnie dobiegły dziwaczne odgłosy zza drzwi usytuowanych po lewej stronie, tuż przy poczekalni dla kocimoczy. Niech mnie ręka boska broni, żebym postawił łapę na tym skażonym terenie! Choć Szymon ciągnął za smycz, zaparłem się. Przywarłem do podłogi i warknąłem, jak mi się zdawało, całkiem groźnie. Detektyw podszedł więc do drzwi sam i przystawił do nich ucho. Wciąż mnie więził na rozwiniętej lince, więc nie mogłem dać dyla. Monitorowałem jednak sytuację niezwykle uważnie, gotowy w każdej chwili skorzystać z nadarzającej się okazji, by odzyskać wolność oraz godność naszą i waszą.
Czy jakoś tak.
Solański najwyraźniej za mocno przyciskał narząd słuchu do skrzydła, bo nagle zawiasy jęknęły i przy framudze powstała niewielka szpara. Szymon wetknął w nią twarz i podglądał. Pozazdrościłem mu. Przemogłem się i przydyrdałem w okolice jego łydki. Włożyłem kichol w lukę.
Co zobaczyłem, tego odzobaczyć już nie mogłem.
Na metalowym stole, na którym z pewnością pokrojono już żywcem niejednego biedaka, siedział doktor Dłutko. Podwinął sobie koszulkę. Do płaskiego jak stolnica brzucha przyłożył jakiś wihajster podpięty do weterynaryjnej aparatury. I, wydając pełne aprobaty pomruki, wgapiał się w monitor, na którego czarnym tle migały jaśniejsze kształty.
Skupienie nie pozwoliło mu nas zauważyć.
– Wątróbka jak nowa – mówił, przejeżdżając bolcem po posmarowanej przezroczystą mazią skórze. – Trzustka niczym u noworodka. Śledzionka pierwsza klasa!
– Yyy – wyrwało się Solańskiemu.
Weterynarz się poderwał. Strzelił sprzętem w kąt, przywrócił do porządku garderobę, stanął na baczność i tylko lekko zaczerwieniony na twarzy zwrócił się w naszą stronę.
– No co tam, co tam? Guciowi coś dolega?
My jednak nie byliśmy w stanie prowadzić względnie zrównoważonej wymiany zdań po tym, czego się przed chwilą naoglądaliśmy. Tkwiliśmy więc w przeciągu jak te kołki i z pewnością nie wyglądaliśmy na tak inteligentnych, jakimi byliśmy w rzeczywistości.
W każdym razie mówię za siebie, bo z Solańskim różnie bywa.
– Oj, no już dobra. – Psi lekarz skapitulował. – Próbował się pan ostatnio dostać do specjalisty? – zapytał Szymona. – Pan jesteś młody człowiek. Jeszcze panu wiele nie dolega. Ale jak zacznie, to już się pan bój – przestrzegł. – Właściwie to od razu powinieneś się pan zapisać na wizytę. Będzie jak znalazł, gdy zajdzie realna potrzeba.
– Yyy – powtórzył Solański, potwierdzając moje wcześniejsze wątpliwości co do jego członkostwa w klubie bystrzaków.
– Więc skoro tu stoi sprzęt, to pomyślałem… Zresztą nieistotne. Z czym przychodzicie?
– Aviomarin – zdołał wydusić z siebie właściciel agencji detektywistycznej Solan. – Czy można dać psu aviomarin? Bo będziemy jechali pociągiem. Całą noc. Więc nigdy nie wiadomo. Czy mu się spodoba. – Poklepał mnie po łebku, na co ja otrząsnąłem się z odrazą.
Gdybym umiał nawijać w jego narzeczu, tobym mu powiedział: „Tata, weź”.
– A daj pan spokój temu małemu, ślicznemu kundelkowi. – Dłutko zganił nadgorliwca. – Przecież już nie takie podróże odstawialiście. Z tego co pamiętam. Mam rację?
Solański pokiwał głową, pewnie przypominając sobie nasz rajd Polska – Irlandia, w którym wzięliśmy udział – Szymon, ja i fabia – nie tak dawno.
– No właśnie. – Weterynarz się ucieszył. – Mam rację. Ja zawsze mam rację. Tylko nie powtarzaj pan tego mojej żonie. A teraz idźcie już, bo jeszcze nereczki mi zostały do sprawdzenia.
No i poszliśmy. Poczułem tak wielką ulgę, że w drodze do samochodu aż zapomniałem o braku lewej tylnej łapy i konieczności kuśtykania. W tamtej chwili byłem jak młody Bóg! Jak Tommy Lee Jones w Ściganym. Jak drużyna polskich siatkarzy!
Nie wiedziałem jeszcze, że już niedługo ta energia przyda mi się do rozwiązywania iście kryminalnej zagadki.
✶✶✶
Wagony Tanich Linii Kolejowych z świdrującym najgłębsze zakamarki mózgu piskiem zatrzymały się na drugim peronie katowickiego dworca.
– Pociąg osobowy relacji Przemyśl Główny – Świnoujście wjechał na tor trzeci przy peronie drugim. – Kluskowaty głos z megafonu nawet nie starał się przebić przez wszechogarniający harmider: terkot maszynerii, pokrzykiwania podróżnych i pijackie przyśpiewki kiboli gieksy, którzy wracali pewnie z jakiejś ustawki i stawili się tłumnie na sąsiednim peronie. – Przesyłki konduktorskie są przyjmowane w wagonie drugim. Przedział rowerowy znajduje się na końcu składu pociągu. Prosimy podróżnych o zachowanie ostrożności przy wsiadaniu. Życzymy miłej podróży.
– To się zobaczy. – Róża była urodzoną sceptyczką.
Jeszcze nie zdążyli na dobre wyruszyć, a ona już się śmiertelnie zmęczyła. Sama nie wiedziała, jakim cudem udało jej się dotelepać z Chorzowa do Katowic, taszcząc plecak wielkości średniej trumny. A do tego rower! Kwiatkowska była zwolenniczką walizek na kółkach i odkąd takowe pojawiły się w sklepach, żadnej innej formy przewozu rzeczy osobistych nie uznawała. Teraz jednak musiała odpuścić, ponieważ nijak nie dało się połączyć tak wygodnego bagażu z jazdą na jednośladzie. Aby nie mieć wyrzutów sumienia, że coś zaniedbała, sprawdziła nawet wspomnianą opcję. W tajemnicy przed Solańskim udała się na tyły ich familoka przy ulicy 11 Listopada na chorzowskiej Cwajce, wsiadła na kobzę i próbowała sterować pojazdem jedną ręką, drugą zaś ciągnąć za sobą torbę. Rezultat jej działań stanowiły obtarte kolana i przekrzywiona kierownica.
Była więc skazana na plecak. Ciężki jak skurczybyk. Bo też i Róża, nie wiedząc, co spakować na pierwsze wspólne z Szymonem prawdziwe wakacje, załadowała do środka niemal całą zawartość swojej szafy. Ledwie to wszystko zmieściła, a gdy tylko założyła tobół na plecy, zaraz się na nie przewróciła. Machając w powietrzu kończynami, niczym potrącony żuczek, przeklinała detektywa w głos. Nie rozumiała, dlaczego nie mogą jechać autem na all-inclusive do Grecji albo Chorwacji. Z Guciem. Jak normalni ludzie. A potem pławić się w luksusie przez dwa tygodnie. Moczyć zadki w basenie, żreć i pić na potęgę. No i od biedy zobaczyć jakiś zabytek.
Ale ten się uparł i nie było zmiłuj. Aktywny wypoczynek! Większej bzdury Kwiatkowska nie słyszała od czasu, kiedy były chłopak kazał jej zaiwaniać na rowerze po beskidzkich pagórkach. Przecież to miał być relaks! A tymczasem ona po półgodzinie spędzonej w tramwaju ze swoim ekwipunkiem miała ochotę położyć się na torach i poczekać, aż ją to całe PKP przejedzie. Zrobiłoby jej przysługę.
Solański za to podrygiwał z zadowolenia. Jego plecak wyglądał co prawda na znacznie mniejszy, ale prócz bagażu i dwóch kółek Szymon musiał jeszcze pilnować psa oraz przymocowanego do roweru specjalnego wózka, w którym zamierzał wozić Gucia. Detektyw plótł jakieś androny o bogactwie rowerowych ścieżek w krainie czterdziestu czterech świnoujskich wysp, które pragnął wszystkie zaliczyć. Róża nie dociekała, czy chodzi mu o ścieżki, czy o wyspy. Ona wolałaby, żeby zaliczył ją. To był jednak temat na zupełnie inne rozważania. W każdym razie w duchu życzyła Solańskiemu powodzenia. Sama zamierzała co najwyżej pofatygować się na tym złomie do najbliższego sklepu po piwo. I omijać dalekie trasy szerokim łukiem. Nie podzieliła się jednak z Szymonem swoją wizją urlopu, bo jeszcze gotów byłby zrezygnować. Róża postanowiła zrobić wszystko, by znaleźć się nad morzem. A każdy głupi przecież wie, co tam się robi. Nad morzem mianowicie leży się na plaży.
