Читать книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak - Страница 7

Rozdział 3
SIEDEM DZIEWCZĄT Z ALBATROSA 3

Оглавление

Świnoujście, rok 1977, turnus pierwszy

Willa na Beniowskiego robiła wrażenie. Zwłaszcza na dziewczynie, która większość życia spędziła w dwupokojowej klitce pegeerowskiego bloku, a resztę wprawdzie w przedwojennej kamienicy, ale w pomieszczeniu o powierzchni skrytki na miotły.

Tu wszystko jawiło się niczym z lepszego świata. Przed domem stał żółty maluch. W salonie wisiały oprawione zdjęcia z wakacji w Jugosławii. Dostałam pokój z łazienką na piętrze. Od razu też zamknęłam się w toalecie i zabrałam do golenia nóg. Ten cholerny papier ścierny zostawiał czerwone zadrapania na łydkach i wcale aż tak dobrze nie usuwał owłosienia. Jednak nie mogłam wyjść na plażę z nóżkami jak sarenka.

Takie zgrabne?

Nie. Takie owłosione.

– Cierp, ciało, skoroś chciało – powtarzałam przez zaciśnięte zęby jedną z mantr mojej babci.

– Pani Alicju! – Głos Danuty Świerk, mojej gospodyni, dobiegł zza drzwi.

Babsztyl od pierwszego wejrzenia nie przypadł mi do gustu.

– O której przyjeżdżają wczasowicze? Pani Alicju?! – Załomotała.

Szarpnięcie klamki.

Dobrze, że przekręciłam klucz w zamku.

– No i po co się barykaduje? Pani Alicju! Proszę zakręcić wodę! Za darmo to jest w morzu!

Zwiększyłam strumień. Teraz makijaż. Starałam się zrobić równą kreskę na górnej powiece, jednym uchem łapiąc biadolenia pani Danuty. W kibelku była znakomita akustyka. Jeśli ktoś mówił w miarę głośno, słyszałam go niemal tak dobrze, jakby stał tuż obok. Obojętnie, w której części willi się znajdował.

– Cały dom na mojej głowie!

Jak się szybko przekonałam, miała dochodzącą sprzątaczkę, a sama zajmowała się głównie marudzeniem. No i polerowaniem sreber z wygrawerowanym rodowym nazwiskiem, które od tego czyszczenia niemal się starło – zostały tylko trzy niewyraźne litery: REG.

– Mąż na morzu. A ja sama przez długie miesiące.

Nie dziwiłam się chłopu.

– Muszę harować całe lato, żeby przez resztę roku mieć z czego żyć.

Jakby nie mogła się wziąć do innej roboty, gdy już goście wyjadą.

– Mam dość tych krnąbrnych turystów!

Dzięki którym łaziła obwieszona złotem i bursztynami. Zakręciłam wodę. Wsunęłam stopy w chodaki i wyszłam na dwór. Udało mi się uniknąć spotkania z panią Świerk, która zniknęła gdzieś w głębi domu. Przeszłam na równoległą do Beniowskiego ulicę Jana z Kolna. W willi u pani Irenki, gdzie zakład wynajmował pokoje dla wczasowiczów, mieściła się jadalnia. Schodzili się tutaj na wspólne posiłki wszyscy uczestnicy turnusu, także ci ulokowani w innych ośrodkach.

Zbliżała się pora śniadania. Po nocy spędzonej w pociągu urlopowicze będą pewnie wykończeni, choć to i tak nie powstrzyma ich przed jak najszybszym dotarciem na plażę.

Ze skrzypnięciem zawiasów otworzyłam furtkę i ścieżką, na którą wystawały gałęzie posadzonych gęsto rododendronów, doszłam do drewnianych drzwi. Poczułam zapach smażonej cebulki. Zaburczało mi w brzuchu. W środku przecisnęłam się między stołami nakrytymi ceratą w biało-czerwoną kratkę, na których już ustawiono talerze i kubki z wyblakłym od ciągłego używania emblematem Społem.

Pierwsi emeryci schodzili się do stołówki. Niedospani. Albo osłabieni łykiem czegoś mocniejszego. Można się było tego spodziewać.

– Komunikat specjalny! – Zaklaskałam, gdy wreszcie zajęto wszystkie miejsca przy stołach. – Nazywam się Alicja Osowska i będę państwa instruktorem kulturalno-oświatowym. Proszę o przygotowanie opłat klimatycznych. Zbiorę je po śniadaniu. Przedstawię też plan na najbliższe dni. Dzisiaj po obiedzie zapraszam chętnych na wizytę w sanatorium. Będzie się można zapisać na zabiegi – mówiłam, a jednocześnie obserwowałam uczestników pierwszego turnusu.

