Читать книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak - Страница 6
Rozdział 2
DO SERCA PRZYTUL PSA 2
ОглавлениеWrocław, rok 1977
W kwietniu we Wrocławiu często można było się już poczuć jak w środku lata. Na mapach pogodynki po Dzienniku Telewizyjnym miasto stanowiło przeciwieństwo Suwałk. Najcieplejszy punkt w kraju.
W świetlicy Zakładu Transportu Handlu Krajowego było duszno mimo otwartych okien. W powietrzu unosił się zwierzęcy smrodek charakterystyczny dla ogrodu zoologicznego. Mieszał się z wonią przepoconych ludzkich ciał. Pracownicy wraz z rodzinami przyszli tłumnie na spotkanie. Tym razem program rozrywkowy uwzględniał każdego, także najmłodszych.
Tego popołudnia zaprosiłam do nas państwa Gucwińskich. Naprawdę nie sądziłam, że przyjdą z całą menażerią. Aż się cofnęłam od progu, gdy zobaczyłam, że pan Antoni ma na szyi węża boa. Pani Hanna z kolei trzymała za rękę małe gorylątko, które rozglądało się z ciekawością po sali. Były też z nimi kot, papuga w klatce i trzy psy.
Gucwińscy siedzieli ze świtą na scenie i opowiadali o podopiecznych. Brzmiało to jeszcze lepiej niż w programie Z kamerą wśród zwierząt. Ludzie zasłuchani, nawet dzieci nie przeszkadzały. Jedynie sprzątaczka krążyła w tyle sali podenerwowana, bo się pewnie bała, że jej ten goryl napaskudzi i będzie miała dodatkową robotę. Z irytacją przegoniła jakiegoś dryblasa, który podszedł do niej i chciał nawiązać rozmowę.
Wycofałam się po cichu i przeszłam do biura. Miałam zadanie do wykonania.
Zamknęłam za sobą drzwi, a w oknach zasunęłam zasłony. Uruchomiłam ksero i jeszcze raz sprawdziłam, czy nie zapomniałam przekręcić zamka. Wyjęłam z torebki bibułę, którą miałam skopiować na wieczorne spotkanie z działaczami. Widywaliśmy się w moim mieszkaniu na poddaszu. W oparach popularnych, których smrodu nie mogłam wywietrzyć jeszcze przez kilka dni, zastanawialiśmy się, jak obalić komunę. Nie była to czcza gadanina. Wprowadzaliśmy idee w czyn. Stosowaliśmy metodę małych kroczków. A nastroje w społeczeństwie tężały. Zwłaszcza że gospodarka miała się coraz gorzej.
Opór zwykłych ludzi można było poczuć na ulicach. Przejawiał się na różne sposoby. A to antyrządowym wierszykiem wydeklamowanym w kolejce do pustych półek w spożywczaku, a to uderzającym w Gierka graffiti wysmarowanym na parkanie. Kiedy zaczęłam pracę w ZTHK, koledzy od razu wytypowali mnie do powielania bibuły. W zakładzie mieliśmy naprawdę porządny sprzęt. Grzechem byłoby go nie wykorzystać.
Ryzykowałam.
Wydawało mi się, że portierzy spoglądają na mnie podejrzliwie za każdym razem, gdy wychodzę z zakładu z pękatą torbą. Jednak nigdy mnie nie przeszukali. Sama nie wiem, co by było, gdyby sprawa się rypła. Pewnie wyleciałabym z pracy. Co jeszcze gorszego mogłoby mnie spotkać, wolałam się nawet nie zastanawiać.
Wzięłam się do kopiowania, jednocześnie rozmyślając o zbliżających się wielkimi krokami wakacjach. Dla mnie roboczych, ale opieka nad turnusami pracowników ZTHK w Świnoujściu była nawet przyjemna. Trzy miesiące nad morzem? Nie do pogardzenia. A organizowanie wycieczek fakultatywnych, wyjść na dancingi czy gier zespołowych dla wczasowiczów nie stanowiło aż tak dużego kłopotu.