Taki był jej plan i należało się go trzymać.
Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza. Szarówka z wolna przejmowała we władanie katowickie niebo. Kwiatkowskiej chciało się spać. Wątpiła jednak, by dane jej było zaznać takich zbytków w tym bydłowozie, którym mieli się tłuc niemal jedenaście godzin na północ Polski. Liczyła, że dostaną miejsca w wagonie bezprzedziałowym. Jednak w tym, co wtoczyło się właśnie na trzeci tor, zabrakło wymysłów zachodnioeuropejskiego kolejnictwa. Ba! Toto nie zostałoby wpuszczone w granice żadnego z państw cywilizowanych. Może w Indiach cieszyłoby się powodzeniem.
Choć też niekoniecznie.
W dodatku wagonów było raptem pięć, a chętnych na przewóz, tak na oko, z dziesięć razy więcej niż przewidzianych miejsc.
Nic nowego. Turyści znów zaskoczyli PKP. Latem chcieli nad morze. Doprawdy dziwactwo.
Pociąg był brudny. Siwordzawy osad na stałe przywarł do zielono-beżowych niegdyś wagonów, a przez zasyfione okna było widać bezkształtne mazy.
Solański zaczął się przeciskać przez tłum, który nie przyjmował do wiadomości, że automatycznie przydzielane przez system miejscówki zwalniają go z konieczności taranowania współbliźnich.
Kwiatkowska podążyła za Szymonem.
– Jak twoim zdaniem wygląda przedział rowerowy? – zaciekawiła się, lustrując ośmioosobowe klitki. W jednej z nich najwyraźniej przyjdzie im spędzić najbliższą noc. – Bo chyba nie tak. Czy może się mylę?
Solański nic nie mówił. Z uniesionymi brwiami gapił się tylko na wykwit myśli technologicznej zeszłego stulecia. Gucio wiercił się nerwowo u jego stóp i koniecznie chciał zajrzeć pod podwozie pojazdu.
– Proszę pana! – Róża szturchnęła w ramię przechodzącego obok konduktora. – Gdzie jest przedział rowerowy?
Kwiatkowska niby zgadzała się z powiedzeniem o mundurach, pannach i sznurach, jednak była skłonna przyznać, że istnieją wyjątki potwierdzające tę regułę. Jeden właśnie stał przed nią, pocił się obficie, mlaskał, rozsiewając wokół czosnkowy oddech astmatyka, i popatrywał w punkt ulokowany gdzieś za ramieniem dziennikarki. Róża aż się obróciła, żeby sprawdzić, co tam jest takiego ciekawego.
Okazało się, że nic.
– Miał być? – Kolejarz się zdziwił.
– A jak pan sądzisz? – zaciekawiła się. – Zapłaciliśmy wam nawet specjalny haracz za przewóz tych gratów. To co pan myślisz, że ja sobie to teraz nasadzę na kolana? I tak będę dymać aż do samego Bałtyku? Tak pan twierdzisz?!
– Ja nic nie twierdzę! – bronił się mężczyzna. – Państwo to dadzą na korytarz.
– A jak nam je… – Róża w porę ugryzła się w język.
W sumie to nie byłaby jakaś wielka tragedia, gdyby im ktoś zaiwanił ten złom. Sprawę wakacyjnego fitnessu miałaby z głowy. Niegłupim pomysłem byłoby nawet wstać w środku nocy, gdy Szymon zacznie już pochrapywać z twarzą przyciśniętą do brązowej firanki w firmowy wzorek, i na przykład gdzieś koło Poznania własnoręcznie wypchnąć rowery poza pokład. A rano udawać zdziwienie oraz święte oburzenie na cholernych złodziei.
– Niech będzie – zgodziła się więc i podetknęła Solańskiemu swój pojazd, by zajął się ulokowaniem go w pociągu.
Łatwo nie było. Przeciętny pasażer z trudem wspina się po trzech wąskich i stromych ażurowych schodkach. A co tu mówić o dodatkowych rowerach, wózku czy Guciu, który złapany przez Solańskiego pod boki, odwinął się i próbował ugryźć…
Wreszcie spoceni nie gorzej od konduktora, brudni i podenerwowani znaleźli się w przybytku Polskich Kolei Państwowych, jakkolwiek pompatycznie nie brzmiałaby ta nazwa w odniesieniu do siermiężnej rzeczywistości. Za nimi nie wszedł już nikt, ponieważ swoimi pojazdami upchniętymi jeden na drugim przy toalecie na dobre zabarykadowali drzwi.
– Mamy miejsca… – Róża błądziła palcem po zmaltretowanym wydruku – …dziewięćdziesiąt sześć i siedem – odczytała.
Wcisnęła się do klaustrofobicznego korytarzyka biegnącego wzdłuż szeregu wejść do poszczególnych przedziałów. Na plakietce przywieszonej w rogu pierwszego widniały numery: od osiemdziesięciu ośmiu do dziewięćdziesięciu pięciu. Róża porównała je z tym, co miała na bilecie, i jeszcze nie przewidując kłopotów, przesunęła się o przedział dalej. Okazało się jednak, że tam numery, zamiast rosnąć, maleją.
– Osiemdziesiąt do osiemdziesiąt siedem – poinformowała Solańskiego, który kroczył tuż za nią.
Przeszła jeszcze kawałek, co wcale nie było takie proste, ponieważ do pociągu przeciwległym wejściem wdarł się tabun ludzi, dla których zabrakło miejscówek, dlatego musieli kwitnąć na korytarzu. Kwiatkowska utknęła między walizą matki dzieciom (przylepionym zresztą do nogi rodzicielki) a krzesełkiem wystającym ze ściany rozłożonym na amen w przejściu.
– Nie ma naszych miejsc – wywnioskowała.
– Niemożliwe. – Szymon zerknął na bilet przez jej ramię.
– Państwo idą czy państwo stoją? – chciała wiedzieć ta od torby giganta.
Kwiatkowska zatrzymała na kobiecie wzrok bazyliszka.
Zadziałało.
Z peronu dobiegł ich przeciągły gwizd. Szarpnęło. Pociąg ruszył.
– A ten pies nie powinien nosić kagańca? – Matka Polka chciała mieć ostatnie słowo.
– Słuchaj no. – Róża znowu wykonała obrót, trącając plecakiem nachylonego nad nią Solańskiego.
Nie zdążyła jednak babie nagadać tak, by jej poszło w tęskniące za pumeksem, wystające z za ciasnych sandałków pięty, ponieważ w polu jej widzenia, na końcu korytarza, pojawił się znajomy konduktor.
– Stop! – wydarła się i nie zważając na to, że zamienia się w żywy taran, ruszyła przed siebie.
– Uważaj, jak leziesz! – mówili.
– Gdzie mnie tu? – pytali.
– Moja stopa, ty lebiego! – zgłaszali pretensje.
Kwiatkowska miała to wszystko w poważaniu, gdyż właśnie zaobserwowała, że kolejarz zaczął umykać w przeciwnym kierunku. Nie było mowy o przypadku.
– Stój, tchórzu! – zażądała.
Mężczyzna przyśpieszył. Nie z Różą jednak takie numery. W obliczu trudności dziennikarka się nigdy nie poddawała. Wręcz przeciwnie: ruszała do boju! Przewalcowując kolejnych podróżnych, dopadła uciekiniera właśnie wtedy, gdy stawiał stopę na ruchomej i trzeszczącej podłodze w przejściu między wagonami.
– Jakieś problemy ze słuchem? – zmartwiła się, wczepiając pazury w rękaw konduktorskiej marynarki.
– Co?
– A to, że nie ma naszych miejsc! – Kwiatkowska podetknęła mundurowemu bilet pod nos. – To znaczy na świstku są, ale w realu ni dudu.
– Aaa. – Facet podrapał się w czapkę. – Bo miał być inny rodzaj wagonów, ale ich jednak nie ma. I się numeracja nie zgadza. Państwo się cieszą, że w ogóle jedziemy. Że pociąg się nie zdefektował! Proszę za mną. – Mężczyzna poprowadził marudzącą parę i ich dziwnie łypiącego psa przez kolejne zakorkowane pasażerami wagony.
Wyglądało to tak, jakby cała populacja południowej Polski uparła się w jednym czasie wyruszyć na wybrzeże. Tym właśnie wyjątkowo krótkim pociągiem.