Każda tura była inna. Każda grupa miała własną dynamikę. Wbrew pozorom emeryci okazywali się najgorsi. Pili na umór. Nie słuchali. Zwłaszcza mnie, dwudziestopięcioletniej siksy. Mogłam im naskoczyć. Starsi panowie popatrywali na mnie lubieżnie, ich żony zaś z nieukrywaną zawiścią. Robili za paniska, a ja występowałam w charakterze ich służącej. Taka praca.

Nie zamierzałam jej wykonywać do końca życia. Chciałam iść na uniwersytet. Wprawdzie skończyłam studium kulturalno-oświatowe, ale w planach miałam jeszcze psychologię. Do tego potrzebne mi były pieniądze. Nie mogłabym ciągnąć całego etatu i jednocześnie się uczyć. Jednak teraz, gdy musiałam odrobić skradzioną forsę, perspektywa wyższego wykształcenia się oddaliła.

– Pani Alicjo! – zawołała Irenka. – Jajeczniczkę czy na miękko?

Tu przynajmniej sobie podjem. W domu byłabym skazana na papierową tackę frytek raz dziennie i czerstwy chleb z przeceny.

✶✶✶

– Chcę kąpiele, nie inhalacje! – marudziła pani Zdzisia, której – moim zdaniem – ani jedno, ani drugie nie było w stanie wiele pomóc.

Ludzie lubią żyć złudzeniami. Myśli taka, że wymoczy tyłek w solankach, to jej od razu przejdą wszelkie choróbska. A dziesięcioleci zaniedbań nie da się tak łatwo wymazać.

Stałam w holu Krecika i razem z taką jedną tęgą, dziwnie uczesaną pielęgniarką, wciąż gadającą o swoim dziecku idącym do przedszkola, zbierałam zapisy na zabiegi. Pracownicy ZTHK, choć nie byli pacjentami sanatorium, mogli skorzystać z jego usług. Akurat teraz przydałyby im się kąpiele w maślance, ponieważ dosłownie wszyscy wyglądali jak członkowie szczepu Indian. Za każdym razem to samo. Biegli niemal prosto z pociągu na plażę, kładli się na piachu, zasypiali i budzili się z poparzeniami.

– Przecież posmarowałam się margaryną! – dziwiła się pani Zdzicha, której nos świecił jak czerwona boja na tafli skąpanego w słonecznych promieniach morza.

Pożałowała na krem Nivea i oto skutki.

– Pół tonu ciszej! – Zza lady recepcji wyszła tęga kobieta około trzydziestki i zabrzęczała złotymi bransoletkami. Niedługo będzie musiała skorzystać z sanatoryjnej rehabilitacji, bo od nadmiaru biżuterii z pewnością nabawiła się już skrzywienia kręgosłupa. – Mąż miał państwa przyjąć, ale nie przyjmie – oznajmiła.

No tak, to przecież sławetna pani doktorowa. A na imię miała właśnie Beata, jak w piosence. Beata Korzeń. Przypomniałam ją sobie z zeszłego roku. Teraz była jeszcze grubsza i miała na sobie znacznie więcej żelastwa.

– Jest teraz bardzo zajęty – kontynuowała, choć moi emeryci stracili nią zainteresowanie. – Pojechał na seminarium naukowe. Proszę się wpisać na listę. Zobaczymy, co da się zrobić. Ale na państwa miejscu wiele bym sobie nie obiecywała. Jest mnóstwo chętnych na nasze wspaniałe zabiegi.

Wyszłam na ulicę Żeromskiego. To był długi dzień. Marzyłam o odpoczynku. Zwłaszcza że już nazajutrz mieliśmy w planach pierwszą wycieczkę do NRD.

Nie zrozumcie mnie źle. Ahlbeck, Heringsdorf i Bansin to piękne miasteczka, wzorowe przykłady architektury typowej dla cesarskich kurortów. Jednak tym, co najbardziej interesowało za granicą mnie i wczasowiczów, były buty. Wspaniałe skórzane salamandry. Tańsze niż u nas i przede wszystkim dostępne w szerokiej gamie krojów i odcieni. Tego na półkach pedetów nie sposób znaleźć.

Następnego dnia zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy sporą grupą ulicami Świerczewskiego i Żymierskiego ku Wojska Polskiego i granicy. Zakupy na rozstawionym tam targowisku zostawiliśmy sobie na drogę powrotną. Kontrola paszportowa poszła sprawnie. Celnicy byli przyzwyczajeni do kursujących tam i z powrotem turystów. Nie robili problemów. Pieczątka do paszportu i witaj, Zachodzie.