Musiałam jeszcze pozbierać od uczestników zaliczki na wyjazd. Przejrzeć bibliotekę w poszukiwaniu książek, które w tym roku dla nich zabiorę. Pewnie jak zwykle postawię na wakacyjną klasykę: Joannę Chmielewską i Jo Alexa. Ta para autorów nigdy nie zawodzi. No i coś dla dzieci. Choć te najchętniej i tak całe dnie siedziałyby w wodzie. Koniecznie gry planszowe, zestaw do badmintona, rakietki do ping-ponga, jakieś piłki. Zobaczę, co mamy w magazynie.
Z zamyślenia wyrwał mnie nagły hałas za drzwiami. Na moment zamarło mi serce. Przesłyszało mi się? Czy to tylko chrobot ksera?
– Jest tam kto?
I łomotanie.
Wyłączyłam maszynę. Wstrzymałam oddech. Kto to mógł być? Męski głos. Nieznajomy. Czego chciał? Trwałam w bezruchu. Minutę, może dwie. Choć dla mnie było to jak pół życia.
Wreszcie stukot oddalających się kroków. Nie odważyłam się już tego dnia włączyć kserokopiarki. Schowałam ulotki do torebki i zaraz po zakończeniu spotkania z Gucwińskimi wybiegłam do domu.
✶✶✶
Wrocław, rok 1977, tydzień później
– Do serca przytul psa, weź na kolana kota… – śpiewali Jan Kaczmarek i Jerzy Skoczylas prosto z zakładowej sceny.
Chłopaki z Elity przyjęły moje zaproszenie, w co do końca nie potrafiłam uwierzyć. Takich tłumów jeszcze u nas nie było. Przyszli nie tylko pracownicy ZTHK, ale i inni mieszkańcy Wrocławia. Trochę zaczynałam się już nawet bać. Ludzi było zbyt wielu. Gdyby wybuchła panika, z pewnością by się potratowali.
Do tego alkohol.
Przynieśli ze sobą. Piwo, ale i wódkę. Popijali z gwinta, podając flaszki jeden drugiemu. Nawet nie próbowałam nad nimi zapanować.
Gdy w kolejnej zwrotce kabareciarze zaczęli propagować zapylanie georginii, usłyszałam pierwszy pijacki wrzask. Pod sceną ktoś wydarł mordę, a zaraz potem zawtórował mu facet siedzący niedaleko wyjścia. Poszło jak domino. Po chwili cała sala przekrzykiwała się bełkotliwie, zagłuszając artystów.
Muzyka ucichła.
Przeciągły gwizd.
Kaczmarek nie wytrzymał.
– Spokój, proszę państwa – ostrzegł. – Albo sayonara.
Gawiedź dla odmiany zaczęła na siebie posykiwać, uciszać się, walić otwartymi dłońmi po plecach. Zadziałało. Kiedy muzycy wznowili występ i dotarli do fragmentu o dawaniu nura w jeżyny, na sali panowała już cisza.
Wyszłam przed budynek, żeby odetchnąć. Z ulgą. Ciepłym powietrzem majowego wieczoru. Już za tydzień nie będę czuła spalin i wszystkich tych wyziewów typowych dla wielkiego miasta. Jedynie morską bryzę, wodorosty, ryby. I zjełczały olej, żeby nie było aż tak idealnie.
Świnoujście wzywało!
Załatwiłam formalności. Jeszcze parę dni i wsiądę z kierowcą Władkiem w nyskę i pognamy na północ, by przywitać pierwszy turnus emerytów. Po nich pojawią się etatowi pracownicy. I tak do końca sierpnia. Nie mogłam się już doczekać!
Wróciłam do środka. W progu sali przywitał mnie głos Kaczmarka:
– Czego się boisz, głupia? Czemu nie chcesz iść na całość?
Zamiast na całość poszłam do biura, żeby zabrać rzeczy i wszystko pozamykać. Wysunęłam szufladę. Dla pewności. Koperta z zaliczkami na wczasy drugiego turnusu leżała, tak jak ją zostawiłam. Emeryci raz w roku mieli urlop w stu procentach refundowany przez fundusz socjalny. Ten dokładał też sporo do skierowań zwykłych wczasowiczów. Dwa tygodnie nad morzem nie kosztowały ich więc aż tak dużo. Jednak składki od kilkudziesięciu osób w sumie dawały pokaźny plik banknotów. Następnego dnia miałam je wpłacić na służbowe konto.