Róża przypuszczała, że jeszcze chwila i rozwarstwi się jej kręgosłup przez ten diabelski plecak. Solański szedł za nią, z Guciem na rękach. Zrzędził coś o pozostawionych w tyle rowerach. Kwiatkowska miała nadzieję, że teraz, bez nadzoru, to już bankowo ktoś je świśnie.
Trzy wagony, pięćset kuksańców i trzysta kopniaków w piszczel dalej kolejarz otworzył zaryglowany przedział.
– Konduktorski – oznajmił.
I bez dodatkowych wyjaśnień się wycofał.
Kwiatkowska, Solański i Gucio rozlokowali się na dwóch puściutkich kanapach i popatrzyli na siebie z niedowierzaniem.
– Zasuń kotarę! – zarządziła Róża. – Żeby nam tu nie wleźli.
Wyglądało na to, że podróż, wbrew początkowym obawom, minie im całkiem przyjemnie. Taka myśl przebiegła dziennikarce przez głowę.
Nawet nie wiedziała, jak bardzo się myli.
✶✶✶
Solański pluł sobie w brodę. Co za idiotyczny pomysł, żeby jechać pociągiem! Wydawało mu się, że skoro chcą wziąć rowery, to tak będzie po prostu wygodniej. Okazało się jednak, że dawno nie korzystał z usług polskich kolei. Stracił rozeznanie. Z przedziałem służbowym im się poszczęściło, zgoda, jednak cały czas bał się o rowery. Wprawdzie przymocował je specjalnym zatrzaskiem do poręczy, ale przecież to żadna przeszkoda dla ewentualnego złodzieja. Musiał po prostu co jakiś czas przejść się tam i sprawdzić, czy wszystko gra.
Starał się zgrywać luzaka, ale się denerwował. To były jego pierwsze wakacje z Różą, takie z prawdziwego zdarzenia. Tym razem nie czekało na nich żadne śledztwo. Tylko oni, morze i Gucio.
Pies zajął połowę kanapy, na której siedział Szymon. Na przeciwległej Kwiatkowska rozciągnęła się na całej długości. Poinformowała go też, że w razie gdyby ktoś tu wszedł i spytał, czy są wolne miejsca, ona zamierza udawać, że śpi. A jeśli będzie trzeba, to nawet że smaży się już w diabelskim kotle (była realistką, na żadne aniołki nie liczyła).
Solański oparł stopy na grzejącym jak w środku grudnia kaloryferze ulokowanym pod siedzeniem. Miał nadzieję na wypoczynek. Po burzliwych miesiącach wreszcie udało mu się dogadać z Różą. Dała mu szansę. Nie chciał więc tego zepsuć. Teraz mieli już żyć długo i szczęśliwie.
Wybrał Świnoujście. W dzieciństwie jeździł tam z rodzicami na wczasy pracownicze. Huta, w której zatrudniony był jego wujek, miała w kurorcie swój ośrodek wczasowy, więc rodzina Solańskich korzystała z przywilejów ludu robotniczego. A i w latach studenckich zdarzyło mu się wybrać do przygranicznego miasta na pijackie wakacje z kumplami. Świnoujście miało swój niepowtarzalny urok. Najszersze nad polskim Bałtykiem plaże. Stylową dzielnicę nadmorską. No i na pewno nie narzekało się tam na nudę. Bo w końcu ile można leżeć plackiem? Dobrze, że zabrali rowery. Róża będzie zachwycona wycieczkami, które dla nich zaplanował.
Z rozmyślań wyrwał go pisk hamulców. Jakiś kwadrans po godzinie dwudziestej drugiej pociąg wjechał na stację Opole Główne. Na peronie czekały kłopoty w postaci – lekko szacując – przynajmniej połowy mieszkańców województwa.
– Wyrok zapadł. – Solański zacytował klasyka, przyciskając nos do szyby.
– Kładź się! – nakazała Kwiatkowska. – I udawaj, że śpisz!
Nic jednak te podstępy nie dały. Gdy dwie minuty później opuszczali stolicę polskiej piosenki, w ich przedziale tkwiło już łącznie osiem osób.
Plus pies.
✶✶✶
Róża włączyła Internet w komórce i dowiedziała się, że do Poznania pociąg przyjedzie dokładnie o drugiej dwadzieścia osiem w nocy. Pora idealna do zbrodniczych czynów! Cały pojazd będzie pogrążony we śnie, więc tym łatwiej uda jej się pozbyć rowerów. Miejsce też pasowało. Na dworcu, mimo tak nieludzkiej godziny, z pewnością znajdą się tłumy. Nikt więc tak szybko nie zwróci uwagi na porzucone na peronie jednoślady. I wózek.
Kwiatkowska siedziała między oknem a Solańskim. Przed nią na rozchybotanym składanym stoliku leżała nowa powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Nie czytała, bo było za ciemno. Solański mógł się podśmiewać, że lubi romanse, ale zawsze to lepsze niż te jego flaki, trupy i zwyrodnialce, o których rozpisywali się obdarzeni chorą wyobraźnią autorzy kryminałów.
Na Szymonie, ułożony najwygodniej ze wszystkich, spał Gucio. Monotonny turkot pociągu zdawał się działać usypiająco. Choć mogła to być też kwestia duchoty panującej w pomieszczeniu. Otwieranie okna nie pomagało, ponieważ mechanizm był uszkodzony – skrzydło automatycznie podjeżdżało w górę. Fetorek, na który składały się woń potu, latami porastającego pociąg brudu, nieświeżych oddechów, podkładów węglowych i obowiązkowych kabanosów, umilał atmosferę.
Jedna z trzech wyposażonych w parciane siaty kumoszek, które dosiadły się w Opolu – nawet nie pytając, czy tu wolne – tuż przed północą zarządziła zgaszenie światła. Solański, ponieważ był najwyższy, wstał i przekręcił czarną korbę nad drzwiami. Wcześniej, też bez szemrania, wykonał polecenie: „Pomoże mi pan z walizeczką!” i ulokował na półce torbiszcze, które – sądząc po napiętych mięśniach i wyraźnym wysiłku odmalowującym się na twarzy detektywa – musiało ważyć tyle, co on sam. Róża czekała tylko, kiedy konstrukcja zwali im się na głowy.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła druga. Czas najwyższy na działanie! Starając się nikogo nie zbudzić, rozpoczęła chocholi taniec między nogami współpasażerów. W mozole podróży i nienaturalnym ścisku przestało już komukolwiek przeszkadzać, że ociera się o zadki zupełnie obcych ludzi i splata własne kończyny z cudzymi, niczym tancerze podczas tanga.
Róża z westchnieniem ulgi wydostała się na korytarz. Przydeptując śpiących pokotem na podłodze urlopowiczów drugiego sortu, dotarła na sam koniec pociągu.
Rowery stały, jak je zostawili.
Najwyraźniej nikt nie okazał się aż tak głupi, by się na nie połasić. Kwiatkowska sprawdziła zapięcie. Draństwo wyglądało na solidne. Wyjęła z kieszeni przygotowany zawczasu scyzoryk i przymierzyła się do ślusarskiej roboty.
Ci cholerni – jak widać, niesłusznie pomawiani o tandeciarstwo – Chińczycy musieli wyprodukować tę blokadę co najmniej z tytanu, ponieważ po kilku próbach przedziabania jej nożykiem Róża uzyskała jedynie trzy zadraśnięcia na dłoniach. Scyzoryk zaś zupełnie się rozklekotał.
– O, jednak stoją! – usłyszała za plecami Szymona i o mało nie dostała zawału. – Trzeba było mnie obudzić, to sam bym poszedł sprawdzić.
Solański tkwił za Różą i uśmiechał się półgębkiem. Kwiatkowska niepostrzeżenie wsunęła nóż do kieszeni i odwzajemniła uśmiech. Miała nadzieję, że wystarczająco szczerze.
– Słuchaj – zaczął detektyw, rozglądając się po zagraconym ekwipunkiem sportowym korytarzyku. – Skoro tu nikogo nie ma – podszedł do Róży bliżej – to może byśmy tak skorzystali z odosobnienia? – Przywarł do niej chudym cielskiem i pocałował ją w szyję.
– Szymon… – zaczęła, ale nie dane jej było dokończyć.
Solański się rozkręcał. Wpił się w jej usta, aż Kwiatkowska na chwilę straciła poczucie rzeczywistości. Cały czas miała wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę. Marzenia się przecież nie spełniają. Tego nauczyło ją życie. Tymczasem stała w tym śmierdzącym kolejową toaletą korytarzyku wtulona w Szymona Solańskiego. I się z nim obściskiwała!
Był tylko jeden mały problem.