– Patrz, Felek! – Zdzicha szturchnęła w żebra swojego męża, gdy wreszcie znaleźliśmy się w Ahlbecku. – Jak firanki! Ja pierniczę, zrób zdjęcie! Pokażemy Kasi, bo na słowo nam nie uwierzy!

Spojrzałam we wskazanym kierunku. Sklep mięsny rzeczywiście robił wrażenie. Zamiast gołych haków, do których widoku przywykliśmy, kiełbasy. Wisiały w witrynie w rządku, przywodząc na myśl różowawe żaluzje. Felek wyjął zenit i cyknął pamiątkową fotkę. Spacer po ahlbeckiej plaży. Molo. Podziwianie pensjonatów. A potem najważniejsze – nowe pantofle, które każdy od razu włożył na stopy. Ja wybrałam czerwone, zapinane na sprzączkę, z niewielkim obcasikiem. Pasowały idealnie, nawet nie musiałam dopychać czubków zmiętą gazetą.

Wróciliśmy do Świnoujścia. W Ahlbecku po naszej grupie zostały tylko kosze na śmieci pełne starych, znoszonych butów. W końcu zgodnie z przepisami celnymi liczba trzewików w narodzie musiała się zgadzać.

O tym, że mój zakup robi wrażenie, przekonałam się, gdy tylko przekroczyliśmy granicę. Właśnie wybierałam jabłka na straganie, gdy usłyszałam za sobą przeciągły gwizd.

– Ej, diewaczka!

Dziewuszką to ja już dawno nie byłam, ale komplement przyjęłam. Chłopak miał jakieś dwadzieścia lat. Skojarzył mi się z kalafiorem. To przez głowę o nieregularnym kształcie i porowatą cerę. Ubrany był w radziecki mundur. Uśmiechał się zawadiacko.

– Pójdziemy na tańce? – zagadnął po polsku. – Siedem dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna – zanucił.

– Z nieletnimi się nie umawiam.

Włożyłam jabłka do papierowej torebki i ruszyłam w stronę miasta.

– Ja dorosły. – Żołnierz gonił za mną. – Mienia zawut Borys. A tiebia?

Od odpowiedzi wybawił mnie kolejny gwizd.

– Borys! Idi sjuda! – „A chodźże tu!”, tyle po rosyjsku zrozumiałam. W końcu katowali mnie nim przez wszystkie lata szkolne. – Zakupy dla szefa miałeś zrobić!

Mój absztyfikant wycofał się niechętnie.

Przyjrzałam się nowym butom. Były piękne. I jak każde piękno mogły sprowadzić na mnie niebezpieczeństwo.

✶✶✶


✶✶✶

Świnoujście, teraz

Szymon Solański wpatrywał się w wyschnięte dno basenu. Zbiornik był niewielki, mógł pomieścić góra dwie osoby. Lecznicze wody, które na Elżbietę Wnuk zadziałały wręcz przeciwnie, spuszczono zaraz po tym, gdy technicy kryminalistyczni zabrali ich próbki do zbadania. Na niebieskich kafelkach widać było zacieki. Gdzieniegdzie wdarła się też zielonkawymi jęzorami pleśń.

Solański po raz kolejny rozejrzał się po pomieszczeniu. Mimo widocznych prób podwyższenia standardu było tu dość obskurnie. Ciemnawo i wilgotno. Zakratowane okno pod sufitem wychodziło na poziom chodnika. Beżowy tynk odłaził ze ścian. Puchate ręczniki leżały na metalowej szafce pomalowanej białą farbą olejną, jak w szpitalu. Podłogę pokrywały zszarzałe popękane płytki. W powietrzu unosił się niewywietrzalny zapach chloru i środków czystości.

Detektyw odtworzył w myślach prawdopodobny przebieg zdarzeń. Ofiara przyszła tu zaraz po śniadaniu na umówioną zawczasu kąpiel solankową. W sumie każdy mógł się o tym dowiedzieć, ponieważ – jak wcześniej odkryli z Różą – w holu przy recepcji na tablicy korkowej wisiał grafik zabiegów z wpisanymi do odpowiednich rubryczek nazwiskami pacjentów. Nikt się w Kreciku nie przejmował ochroną danych osobowych.