Po raz ostatni rozejrzałam się po sali. Nie zazdrościłam sprzątaczce, która musiała doprowadzić pomieszczenie do porządku po pijanej hałastrze. Porozbijane szkło, niedopałki zaściełające podłogę.
Zamknęłam biuro i wróciłam na stancję na Świętego Mikołaja. Naprawdę miałam już serdecznie dosyć wynajmującej mi pokój baby. Dlatego tym bardziej cieszyłam się z trzech miesięcy w innym otoczeniu. Być może nawet załapię się na własną łazienkę.
✶✶✶
Rano w świetlicy wciąż unosił się duszny smrodek szaleństw poprzedniego wieczoru. Szybko przeszłam do biura. Byłam już spóźniona. Rzuciłam torbę na krzesło i od razu skierowałam się do magazynu po gry. Chińczyk, szachy, warcaby, karty. Rok temu wczasowicze pogubili pionki i część talii, ale zdążyliśmy kupić nowe zestawy. Zaniosłam pudła do biblioteki i wróciłam do swojego pokoju.
Dopiero gdy usiadłam, zrozumiałam, że coś jest nie tak. Choć może to była tylko intuicja. Chwilę tkwiłam nieruchomo, wpatrując się w zawieszony na przeciwległej ścianie kalendarz na rok 1976, którego do tej pory nie miałam czasu zdjąć i zamienić na aktualny. Przesunęłam wzrokiem po zagraconym blacie. Nie potrafiłam tu utrzymać porządku. Po pięciu minutach od sprzątnięcia biurko wyglądało właśnie tak. Porozrzucane papiery, maszyna do pisania ustawiona krzywo, telefon zakryty stertą książek, na których walały się jakieś cukierki.
Sprzątaczka nigdy mi tego syfu, zwanego artystycznym nieładem, nie dotykała. Wiedziała, że się wkurzę. W posegregowanych rzeczach nie można było niczego znaleźć. Co innego w śmietniku. Każdy bałaganiarz doskonale zna tę starą jak świat zasadę.
Teraz jednak nie o pobojowisko mi szło. Coś innego się nie zgadzało. Sięgnęłam po stojący na parapecie zenit i bezwiednie cyknęłam kilka fotek. Jakby mi to miało pomóc uporządkować myśli. Zjechałam wzrokiem niżej. I wtedy zrozumiałam. Szuflada była lekko uchylona. A przecież ją zamknęłam. Choć może mi się tylko zdawało? Nie używałam klucza. To było niepotrzebne. I tak zamykałam biuro od zewnątrz.
Z drżeniem rąk odłożyłam aparat i wysunęłam szufladę, choć już wiedziałam, że będzie pusta.
Nie została nawet koperta, w której trzymałam pieniądze. Zaliczkę od całej pięćdziesięcioosobowej grupy wczasowiczów.
Poderwałam się z krzesła. Moje nogi zamieniły się w dwie waciane kolumny.
A potem nastała ciemność.
✶✶✶
Otworzyłam oczy. Leżałam na czymś miękkim. Nad sobą widziałam odrapany sufit. I sumiasty wąs.
– Pani Alicjo, nareszcie! – To portier.
W pierwszej chwili nie wiedziałam ani gdzie jestem, ani co się stało. Z sekundy na sekundę zaczęła do mnie jednak docierać prawda.
Pusta szuflada.
Pieniądze.
Wczasy.
Najchętniej znów zapadłabym się w niebyt. Co ja zrobię?
Podniosłam się. Zakręciło mi się w głowie. Ponownie zaległam na wersalce.
– Pani Alicjo. – Znów portier. – Proszę się napić. – Podał mi szklankę wody.
Z każdym łyczkiem odzyskiwałam równowagę. Zaczęłam gorączkowo snuć domysły. Zawsze lubiłam kryminały. Czasem też bawiłam się w domorosłego śledczego. Rodzice wołali na mnie „panna Marple”. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że będę musiała poprowadzić dochodzenie we własnej sprawie. No bo przecież skoro nie ja zwinęłam tę kasę, zrobił to ktoś inny.
Tylko kto?
– Milicja – wychrypiałam. – Trzeba wezwać milicję.
Chwilę mi zajęło wyjaśnienie portierowi, do czego doszło. To on zadzwonił na komisariat.