– Szymon! – Znów spróbowała poinformować o nim Solańskiego.
Do detektywa jednak nic nie docierało. I właśnie w momencie, gdy zabrał się do rozpinania jej stanika, firma – której nazwę złośliwe społeczeństwo nierzadko rozwijało jako „Pytam, Kurwa, Po co” – wtrąciła się w tę jakże intymną scenę.
W dwójnasób, można by rzec.
Po pierwsze, pociąg zatrzymał się ze zgrzytem na stacji Poznań Główny. Solański zachwiał się, odwrócił i dostrzegł drugą przeszkodę na drodze do kilku chwil przyjemności. Stanowił ją konduktor, o którego obecności Kwiatkowska starała się powiadomić chłopaka wcześniej. Koleś sterczał przy przeszklonych drzwiach oddzielających kiblowy przedsionek od rzędu przedziałów i gapił się na obściskujących wzrokiem świadczącym o nim jak najgorzej.
– Zboczeniec! – zbeształa go Róża.
Facet się ocknął. I zwiał do wyjścia po drugiej stronie wagonu.
Solański i Kwiatkowska ruszyli za nim. Wprawdzie Gucio pilnował ich miejsc, ale sterczące na dworcu, zgodnie z przewidywaniami dziennikarki, tłumy nie wróżyły niczego dobrego.
✶✶✶
Mówią, że bieda w kraju popiskuje. Tymczasem całe, zdaje się, trzydzieści osiem milionów Polaków miało zamiar spędzać urlop nad morzem. I to nie byle jakim. Nie nad jakimś tam Adriatykiem czy Śródziemnym.
Lachy ciągnęły nad Bałtyk.
A przecież w cenie świnoujskiego weekendu byłby tydzień w Chorwacji. Kwestii pogody nie ma nawet co poruszać… Być może tak wygląda współczesny patriotyzm.
Snułem takie narodowościowe rozważania, czekając, aż wreszcie Solański z Kwiatkowską wrócą do przedziału. Zostawili mnie na pastwę losu, sześciorga obcych współpasażerów i tysiąca potencjalnych nowych, którzy już łypali pożądliwie z peronu na zajmowane przeze mnie miejsca.
One, w ich mniemaniu, były wolne. No bo przecież pies może leżeć na podłodze. Po co mu kanapa! Tak czy nie?
Obiecałem sobie, że niech mnie tylko który spróbuje wysiudać z legowiska, już ja mu pokażę kły (a przynajmniej to, co z nich zostało po trudach mej dziesięcioletniej egzystencji). Na szczęście zanim wtargnęła szarańcza bez miejscówek, moi szanowni państwo zdążyli się już pojawić w progu. Uznałem, że będę musiał ich zagazować wyziewami z paszczoszczęki, żeby się już więcej nigdzie beze mnie nie szlajali. A ze mną to tylko szybkie wypady na siuru na torowisko podczas dłuższych postojów.
Zasiedliśmy jeden obok drugiego jako te przysłowiowe sardynki. Część współtowarzyszy niedoli pochrapywała, nieświadoma nadciągającego armagedonu. Nagle drzwi odsunęły się z trzaskiem, a w progu stanął konduktor.
Jakiś nowy.
Zapalił światło, oślepiając zebranych. Wybałuszył na nas gały. I ryknął:
– Kto was tu wpuścił?!
Konsternacja.
To było to słowo, którego szukały w zaspanych umysłach otaczające mnie człowieki.
– To przedział służbowy. Wychodzić!
Mundurowy głuchy był na tłumaczenia Solańskiego, że jego kolega po fachu nas tu skierował, że nie ma naszych miejsc, że zły wagon dostawili.
– Jak wam się wydaje, gdzie ja będę spał? – zapytał kolejarz.
I naprawdę czekał na odpowiedź.
Jeśli o mnie chodzi, to pan wielmożny mógłby sobie kimać nawet i w wychodku. Byleby tylko wreszcie zagasił tę jarzeniówę dającą mi po oczach.
Na szczęście do dyskusji wtrąciła się Róża. Szczegółów przytaczał nie będę, bo jest to jednak opowieść skierowana do ludzi kulturalnych. Dość powiedzieć, że tak wyszczekany jak Kwiatkowska nie jestem nawet ja. A już na pewno nie pan pociągowy.
Poszedł jak zmyty, a my mieliśmy spokój do rana.
– Ten wagon będzie odłączany i pojedzie do Kołobrzegu – poinformował nas obrażony konduktor, gdy już słońce stało wysoko na firmamencie.
I nawet nie przyniósł nam śniadania. Nie pogardziłbym jajeczniczką na boczku. Nie był to jednak Orient Express. Tu nie uświadczyliśmy nie tylko Warsu, ale nawet chłopa z wózkiem sprzedającego herbatę z termosu.
Na wpół żywi wygramoliliśmy się wraz z bambetlami na korytarz i doczłapaliśmy do naszych rowerów. Wciąż tam stały.
Naprawdę nie wiem, dlaczego Solański sądził, że dam się wsadzić do tej parcianej budki na kółkach. Zakupił ją, przytroczył do głównego pojazdu, by tachać mnie na jakieś piekielne przejażdżki. Czułem jednak przez futro, że po stronie ruchu oporu mam Różę. Żywiłem więc nadzieję, że wspólnie damy radę stawić czoła temu niewątpliwemu cyklistycznemu szaleństwu.
Z tą myślą zapadłem w drzemkę na rękach Szymona. Pełen umiarkowanego optymizmu obudziłem się dokładnie za pięć ósma, gdy pociąg wjechał na stację kolejową Świnoujście.
✶✶✶
Świnoujście, rok 1977, koniec turnusu szóstego
Wieczorem miałam wracać do Wrocławia. Spakowana walizka czekała koło łóżka. Ledwie ją dopięłam.
To były wyjątkowo długie trzy miesiące. Zaczęłam tu przyjeżdżać jako kulturalno-oświatowa przed dwoma laty. Sądziłam, że to będzie miła, odprężająca praca po codziennym zgiełku wielkiego miasta.
I była.
Aż do tego sezonu. Nigdy bym nie przypuszczała, że sprawy tak się potoczą. Wciąż nie mogłam otrząsnąć się z szoku. Zastanawiałam się, czy będę miała odwagę zjawić się tu znów za rok.
Wszystko przez to, że zginęła ta biedna dziewczyna. Nie poznałam jej zbyt dobrze. Nie zdążyłam. Była piękną kobietą. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie żyje.
Zrzuciłam swoją szałową spódnicę, własnoręcznie zafarbowaną na granatowo. Tetra, z której ją sobie uszyłam, nie chroniła przed wiatrem. Włożyłam dzwony. Koniec sierpnia bywał już chłodnawy. Psiknęłam się jeszcze yardleyem, zamknęłam za sobą drzwi i poszłam na ostatni spacer po plaży.
Przebiegłam przez park zdrojowy i wejściem za muszlą koncertową – tym gdzie nie ustawiono kasy do pobierania opłat za wstęp – dostałam się na plażę. Znalazłam wolny kosz i usadowiłam się w nim. Zapatrzyłam się na horyzont. Będzie mi brakowało tego widoku. Tej przestrzeni. Gdzieś tam daleko była Szwecja.
I Ela.
Spienione bałwany uderzały wściekle o brzeg. Nisko nad ziemią w poszukiwaniu resztek jedzenia krążyły mewy. Wiatr wzbijał tumany piachu i sypał nim prosto w oczy, jeśli nie było się wystarczająco uważnym.
– Sam generał wyszedł z wody, aby kupić u mnie lody! – usłyszałam znajomy męski głos.
Wychyliłam się i dostrzegłam lodziarza brnącego pod wiatr ze skrzynią pełną zmrożonych przysmaków. Wprawdzie byłam niemal doszczętnie spłukana, ale w końcu to ostatni dzień.
– Śmietankowo-owocowego w czekoladzie poproszę – złożyłam zamówienie.
Sprzedawca podał mi loda na patyku, przyjął należność, skłonił się niemal w pas i ruszył w dalszą drogę.
– Kiedy zjesz Calypso lody, zaraz znikną wszystkie wrzody! – dobiegło mnie, gdy z powrotem schowałam się w koszu.
Mimowolnie pomyślałam o Lesiu Joanny Chmielewskiej, którego przeczytałam jakieś cztery lata temu, zaraz po premierze. Tam też były lody Calypso i też chodziło o otrucie.
– Pani uważa z tym jedzeniem. – Z zamyślenia wyrwał mnie kolejny głos. – Już nie wiadomo, czym się tu można bezpiecznie żywić.
– O, kapitan Nocoń! – zawołałam.
– Mogę? – Przysiadł obok.