Sprawca z pewnością nie miał problemu z dostaniem się do pomieszczenia. Wszystko tu było pootwierane. W drzwiach od środka nie przytwierdzono zasuwy. Kiedy więc Elżbieta Wnuk weszła do basenu, każdy mógł ją zaatakować. Utopienie starszej pani też nie powinno stwarzać trudności. Wystarczyło wziąć ją z zaskoczenia, przytrzymać głowę pod wodą i gotowe. Nawet gdyby się broniła, nie miała żadnych szans z napastnikiem stojącym wysoko ponad nią.

Solański był ciekaw, czy policja zebrała jakieś przydatne ślady. Wprawdzie miejscowi gliniarze potraktowali sprawę po macoszemu – o czym świadczył chociażby fakt powierzenia jej aspirantowi Barańskiemu – ale przecież mogli na coś trafić choćby przypadkiem. Powinni mieć już wstępne wyniki laboratoryjnych analiz.

Szymon wyszedł na korytarz i wyjął swoją starą, posklejaną taśmą nokię. Przyjrzał się niewielkiemu ekranikowi. Brak zasięgu. Wydostał się na parter i wybrał numer. Usłyszał dźwięk dzwonka za plecami.

– Czego chcesz? – Wygrywający melodyjkę z Gwiezdnych wojen smartfon aspiranta Barańskiego ledwie mieścił się w dłoni.

– Pogadać – mruknął Solański i przerwał połączenie.

– Niby o czym?

Detektyw podszedł do gliniarza, złapał go pod ramię i siłą wyciągnął na zewnątrz.

– Aua! – Barański się wyrywał.

Nieudolnie.

– Idziemy! – warknął Szymon i poprowadził policjanta aż na plażę do ustawionej tam na sezon letni kawiarni.

Konstrukcja przybytku gastronomicznego trzymała się na słowo honoru (oraz na kilku drewnianych sklejkach). Przez wielkie przezroczyste płyty z pleksiglasu można było do woli obserwować morze, nie narażając się na podmuchy wiatru. Ci, którym żywioł nie przeszkadzał, siedzieli na tarasie, poprzykrywani kocami, które przewieszono przez oparcia krzeseł, i udawali, że nie jest im zimno.

Po wczorajszym upale nie pozostało nawet wspomnienie. W powietrzu wisiało widmo jesieni. Bałwany z wściekłością uderzały o brzeg. Mimo to plażowicze nie dawali za wygraną. Parawany poszły w ruch.

– Czarną. Rozpuszczalną. Słodzę. – Solański złożył zamówienie. – Pani da tego więcej. – Wyrwał kobiecie pęk papierowych saszetek z cukrem. – Dla niego latte. – Machnął w kierunku aspiranta karnie pilnującego stolika przy oknie. W sumie nie zapytał, czego Barański by się napił, ale wyglądał mu na zwolennika trunków dla niemowląt.

– Wziąłeś mi z mlekiem? – rzucił policjant na widok dwóch kubków.


Solański był niezły w swoim fachu.

– Ciastko jeszcze chciałem. Sernik. Inaczej nic nie powiem – zastrzegł aspirant.

– Dostaniesz, jak powiesz. – Szymon miał już pewne doświadczenie z szantażystami. Zdobył je, obcując z przedstawicielami branży budowlanej. Był zmuszony zatrudniać ich przy stawianiu domku w beskidzkich Zdrojowicach. Po tej katordze mógł powiedzieć, że zna już najczarniejsze zakamarki piekła. Niestraszny był mu więc marny pan pała. – Mów! – huknął.

– No… eee… – Barański ciągnął przez słomkę mleczny napój, maczając czubek nosa w kleksie bitej śmietany. – Laboratorium dzwoniło. I no… eee… – Oblizał łyżeczkę.

– Jak nie przestaniesz dukać, to ci to zabiorę – zagroził detektyw i wyciągnął rękę w stronę kubka.

Policjant odsunął go poza zasięg Solańskiego, zamlaskał i przemówił.

– Ona się nie utopiła – oznajmił i chrupnął dołączony do kawy wafelek w kształcie serduszka.

– Tyle wiem. – Szymon zaczynał myśleć, że przekupstwo poszło na zmarnowanie. – Została utopiona.

– No niby tak. Ale jednak nie – mataczył Barański.

Dopiero gdy detektyw chwycił ucho naczynia, aspirant rozwinął myśl.

– Udusiła się. – Policjant najwyraźniej czerpał satysfakcję z tego, że może się popisać wiedzą przed znienawidzonym znajomym. – Ale toksykologia wykazała, że została otruta. Strychniną.

Kryminał pod psem

Подняться наверх