Od razu zrozumiałam, że nic z tego nie będzie. W progu stanął młodszy chorąży Rafał jakiś tam. Wróg zawsze wywęszy wroga. Poznaliśmy się na sobie nawzajem. Pojęłam, że mi nie pomoże. Nie przeprowadzi śledztwa. Nie pobierze odcisków palców. Nie przesłucha ewentualnych świadków. Nie zdarzy się tu nic, o czym czytałam w powieściach sensacyjnych. W zasadzie powinnam się modlić, żeby mnie nie aresztował.
– Ukradła obywatelka, a teraz winnego szuka – Potwierdził tylko moje obawy.
Zastanawiałam się, czy w ogólnym rozrachunku jednak nie opłacałoby mi się mu przywalić. Wbić obcas w śródstopie. I poprawić kopem w krocze.
– Na kosmetyki będzie, co nie? – Mrugnął do mnie i zarechotał. – Albo na nowe ciuszki.
Dalsze tłumaczenia nie miały sensu. Do tej zakutej pały nic nie docierało. Zadzwoniłam do dyrektora, by zawiadomić o kradzieży. Z jego strony też nie mogłam liczyć na wsparcie. Stwierdził, że on milicji w obowiązkach wyręczał nie będzie. Byłam więc zdana na siebie.
– Tak czy tak, pani Alicjo – powiedział szef na zakończenie rozmowy, pociągając przy tym nosem – pieniądze muszą się znaleźć. A jak się nie znajdą, to trzeba je będzie zwrócić.
W domyśle: mam je oddać, chociaż ich nie zabrałam.
Znów zrobiło mi się słabo. Jeśli dobrze policzyłam, to skradzioną kwotę będę musiała odrabiać przez całe wakacje i jeszcze długo po nich. Dyrektor już zapowiedział, że wstrzyma wypłatę mojej pensji.
Tylko za co będę żyć? Wprawdzie miałam w Świnoujściu zagwarantowane wyżywienie i nocleg, ale przecież to nie wszystko.
– Ja sobie spiszę dane obywatelki – ględziła ta niebieska świnia – i się zobaczy. Pewnie obywatelka trafi za kratki. Tam, gdzie jej miejsce! – Ucieszył się i wreszcie sobie poszedł.
Gdy patrzyłam na portiera odprowadzającego milicjanta nienawistnym wzrokiem, zrozumiałam, dlaczego nigdy nie zajrzał mi do wypchanej bibułą torebki.
Graliśmy w tej samej drużynie.
✶✶✶
Spakowaliśmy z Władkiem wakacyjny majdan na pakę nyski i ruszyliśmy przez puste o tej porze ulice zaspanego Wrocławia. Czekał nas dzień w drodze. Wyglądało na to, że minie w ciszy. Każdy pogrążył się w swoich myślach.
Wciąż nie mogłam przeżyć straty pieniędzy. I tego, że będę musiała pracować na rzecz jakiejś szui, która wzbogaciła się moim kosztem. Na własne wydatki pożyczyłam forsę od Elki. Zwrócę jej, jak odrobię. Dobrze mieć przyjaciół.
Gdybym została w mieście, zrobiłabym wszystko, by dojść do prawdy. Obawiałam się jednak, że z początkiem września, kiedy wrócę do Wrocławia, już nie będę miała szansy dociec prawdy. Szczegóły się rozmyją, ludzie zapomną. Będzie po prostu za późno.
Wychodziło na to, że muszę zacisnąć zęby. Żyć dalej.
Z pojedynczych pomruków, które wydawał z siebie rozgadany zazwyczaj Władek, domyśliłam się, że jego z kolei trapią problemy zgoła innej natury. Władek działał w opozycji już od dłuższego czasu, natykaliśmy się na siebie na spotkaniach. Raz nawet był na nasiadówie w moim mieszkaniu. Jednak to była zupełnie inna liga niż ja. Przeczuwałam, że Władek odegra dużą rolę na scenie politycznej. Jeszcze będzie o nim głośno.
Zrobiliśmy ze dwa postoje na siku w przydrożnych krzakach i kawę z termosu. A przez resztę czasu jechaliśmy w milczeniu zakłócanym tylko przez rzężenie silnika.