Nienawidziłam milicji. Jak każdy przyzwoity człowiek. Choć akurat Nocoń wydawał się porządnym facetem. Prowadził sprawę śmierci tej młodej kobiety. Musiał jednak skapitulować. A może nigdy tego nie zrobi?
– Proszę mi mówić po imieniu – zaproponował nieoczekiwanie. – W końcu zdążyliśmy się poznać całkiem nieźle. Władek jestem. – Wyciągnął dłoń o długich, zgrabnych palcach.
Mógł mieć około trzydziestki. Całkiem przystojny. Czarny, rasowa uroda.
– Alicja. – Uścisnęłam mu rękę.
Żadna tam śnięta ryba. Solidny chwyt. Może nawet zbyt mocny.
– Więc to koniec. Otrucie – zagaił, a ja straciłam ochotę na swój zimny deser.
– Mam nadzieję, że pani Irenka jakoś się pozbiera – powiedziałam.
Jej stołówka to była kapitalna sprawa. Gospodyni karmiła mnie i wczasowiczów jak własna babcia. Domowe obiadki. Schabowy, kompot i szarlotka na dobre trawienie. „Musiało dojść do jakiejś pomyłki” – pomyślałam. I powtórzyłam to na głos.
– Pewnie tak. – Nocoń przyznał mi rację. Władek. – Choć mam wątpliwości. Czemu tylko jej zaszkodziło? – zastanawiał się.
Nie pierwszy raz o tym myślałam. I znów nie doszłam do żadnych konkretnych wniosków. Przełożeni Noconia przeciwnie. Uznali sprawę za oczywistą. Zamknęli śledztwo, gdy tylko padło podejrzenie o zatruciu obiadem. Być może to wina tych dwóch kucharek, które zniknęły zaraz po tragedii. Milicjanci byli bezradni. Co jeszcze mogli zrobić? Mieli o wiele ważniejsze sprawy na głowie.
– Muszę już lecieć. – Wstałam, starając się trzymać rękę z okapującym lodem z daleka od spodni. Chciałam w nich jechać.
– Do zobaczenia za rok. – Kapitan Nocoń też się podniósł.
– Być może.
Przeszłam parę kroków w stronę wydm. Wyrzuciłam loda do śmietnika. Odwróciłam się przez ramię.
Milicjant wciąż stał przy wiklinowym koszu i patrzył na mnie. A w jego wzroku nawet z tej odległości można było wyczytać pewien żal.
Ja też nie lubię, gdy coś się kończy.
✶✶✶
Świnoujście, teraz
Szymon Solański czuł się tak, jakby ktoś jego długie, chude ciało przepuścił przez wyżymaczkę. Stanął na peronie świnoujskiego dworca. Przeciągnął się. Wziął głęboki wdech. Poczuł słony zapach morza, wodorostów, ryb, paliwa i… kebabu.
– Odbierz ode mnie te grzmoty! – usłyszał.
Róża siłowała się z rowerami wciąż tkwiącymi koło pociągowego wychodka. Odebrał je od niej. Ustawił wszystko w równym rzędzie i obejrzał się za towarzystwem. Kwiatkowska i pies mieli bardzo podobne miny: zaspane, trochę obrażone i świadczące o knuciu jakiegoś spisku.
Solański się otrząsnął i umieścił opierającego się Gucia w wózku. Wsiadł na rower i ruszył na drugą stronę ulicy Dworcowej, gdzie pod dachem ze szkła i metalu mieściła się przystań przeprawy promowej. Nie ujechał za daleko. Po kilku sekundach posłyszał za sobą trzask, a następnie zawodzenie. Zatrzymał się.
Róża leżała na ziemi tuż obok wejścia do przybytku gastronomicznego, nad którym wywieszono baner z napisem „Kebab”.
Kwiatkowska przygniotła rower i pojękiwała.
– Wstawaj! – zażądał Solański.
Nie wyglądała na poważnie poszkodowaną. Szymonowi przeszło nawet przez głowę, że Róża zrobiła to specjalnie. By sobie chwilę poleżeć.
– Nie mogę! – zrzędziła. – Plecak mnie przeciążył. Zostanę tu już na zawsze. Może ci mili panowie z tureckiego żarcia się nade mną ulitują i przyniosą coś do jedzenia. Jak myślisz?
– Nie mamy czasu. Bielik zaraz odpływa – poganiał detektyw.
– Sądziłam, że bieliki fruwają, a nie pływają. – Róża paplała, próbując jednocześnie wrócić do pionu. – Może ja to po prostu poprowadzę. – Złapała za kierownicę i przepchnęła rower przez jezdnię.
Weszli na biało-niebieski prom Żeglugi Świnoujskiej i ustawili się na pokładzie dla rowerów.
– Mam chorobę morską! – zastrzegła Kwiatkowska. – Tylko mówię. Żeby potem nie było.
Solański uniósł brwi.
Nie zdążyli się na dobre rozejrzeć po statku, gdy ten dopłynął do wyspy Uznam.
– Jak to już? – chciała wiedzieć Róża.
Umknęli spod kół samochodów zjeżdżających z Bielika. Ich kierowcy śpieszyli się jak do rodzącej żony. Róża i Szymon zeszli na Wybrzeże Władysława IV.
– Co teraz? – Kwiatkowska rozglądała się po ruchliwej ulicy. – Gdzie morze? Ja chcę na plażę!
Solański zdjął plecak i narzucił na ramiona kurtkę moro. Choć dzień zapowiadał się pięknie, o poranku było jeszcze rześko. Od wody ciągnęła bryza, a na niebie kłębiły się puchate obłoki, które przysłaniały słońce. Szymon zajrzał do wózka, w którym pochrapywał Gucio, a potem nasunął na nos ciemne okulary. Złapał bagaż i wsiadł na dwa kółka.
– Rowerem? – zadziwiła się Róża, a Szymon po raz pierwszy pomyślał, że czekają go kłopoty.
Może trzeba było jechać do jakiegoś spa i nie ruszać się sprzed basenu? Choć wtedy pewnie oboje padliby z nudów.
Gdy skręcali w ulicę Jana z Kolna, Szymon słyszał za sobą głos dziennikarki. Dopytywała, czy nie mogliby zamówić taksówki, najlepiej bagażowej, żeby się w niej zmieścił cały ten „metalowy majdan”, jak się wyraziła. Skoro Solański się upiera, by go wlec… Róża ucichła dopiero w parku zdrojowym. Detektyw miał nadzieję, że to z powodu zachwytu nad morzem zieleni, a nie ze względu na chmarę muszek, które wpakowały jej się do wiecznie kłapiącej jadaczki.
W miarę zbliżania się do nabrzeża mijali coraz okazalsze domy wczasowe – większość świeżo wyremontowana, w stonowanych kolorach. W dzielnicy nadmorskiej królowały wille pamiętające początki zeszłego wieku. Poniemieckie, bogato zdobione, fikuśne architektonicznie, z wieżyczkami, z okienkami w najrozmaitszych kształtach i z balkonikami w mało oczekiwanych miejscach.
– Helmuty wiedziały, jak się wczasować – podsumowała zasapana Róża, gdy skręcali w ulicę Energetyków. – A my tak właściwie gdzie będziemy nocować?
– Tu – powiedział Solański, zeskakując z roweru.
Stanęli przed czteropiętrową kamienicą w kolorze wędzonego łososia. Szymon łudził się, że nie zostaną zakwaterowani na ostatniej kondygnacji, ponieważ – sądząc po tym, co było widać z zewnątrz – na najwyższym poziomie można się spodziewać klitki na poddaszu albo miejsca w wieżyczce wyrastającej u zbiegu ulic Żeromskiego i Energetyków. Detektyw zarezerwował noclegi przez specjalizujący się w takich usługach portal. Nie był jednak ekspertem ani w dziedzinie turystyki, ani Internetu, dlatego mógł coś sknocić.
Budynek wyglądał całkiem, całkiem. Nad wejściem widniała nazwa ośrodka.
– Krecik? – Róża odczytała ją na głos i zaprezentowała nieprzeniknioną minę.
– To sanatorium – tłumaczył Solański. – Ale wynajmują też pokoje zwyczajnym wczasowiczom. Na zdjęciach wyglądało okej.
– A powiedz mi – odezwała się głosem niewróżącym nic dobrego Kwiatkowska – na jakiego grzyba kazałeś nam transportować całe to żelastwo?! – Kopnęła w tylne koło roweru. – Skoro tu jest takie samo? – Wskazała palcem za plecy Szymona.
Odwrócił się. Po lewej stronie kamiennych schodów prowadzących do wejścia stał rząd jednośladów oklejonych reklamami wypożyczającej je firmy.
– Nasze są lepsze – stwierdził. – I jest rybka… – spróbował zmienić temat.