Oparłam głowę o szybę i zasnęłam. Gdy się przebudziłam, wjeżdżaliśmy na prom w Karsiborze. Przywitały nas popiskiwania mew i szum wiatru. Od razu poczułam się lepiej. Bezpiecznie. Swojsko.
Wakacyjna beztroska.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak złudne było to wrażenie.
✶✶✶
✶✶✶
Świnoujście, teraz
Zjełczałe, upaciane jakąś szarawą breją wspomnienia po gofrach były kwintesencją tego, co czekało Różę Kwiatkowską na tych pseudowakacjach. Po takim preludium nie powinna się już spodziewać niczego dobrego.
Kwiatkowska zasiadła na łóżku (które postrzegała na podobieństwo zawszonej więziennej pryczy) i strzeliła przyniesionym jej plackiem przed siebie. Trafiła w czoło Szymona.
Niezamierzony sukces.
Solański bez słowa odkleił gofra z twarzy, celnym rzutem umieścił go w koszu na śmieci i popatrzył na Różę z wyrzutem. Jakby to on był tutaj poszkodowany. Przecież naobiecywał jej, że spędzą razem cudownie romantyczne wakacje wśród szumu fal i śpiewu ptaków, a tymczasem okazywało się, że znów wmanewrował ich w jakieś pieprzone śledztwo!
Co to, to nie! Na takie atrakcje Kwiatkowska się nie pisała! Nie zamierzała znowu uganiać się za mordercą. Jeśli chodzi o nią, to cała zgraja zabójców może sobie dziesiątkować ludzkość do woli. Róża miała to w nosie. Dla odmiany chciała pobyć trochę wśród żywych.
Szymon się jednak uparł.
– Ty nie musisz nic robić, kochanie – powiedział.
Dziennikarka musiała przyznać, że trochę ją tym „kochaniem” rozbroił. Nie przywykła, by się tak do niej zwracano. A już na pewno nie przypuszczała, że nadejdzie taki dzień, kiedy to detektyw będzie ją tak tytułował.
– Ja to szybko rozwiążę. Ty będziesz w tym czasie leżeć na plaży. Zgarnę kasę i pojedziemy na wycieczkę, co ty na to?
– A chała! – odburknęła.
Już ją prawie zapędził w kozi róg. Już niemal dała się nabrać na ten stalowy błysk w oku. Została jej jednak odrobina zdrowego rozsądku. Doskonale wiedziała, jak to się skończy. Solański w życiu nie złapie mordercy w parę dni. Śledztwo będzie się przeciągać. Ona wakacje spędzi samotnie, wyjadając z rozpaczy i nudy zapasy, których nawieźli tutaj na lato producenci lodów i tych nieszczęsnych gofrów. A koniec końców wróci w pojedynkę do domu, bo Szymon będzie musiał zostać w Świnoujściu „jeszcze tylko dzień, może dwa, kochanie”, by dokończyć dochodzenie.
– Hau! – Gucio zawtórował Róży, najwyraźniej podzielając jej zdanie.
– Jak sobie chcecie – powiedział obrażony Solański i wyszedł z pokoju.
Róża zapatrzyła się na widok za oknem. Obserwowała ludzi przemierzających promenadę i chodnik ciągnący się wzdłuż ulicy Żeromskiego. Mrowie wczasowiczów krążyło na pozór bezładnie. Z tej perspektywy stanowili małe kolorowe kropeczki. Jak w grze w pchełki. Jedna taka nawet wspięła się właśnie po schodach prowadzących do Krecika. Wydawała się Róży dziwnie znajoma. Dziennikarka nie mogła sobie jednak przypomnieć skąd. Gucio wsparł się przednimi łapami o parapet i przywarł nosem do szyby. Zawarczał.
Kwiatkowską tknęło złe przeczucie.
– Idziemy! – zaordynowała.
Psu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zbiegli w okolice recepcji w momencie, gdy Solański wpadał na obserwowaną przez Różę chwilę temu kropeczkę. Twarzą w twarz nie była już wcale ani mała, ani kolorowa.
– Barański! – wrzasnęła dziennikarka, zanim Szymon i aspirant zdołali się zorientować w sytuacji. – Co tu, do jasnej cholery, robisz?!