Tym razem to Róża się odwróciła. Po prawej od stopni tkwił kiosk z różnymi rodzajami wędzonej ryby. Pachniało apetycznie.
– Wchodzimy? – spytała Kwiatkowska. – Bo nas tu zadepczą!
Ulicą przemieszczały się tabuny urlopowiczów, kolonie, niemieccy emeryci i polscy kuracjusze. Stada cyklistów mknęły po ciągnącej się równolegle do chodnika ścieżce rowerowej, korzystając z dzwonków z intensywnością każącą przypuszczać, że gdzieś w pobliżu wybuchł pożar.
– Poczekaj – zarządził Szymon, ustawiając dobytek pod płotem. – Ja to załatwię – obiecał i wspiął się po schodach ku drewnianym drzwiom.
✶✶✶
Po dziesięciu minutach bezsensownego sterczenia na ulicy Róża poczuła się śmiertelnie znudzona. Niecałe sto metrów przed nią szumiało morze, a ona nie mogła pójść się z nim przywitać, ponieważ musiała pilnować jakichś głupich rowerów. No i co Solański tak długo robił w tej recepcji? Czyżby zapodziali gdzieś jego rezerwację? A może zapomniał o Róży i już moczy tyłek w jakiejś kąpieli solankowej? Tak czy siak, Kwiatkowska miała serdecznie dosyć robienia za ciecia.
– A dupa! – oznajmiła na tyle głośno, że odwróciły się za nią z niesmakiem dwie starsze panie.
Dziennikarka wywaliła w ich stronę język i przyjrzała się wypożyczalni rowerów. Kręcił się tam jakiś facet i dopompowywał koła.
– Halo! – zawołała.
Mężczyzna zerknął na nią nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Pan mi pomoże – wyjaśniła i zaczęła machać na kolesia, bo najwyraźniej był z tych ciężko kapujących.
Delikwent wreszcie porzucił pompkę i podszedł do Róży.
– Pan mi to przechowa przez chwilę. – Kwiatkowska wskazała swój sprzęt. – No już, już! – ponagliła gościa i sama zaczęła przepychać rower z wózkiem w stronę wypożyczalni.
Chciał nie chciał, facet poszedł w jej ślady.
– Ja tylko skoczę do tego tu oto Krecika – tłumaczyła – i zaraz wracam. Bo mi tam chyba chłopa porwali. – Zarżała.
Wyjęła Gucia z przyczepki i razem z nim ruszyła tropem Solańskiego.
To, co ujrzała po przekroczeniu progu sanatorium, zdumiało ją niepomiernie. Ze spa Krecik nie miał żadnych punktów stycznych.
To na pewno.
Za to wiele go łączyło z obiektami minionego ustroju.
Za jasną drewnianą ladą siedziała kobieta w kitlu, a na jej piersi przyczepiona była plakietka z wypisanym imieniem: Danuta. Recepcjonistka burczała niezrozumiale do telefonu zakleszczonego między uchem a nienaturalnie wykrzywionym ramieniem. Przed nią stał Szymon, wachlował się jakimś wydrukiem i co rusz przejeżdżał gumową krawędzią trampka po sraczkowatym lastryku, którym pokryta była podłoga, wywołując przyprawiające o ból zębów skrzypienie.
Nieco dalej, mniej więcej na środku przejścia, podłoga zmieniała kolor: pojawiały się na niej jakieś zielone ornamenty ułożone w okrąg. Z tymże wzorkiem kolorystycznie korespondowały kwiaty, które poustawiano w holu w wielkich donicach. Róża zmarszczyła nos, gdy dotarło do niej, że są sztuczne. Po lewej rozciągała się strefa relaksu. W każdym razie Kwiatkowska przypuszczała, że takie jest przeznaczenie tych bordowych gierkowskich kanap ustawionych na tureckich dywanach w wyrzygane wzorki. Trzy starsze panie i jeden pan obsiedli wersalki. Mocno ściśnięci popatrywali bezmyślnie w dal. Przywodzili Róży na myśl sklepowe manekiny. Tyle że dużo gorzej ubrane.
W pomieszczeniu unosił się drażniący zapaszek wywołujący w człowieku lekkie podenerwowanie. Dopiero po chwili Kwiatkowska zrozumiała, w czym rzecz. To była mieszanka środków dezynfekujących i rozgotowanego obiadu. Iście szpitalna mikstura, przywołująca najgorsze skojarzenia nawet u tych, którzy nigdy nie mieli nieprzyjemności pozostać dłużej na łasce polskiej służby zdrowia.
Przez drzwi w głębi co chwila wlewali się nowi kuracjusze objuczeni walizami. Ustawiali się za Solańskim w kolejce. Trzasnęły drzwi wejściowe i do środka weszło – ku przerażeniu Kwiatkowskiej – tak na oko z trzydzieści osób, także zaopatrzonych w liczne bambetle. Obie grupy – odjeżdżających i przyjeżdżających – wymieszały się ze sobą, tworząc jedną wielką kotłowaninę. Róża stanęła na palcach, by dojrzeć Solańskiego. Gucio przywarł do jej łydki i popiskiwał.
– Mamy urwanie kapelusza! – raportowała przez telefon Danuta. – Znowu dwa turnusy się spotkały. I jeszcze jacyś prywatni się pchają! – darła się, najwyraźniej mając na myśli Solańskiego.
Kwiatkowska chętnie wdałaby się w pyskówkę z tą przemiłą niewiastą, która wprawdzie zwinęła w kok na czubku głowy swoje omdlałe od tlenienia blond włosy, ale i tak prześwitywała przez nie łysina. Karminowa szminka zostawiała ślad na słuchawce przedpotopowego telefonu, a długie, pociągnięte odpryskującym lakierem paznokcie wystukiwały nerwowo kanonadę na blacie recepcji. Tym razem jednak Róża pozwoliła Szymonowi stanąć samotnie na polu bitwy.
– Pokój! – warknął Solański, gdy paniusia wreszcie skończyła rozmowę. – Mam zarezerwowany pokój. – Położył przed kobietą kartkę i postukał w nią pięścią.
– Nazwisko – zaskrzeczała w odpowiedzi.
Nałożyła na czubek nosa tanie okulary z drogerii i zaczęła przeglądać rezerwacje w komputerze.
– Jakby tego wszystkiego było mało! – skarżyła się i raz za razem pukała palcem wskazującym w literki na klawiaturze. – Jak pan mówi? Smolański?
Choć Kwiatkowska stała w pewnej odległości, i tak była pewna, że baba z premedytacją przekręciła nazwisko detektywa. Rozpoznała złośliwość po nieznacznie uniesionych brwiach, jednym kąciku ust mierzącym ku górze i błysku w dalekowzrocznym oku.
– Czego mało? – Szymon poruszył niedokończony wątek.
– Bo widzi pan – podjęła temat recepcjonistka – jakiś idiota musiał układać plan turnusów. Przecież to jest chore, żeby w tym samym czasie obsłużyć zarówno tych, co już się stąd zwijają, jak i nowo przybyłych. Pan patrzy. – Machnęła ręką w stronę grupki staruszek, które ułożyły walizki pod ścianą i rozsiadły się na nich jak na fotelach.
Róża także przyjrzała się kobietom.
– Zawsze tak jest. Będą tam siedzieć przez parę godzin. Ja jestem jedna i cudów nie zdziałam. Muszę załatwić każdego. A do tego jeszcze to morderstwo – dodała i zamilkła, skupiając się na wypełnianiu rubryczek w komputerze.
– Przepraszam – odezwał się po chwili Solański. – Morderstwo?
Róża jęknęła w duchu.
– A to nie słyszał pan? – Kobieta przerwała czynności służbowe.
– Nie.
– Mamy trupa! – powiedziała z przejęciem. – Jedną kobitkę sprzątaczka znalazła wczoraj w basenie solankowym. Martwą na amen, drogi panie. Przyjechała policja i prokurator. Jak w serialu! Cały harmonogram zajęć nam się posypał. Pan myśli, że to jest bułka z masłem wyjaśnić jednemu z drugim, że choć formalnie rzecz biorąc, jest ich pora, to nie mogą moczyć tyłków w basenie, bo akurat teraz pływa w nim trup?
– No. – Szymon zdobył się na wiele mówiącą odpowiedź.
Róża zaczynała się coraz bardziej denerwować. Naprawdę nie interesował jej żaden nieboszczyk! To miały być romantyczne wakacje z ukochanym. Nie życzyła sobie trójkąta z umarlakiem!
– Właśnie – kontynuowała Danuta. – Ale moją niedolą nikt się nie przejmuje. Babsztyl się utopił, choć mógł uważać. Tylko same kłopoty z tego. Dobra, daj pan dowód, bo muszę spisać dane – zakończyła wywód.