W deszczu nieszczęść brakowało jeszcze tylko tej mendy. Aspiranta Barańskiego Solański i Kwiatkowska mieli już nieprzyjemność poznać dogłębnie. Zetknęli się z nim w niejednym ze swoich śledztw. Jednak z tego, co Róża pamiętała, Barański ostatnimi czasy tkwił na wygnaniu w Barlinku, czasem tylko przyjeżdżał do mamy do Chorzowa na urlop. Co robił w Świnoujściu, tego nie potrafiła pojąć.
– A wy? – Oniemiały aspirant odzyskał wreszcie głos. – Jak to wy? Co wy tu? – dukał.
– Też się cieszymy, że cię widzimy – wtrącił się Szymon.
Róża widziała, że detektyw ze zmarszczonym czołem lustruje krótkie spodenki Barańskiego, jego ciemne okulary założone na włosy w charakterze opaski i raczej świński odcień opalenizny.
– Ja jestem tu służbowo – powiedział wciąż skołowany policjant. – Choć byłem na wakacjach. Z Barlinka niedaleko. Ciągle tu przyjeżdżam. Na weekendy. Ale najchętniej to do Międzyzdrojów – rozgadał się. – Tam można spotkać prawdziwe gwiazdy. Przy Amber Baltic.
Róża nie przypuszczała, że aspirant potrafi wypowiedzieć aż tyle zdań jedno za drugim.
– Jak to służbowo? – przerwał mu detektyw.
– A bo mnie wezwali, skoro już tu jestem. Do tego trupa. Tej baby, co się była utopiła. – Machnął ręką gdzieś w głąb sanatorium. – Niby to nieszczęśliwy wypadek, ale do końca nie wiadomo. Miejscowi gliniarze mają huk roboty w sezonie. Więc mnie poproszono. – Zmienił nagle ton, jakby sobie uprzytomnił, że powinien zadbać o własny wizerunek. – Poproszono mnie – powtórzył – bym przyjrzał się tej sprawie w swoim prywatnym czasie.
– Frajer – mruknęła Róża w pięść przytkniętą do ust.
– Co mówiłaś?
– Mówiłam, że niezły bajer.
– Ja im się nie dziwię. – Duma w odcieniu purpury przebiła nawet opaleniznę aspiranta. – W końcu mam doświadczenie. W zasadzie robię przysługę tym prowincjuszom. – Wypiął pierś i powiódł wzrokiem po opustoszałym holu. Nie znalazł widowni gotowej go oklaskiwać.
Pacjenci, którzy zakończyli turnus, opuścili już sanatorium. Nowi zostali rozlokowani w pokojach. W Kreciku zapanował względny spokój.
– Masz jakieś upoważnienia? – spytał Solański.
– Działam na zlecenie samego komendanta wojewódzkiego! – Barański się obruszył. – Dowiem się wreszcie, co wy tu robicie?
– Prowadzimy śledztwo. – Róża wyszła przed szereg. – Na zlecenie samego dyrektora – dodała, celowo nie precyzując, o kogo konkretnie chodzi.
Na aspirancie tytuły robiły wrażenie. Zamilkł więc i z niezadowoloną miną podszedł do recepcjonistki.
– Czyli wchodzisz w to? – Solański rozdziawił w uśmiechu tę swoją krzywą, wiecznie zarośniętą trzydniową brodą gębę.
– Z tobą wchodzę we wszystko – odparła Róża i uwiesiła się Solańskiemu na szyi.
✶✶✶
Możecie się czepiać, że hołduję stereotypom. Że zaściankowe ze mnie kundlisko. Jednak sami powiedzcie, co byście pomyśleli, gdybyście w progu zobaczyli zwalistego siedemdziesięciolatka z przyprószonym siwizną bujnym włosiem, w spodenkach khaki, koszulce polo z logo producenta kawy na piersi i w ortopedycznych sandałach? I gdyby jeszcze ten jegomość mamrotał ciągle pod nosem: „Ja, ja, guten morgen, ja, ja”? Moim zdaniem brakowało tylko, żeby zapytał, gdzie jest jego currywurst.