– Przepraszam! – Jedna z czekających w kolejce za Szymonem pań przepchnęła się ku przodowi. Uniosła wysoko rękę – jak uczniak wyrywający się do odpowiedzi.
Danuta nie reagowała. Z wystawionym koniuszkiem języka przepisywała personalia Szymona.
– Czy pani mnie słyszy?! – Niewiasta nie odpuszczała.
– Co znowu? – Pracownica warknęła bardziej z rezygnacją niż ze złością.
– Bo ja bym chciała wiedzieć, dlaczego to sanatorium nazywa się Krecik – wypaliła staruszka. – Czy to chodzi o tego czeskiego z bajki? Mój wnusio ogląda go w telewizji.
Recepcjonistka zachowała kamienną twarz. Dopiero po chwili dała głos.
– O górników chodzi – wyjaśniła. – Polskich. Nie czeskich. I nie z bajki, tylko spod ziemi. Co to tu przyjeżdżali z zakładów pracy, żeby podleczyć zdrowie, droga pani. A teraz czy mogę wrócić do pracy?
– No dobrze – zgodziła się kuracjuszka i karnie zajęła swoje miejsce w ogonku.
– Widzi pan? – mruknęła w stronę Szymona Danuta. – A nie mówiłam? I tak będzie aż do obiadu!
Jeśli chodzi o Różę, to najchętniej wróciłaby, jak ten krecik, pod ziemię. Byleby tylko nie spożywać wyżej wspomnianego posiłku, którego główną nutę zapachową stanowił swąd przypalonej marchewki (a ten w rzeczy samej kojarzył się z denatem), nie kąpać się w basenie z nieboszczykami i – co najważniejsze – nigdy więcej nie wsiadać na rower!
✶✶✶
Postanowiłem, że nigdy więcej nie wsiądę na rower. Wprawdzie w moim wypadku mowa tylko o wózku bocznym, ale i tak co mną wytrzęsło w drodze z przystani, tego stare kości długo mi nie zapomną. A ja Solańskiemu!
Co też mu do łba strzeliło, żeby nas wozić tak daleko? Nie było jakiejś wolnej kwatery na Chechle? Albo w Kokotku? Myślę, że Różyczka doszła do podobnych wniosków już po pierwszych chwilach spędzonych w sanatorium uzdrowiskowym Krecik.
Najpierw o mało nie zostaliśmy zadeptani przez hordy staruszków, którzy – w mojej opinii – nacyganili swoim lekarzom pierwszego kontaktu. Gdyby konowały zobaczyły, jaką niespożytą energią dysponują starsi państwo, prędzej by ich zagoniły z powrotem do roboty, do opuszczonych w celach emerytalnych zakładów pracy, niż na wypoczynek na koszt państwa.
Następnie okazało się, że coś jest poknocone z naszym pokojem. Recepcjonistka wyjaśniła nam to zawile, a z tych tłumaczeń nie zrozumieliśmy nic. Ani ja, ani moje człowieki. I nie było nam dane przekonać się o tym zbyt szybko, ponieważ obie zainstalowane w budynku windy okupowały te podstępne dziadygi. Jeden drugiemu nogę podstawić potrafi (sam widziałem!), ale zejść po schodach to już nie. Wprawdzie ja bym i tak nie wsiadł do dźwigu, bo się boję jeżdżących pionowo grobowców, ale przynajmniej moja ludzina nie musiałaby się męczyć z bagażami.
Solański odebrał nasze rowery z wypożyczalni i zaokrętował je na tyłach budynku. Obarczeni już tylko plecakami (oni, bo przecież nie ja), ruszyliśmy w górę klatką schodową. Celę przydzielono nam w wieży, jak na prawdziwe księżniczki przystało. Na ostatnim piętrze.
Mnie tam się podobało.
Solańskiemu i Kwiatkowskiej chyba mniej. Taki osąd wydałem po widoku ich rozdziawionych paszcz i opadłych ramion. Co tam było do nielubienia, nie rozumiem. Okrągły pokój z trzema oknami wychodzącymi tak na ulicę Żeromskiego, jak i Energetyków. A do tego widać stąd morze! Oparłem się łapami o parapet i zlustrowałem okolicę. Wszyscy w dole wydawali mi się tacy malutcy! Istne mrowisko. A ja byłem jak ten King Kong! Aż zawyłem w sufit w nagłym przypływie manii wielkości.
Róża też zawyła, tyle że chyba z innego powodu.
– Piętrowe? – wydusiła z siebie. – Co to? Kolonie? Albo pierdel?
Takiej to nie dogodzisz. Nie pojmuję, co złego jest w dwóch łóżkach umieszczonych jedno nad drugim. Przecież projektant zamontował drabinkę, żeby się łatwo dostać na górną prycz. Kwiatkowska była jednak zdegustowana taką wnętrzarską ideą.
– To musi być jakaś pomyłka… – wyjęczał Szymon.
Następny.
Zaraz też zszedł do recepcji wyjaśniać sporną kwestię, ale wrócił jeszcze szybciej, niż wybył. Pani Danuta oznajmiła mu, że nie ma czasu na pierdoły, że musi obrobić stado stulatków, więc Solański niech jej nie zawraca gitary problemami z czterech liter. Tak mu powiedziała, a on nam. A ponieważ my – agencja detektywistyczna Solan – byliśmy niemal doszczętnie spłukani, zmiana apartamentu na bardziej luksusowy nie wchodziła w rachubę.
– Jakoś damy radę. – Szymon próbował łagodzić sytuację, ale po minie Róży widziałem, że daremne jego strzępienie języka.
– Potrzebuję powietrza! – Kwiatkowska chlasnęła się w udo na znak, żebym poszedł z nią.
Wszak od dawna wiadomo, że moje towarzystwo ma działanie terapeutyczne, lepsze niż wszystkie sanatoria świata razem wzięte.
Udaliśmy się na parter, gdzie kuracjusze wciąż koczowali w recepcyjnym holu. Nawet nie było co próbować przebijać głową tego muru z człowieków. Zeszliśmy więc piętro niżej, by spenetrować podziemia.
Błądziliśmy w istnym labiryncie wąskich korytarzyków, małych, bezsensownych pomieszczeń, w których niewygodnie byłoby nawet mopom, gdyby ktoś chciał tam zrobić dla nich kanciapę. Śmierdziało konowałem. Wprawdzie ludzkim, nie weterynaryjnym, ale to nieduża różnica. Co oprawca, to oprawca, natury nie oszukasz. Chciałem zawracać, ale Kwiatkowska już się zaciekawiła kazamatami i nie było mowy o rejteradzie. Nie mogłem Różyczki zostawić samej. Psia obstawa to podstawa! (Swoją drogą, powinienem opatentować ten slogan reklamowy, zanim mi go świśnie sprzed nosa jakiś cwany gapa).
Już z daleka dostrzegłem policyjną żółtą taśmę w drzwiach na końcu korytarza. Nawet tego nie planując, odnaleźliśmy miejsce zbrodni. Niby Danusia mówiła, że to był nieszczęśliwy wypadek, ale moja niezawodna kluka twierdziła coś przeciwnego. A komu byście bardziej wierzyli? Danusi czy kluce?
Podeszliśmy z Różą bliżej i wepchnęliśmy nosy w szparę w drzwiach. Uderzył mnie w nozdrza smrodek charakterystyczny dla basenów. Od razu się wycofałem, bo czego nienawidzę, to kąpieli. Nawet te doroczne, świąteczne, znoszę z wielkim bólem oraz tygodniowym fochem na Szymona. W każdym razie to tutaj w solankach musiała się utopić ta nieszczęsna kobieta.
„Się” – albo ktoś jej w tym pomógł.
Kwestia pozostawała do rozstrzygnięcia.
Porzuciliśmy basen i rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu ukrytym za następnymi wrotami. Przewijało się tam sporo ludzi. Musiały tu być drugie drzwi. Pewnie wdarliśmy się wyjściem ewakuacyjnym, a główny szlak transportowy znajdował się gdzie indziej.
W pokoiku na stoliku stało mleczko i kawka, do której starszawy jegomość o gołębich włosach – sądząc po kitlu i odorze medykamentów: znachor – dosypywał sobie cukru. Popijał i znów ładował porcję białej śmierci. W ogóle mu w tej czynności nie przeszkadzali wciąż nowi pacjenci zjawiający się w gabinecie.
– Ilu was tam jeszcze? – pytał między jednym a drugim łykiem i podpisywał świstki podawane mu przez kuracjuszy, wcale nie wgłębiając się w ich treść. Trzymał je w ręce wyciągniętej daleko przed siebie i pewnie nie za bardzo widział, co jest na nich napisane. – No tak, tak, solanki, masaże i inhalacje – burczał na dziadka, który dopytywał o rodzaj przepisanych mu zabiegów. – Jak u wszystkich. A czy to jakaś różnica? – wymamrotał pod nosem, czego starszy pan już nie dosłyszał, ale ja i owszem.
I aż się zatrwożyłem jakością oferowanych tu usług.
Skoro ten uczeń Hipokratesa każdemu zalecał to samo, to jaki był sens jego pracy? Ja też mógłbym wszystkim zapodać identyczne tabsy i na pewno wziąłbym za to mniej siana niż ten mały wąsiaty bubek.
– Beatko, kochanie! – zawołał lekarzyna. – Jest jeszcze kawka?
Zza kolejnych drzwi wyłoniła się tęga baba po siedemdziesiątce obwieszona złotem i bursztynami.
– Starczy ci tej kofeiny – powiedziała i się wycofała.
Doktorek, gdyby spotkał go taki zaszczyt i był psem, z pewnością spuściłby uszy po sobie, a ogon schował między nogi. Baba trzymała go w upierścienionej garści. Nic dziwnego. Była od niego większa, o parę lat starsza i z pewnością mogłaby go powalić na łopatki. A, jak wiadomo, w przyrodzie rządzi silniejszy.
– Szybciej! – Beatka znów pojawiła się w polu mojego widzenia i zamachała na klientelę. – Nie mamy z mężem całego dnia!
Zdezorientowani pacjenci starali się jeszcze sprawniej podawać karteluszki, a lekarz jeszcze prędzej składał na nich swoje autografy.
Byłem zszokowany. Jeśli tak to miało wyglądać, to ja już na miejscu tych kuracjuszy wolałbym się upić tanim winem i zasnąć na plaży. Z pewnością przyniosłoby to większe korzyści lecznicze.
Ewakuowaliśmy się stamtąd na paluszkach i wróciliśmy do naszej wieży.
✶✶✶
Szymon zostawił Różę i Gucia pochrapujących zgodnie na dolnym łóżku, cicho zamknął za sobą drzwi i wyszedł. Całonocna podróż dała się im wszystkim we znaki. Solański nie mógł jednak usiedzieć w miejscu. Kiepska sprawa z tym pokojem. Mógłby przysiąc, że rezerwował sypialnię z podwójnym łóżkiem, a nie ten hostelowy koszmarek. Może jednak się pomylił? Jedyne, co przychodziło mu w tej sytuacji do głowy, to przerżnięcie wyra na pół i ustawienie jednego materaca obok drugiego.
Postanowił choć trochę wynagrodzić Róży te niewygody i kupić jej coś dobrego. W wypadku Kwiatkowskiej z powodzeniem można było stosować zasadę: przez żołądek do serca. Gofry z bitą śmietaną? Mogły zdziałać cuda.
Przeszedł przez pas zieleni oddzielający ulicę Żeromskiego od promenady. Przepchał się przez tłum, który otoczył zwartym kręgiem jakiegoś artystę malującego kredą kolorowe mazy na chodniku. Uskoczył przed próbującym go przejechać dzieciorem pedałującym z szaleństwem w oku na gokarcie. Obejrzał rozwieszone to tu, to tam plakaty zapowiadające wydarzenia dobiegającej już do finiszu FAM-y. Przeszedł przez wydmy koło muszli koncertowej.
Plaża.
Dawno nie był nad morzem. Ściągnął buty i skarpetki. Zanurzył stopy w piasku. Morze było spokojne. Gładka, pobłyskująca w słońcu tafla przypominała jezioro. Turystów nie brakowało, choć na tej obszernej połaci rozkładali się równomiernie.
Sprawa pogarszała się w miarę zbliżania się do wody. Tu walka o miejscówki była bardziej zaciekła niż w PKP. Za punkt honoru brano sobie rozstawienie parawanu tuż przy brzegu. Gdyby jeszcze danemu delikwentowi wystarczała jedna zasłonka, może nie byłoby tak źle. Jednak najwięksi hardcorowcy budowali zasieki złożone nawet i z pięciu. Tym sposobem powstawał spory plac wolnej przestrzeni, na którym wylegiwały się dwie, w porywach trzy osoby, oddzielone od motłochu prywatną barykadą.
Solański przecisnął się między parawanem z reklamą pewnej marki piwa a takim, którego główny motyw ozdobny stanowiła goła baba. Zanurzył stopy w lodowatej wodzie. Nawet trzy miesiące upałów, jakie nawiedziły Polskę tego lata, nie poprawiły sytuacji. Bałtyk już po wieki wieków miał być zmorą reumatyka. Szymon zacisnął zęby, wspiął się na palce i zapatrzył w horyzont. W oddali prom Unity Line wypływał na pełne morze w stronę Ystad. Po prawej kilkoro przerażonych wczasowiczów trzymało się kurczowo żółtego dmuchanego banana, ciągniętego po wodzie przez stanowczo zbyt szybko zasuwającą motorówkę. Wokół unosił się wszechobecny plażowy gwar: pokrzykiwania matek, piski dzieci, rechot młodzieży, rzępolenie radia tranzystorowego. Wszystko to skąpane w zapachu olejku do opalania, frytek i morskiej bryzy.
Zszedł z plaży i w pierwszej napotkanej budce kupił dwa gofry z bitą śmietaną, owocami i polewą czekoladową. Tak zaopatrzony zawrócił do Krecika. Zanim jednak zdołał wspiąć się na wieżyczkę, drogę zagrodził mu brzuchaty facet z wąsem na przedzie. Mógł mieć około pięćdziesiątki, ubrany był w przetarty na łokciach i kolanach garnitur, a pod szyją zamiast krawata nosił apaszkę.
– Pan pozwoli – powiedział z poważną miną.
Solański nie za bardzo wiedział, na co i komu miałby pozwalać. Bo chyba nie był aresztowany? Koleś nie wyglądał na gliniarza. Prędzej na kierownika pączkarni. Podejrzany osobnik pociągnął Szymona za rękaw i skierował się do drzwi, na których wisiała tabliczka z napisem „Dyrekcja”.
– Się nie przedstawiłem – rzekł. – Góralczyk Stanisław. Stachu. – Wyciągnął pulchną dłoń.
Solański wciąż dzierżył dwa gofry, których okrasa skapywała teraz na wykładzinę.
– Ach, przepraszam. – Mężczyzna opuścił rękę. – Zajmę panu tylko chwilę.
Zasiadł za sfatygowanym biurkiem i wskazał Szymonowi miejsce naprzeciwko. Solański przycupnął na brzegu krzesła.
– Przepraszam – powtórzył Góralczyk. – Jestem tu dyrektorem. Od tego sezonu. Na świeżo. Więc mnie ten trup w ogóle potrzebny nie jest. Może pan o nim słyszał? – Popatrzył na wciąż milczącego gościa. – Znaczy… nie był, bo już go zabrali. Ją. Elżbieta Wnuk się nazywała. No i tak sobie pomyślałem… Bo pan jest detektywem, prawda?
– Skąd…? – zająknął się Solański.
– Och, niech pan nie udaje! – skarcił Szymona Stanisław Stachu. – Sława się za panem ciągnie. Zwłaszcza po ostatniej sprawie morderstwa tej celebrytki. Nawet w „Bez Ściemy” o panu pisali. Więc to się dobrze składa.
– Co? – Szymona ogarnęły złe przeczucia.
– To, że pan nocuje akurat w Kreciku. Z pana doświadczeniem to będzie bułka z masłem.
– Co?! – powtórzył detektyw.
Choć już wiedział.
– Złapanie tego drania, który kropnął panią Elżbietę, panie drogi. Nie może być tak, że ja zostaję dyrektorem Krecika i zaraz ktoś bezkarnie zaczyna mi wybijać pensjonariuszy. To nie jest dobre dla interesu! Sam pan przyznasz. Więc pan mi spadłeś z nieba.
– Ale ja jestem na wakacjach… – jęknął Solański.
– Tak jak mówiłem. – Góralczyk najwyraźniej nie przywykł, by ktoś podważał jego decyzje. – Zajmie to panu chwilę. A przy okazji pan dorobi. Będzie mógł pan narzeczoną zabrać na rejs do Szwecji. Albo jej nakupić bursztynowych naszyjników.
– Ale… – Szymon czuł się pokonany.
Później doszedł do wniosku, że gwoździem do trumny okazały się te cholerne gofry. Gdyby bita śmietana nie spływała z nich na dżinsy detektywa, rozpraszając jego uwagę, może zdołałby się jakoś wybronić. A tak – przepadło.
– Tyle! – Dyrektor położył przed Szymonem kartkę z wypisaną kwotą.
Była nie do pogardzenia.