Jak już zdążyłem się zorientować po krótkim rekonesansie podczas spacerku, Niemców bawiło w Świnoujściu więcej niż mew. Słychać ich było na każdym rogu, głównie w kawiarniach i w okolicach ławeczek ustawionych wzdłuż promenady. Ciamkali lody w wafelkach i popijali je lurą z papierowych kubków. Choć ten, który wkroczył do holu Krecika, miał akurat w ręku kubek termiczny, z którego pociągał sobie równomiernie między jednym a drugim ja.
– Panie Christian – zwróciła się do niego recepcjonistka – pan nie na zabiegu? Mogę w czymś pomóc? – zapytała z uśmiechem przyklejonym do wypacykowanej pomarszczonej twarzy. – Hilfe? – Użyła zwrotu, którego się pewnie nauczyła, oglądając niegdyś ze swoimi dziećmi kreskówki na Polonii 1.
Wiem, co mówię, sam kilka widziałem.
Christian ominął kobietę obojętnie i skierował się wprost do aspiranta Barańskiego, który rozsiadł się w stołówce za drewnianym stołem nakrytym obrusem ze sztucznego zielonkawego materiału. Najwyraźniej nie wiedział, od czego by tu zacząć powierzone mu zadanie. My z Solańskim spoczęliśmy nieopodal i prowadziliśmy ostentacyjną obserwację.
Niemiec odsunął krzesło stojące naprzeciwko policjanta i dosiadł się nieproszony. Przekręcił obrączkę na serdecznym palcu. Twarz miał czerwoną jak zawodowy pijak spod sklepu. Chociaż mógł po prostu doznać poparzenia słonecznego. Dłonie mu się trzęsły, kiedy odstawiał kubek na blat i odruchowo poprawiał ułożenie serwetek w plastikowym uchwycie.
– O co chodzi? – Barański huśtnął się na krześle.
Mebel zaskrzypiał na wykafelkowanej podłodze. Rozbolały mnie resztki uzębienia.
– Borżul, stary – przywitał się Christian i wyciągnął rękę do policjanta. – Ty, dżolo – kontynuował przemowę niezrozumiałą nie tylko dla mnie, ale z pewnością także dla aspiranta Barańskiego. – Ty złapasz ten Janusz. Asap. Dla ty to izi pizi. – Niemiec zaświszczał swojsko spółgłoskami.
Dziwne było, że w ogóle umie powiedzieć cokolwiek po naszemu. Jednak chciałbym poznać słownik, z którego pobierał nauki. Bo coś mi się wydawało, że jakiś chytry księgarz oszukał Christiana i zamiast rozmówek polsko-niemieckich wepchnął mu słownik młodzieżowego slangu. Tylko dziatwa przez całe dnie gapiąca się w YouTube’a mogła wymyślić podobny bełkot.
– Ten killer ty złapasz – dodał Christian wyjaśniająco.
Teraz to nawet i Barański skumał, czego się od niego wymaga. Kiwnął głową z aprobatą. Ja jednak nie byłem wcale pewien, czy aspirant „złapa” kogokolwiek. Przypuszczam, że nawet gdyby Barański dysponował, tak jak ja, ogonem, nie potrafiłby go namierzyć za pierwszą próbą.
Wzruszony byłem troską starszego pana o zaprowadzenie sprawiedliwości w Kreciku. Oraz tym, że tak bardzo przejmował się śmiercią tej jakiejś kuracjuszki.
Źle jednak wróżyłem temu śledztwu. Bardzo źle.
✶✶✶
Dyrektor Góralczyk, zapewne bezprawnie, udostępnił Solańskiemu dokumenty zmarłej Elżbiety Wnuk. Wynikało z nich jednak niewiele. Kobieta miała sześćdziesiąt pięć lat. Ze zdjęcia, które Szymon znalazł w teczce z logo Krecika, spoglądała na niego grubokoścista starsza pani o rzadkich, poprzetykanych białymi pasmami włosach. Gdyby miał ją opisać jednym słowem, powiedziałby, że wygląda przeciętnie. W kwestionariuszu medycznym napisano, że cierpiała na reumatyzm. Korzystała z usług sanatorium pełnopłatnie, bez skierowania z NFZ-etu. Solański się nie dziwił. Można nie mieć cierpliwości, by latami czekać na przydział. Elżbieta Wnuk była zameldowana we Wrocławiu. Emerytka. I to w zasadzie tyle.
Solański szedł ulicą Wojska Polskiego. Wymachiwał plikiem papierów. Co rusz do nich zaglądał. Mamrotał pod nosem. Tak był pogrążony w myślach, że o mało nie rozjechał go jakiś obładowany siatami rowerzysta.
Kto mógłby chcieć utopić starszą panią? Koleżanka z turnusu niezadowolona z tego, że Elżbiecie przyznano więcej kąpieli solankowych? Albo absztyfikant zazdrosny o to, że na fajfach tańczyła z innym wdowcem? Detektyw koniecznie musiał się przyjrzeć życiu kuracjuszy. Sam nigdy w sanatorium nie był, słyszał jednak co nieco od własnej matki, która, odkąd przeszła na emeryturę, korzystała z dobrodziejstw polskiej służby zdrowia częściej, niżby miała na to ochotę.
– Zwolnisz wreszcie?! – Szymon usłyszał za sobą zasapaną Różę.
Wyszli rozejrzeć się po mieście, jednak Solańskiego tak pochłonęły śledcze rozważania, że nie zwracał uwagi na otoczenie. Włącznie z Kwiatkowską.
– Nie mam motorka w tyłku – pouczyła go. – Dokąd ty w ogóle tak lecisz? I co to ma być za miasteczko gryzipiórków? – obruszyła się, kiedy w plątaninie przemierzanych bez konkretnego celu uliczek minęli kolejno: Fredry, Zapolskiej, Kossaków, Kochanowskiego, Gałczyńskiego, żeby zatrzymać się wreszcie na Norwida. – Gdyby tu rzeczywiście mieszkali, pisaliby same horrory. Popatrz tylko na te rudery! – Róża zatoczyła ręką wkoło.
Solański odsunął myśli o Elżbiecie Wnuk na dalszy plan i zainteresował się krajobrazem. A na ten składały się klockowate wille rodem z głębokiego PRL-u, niewyremontowane od roku dziewięćdziesiątego drugiego, kiedy opuszczały je rodziny radzieckich żołnierzy stacjonujących w Świnoujściu. Nie wszystkie straszyły, ale część z nich na pewno. Niskie metalowe płotki, które oddzielały szczerbate, zachwaszczone chodniki od zarośniętych ogrodów, chyliły się ku ziemi. Opony przejeżdżających z rzadka samochodów terkotały na wybrukowanej jezdni. Nie każdy dom doczekał się elewacji. Gdzieniegdzie po prostu świeciła goła cegła.
Doszli do skrzyżowania, na którym dwóch facetów siłowało się z metalowym słupkiem. Były do niego przyczepione tabliczki z nazwami ulic. Dopiero po chwili Solański dostrzegł leżący na ziemi nowy, czekający na ulokowanie pałąk. Gucio podbiegł do niego i uniósł kikut.
– Nie! – wyrwało się detektywowi.
– Nie co? – zainteresował się stojący tyłem do psa mężczyzna.
– Nie wiem – palnął Szymon, kątem oka obserwując podopiecznego.
Zwierzę skończyło załatwiać potrzebę, po czym radośnie podbiegło do swojego pana.
– Nie podoba się zmiana nazwy? – zapytał robotnik zaczepnie. – Pan z tych lewaków? Komuchów jebaniutkich? – Wsparł się na wciąż tkwiącym w ziemi słupku. – Kruczkowskiego byś tu pan ciągle chciał? Że niby tak pasuje, hę? Że granica, że Niemcy? – drążył. – Pan mądraliński się znalazł! – Podniósł głos. – Teraz tu jest Anny Beaty Chodorowskiej! – wrzasnął, sprawiając, że Szymon i Róża skulili się w sobie, a Gucio podwinął ogon i schował się za nogą detektywa. – Naszej świnoujskiej poetki! Działaczki! – Robotnik ryczał, napierając na pałąk.
Szymon uniósł brwi. I czekał. Finał był bliski.
– Gdyby nie ona, nie byłoby FAM-y! – Wykład trwał. – Gdyby nie ona…
Niestety, detektyw nie zdołał się dowiedzieć, co by było, gdyby, ponieważ słup wreszcie nie wytrzymał. Przewrócił się z brzękiem na ziemię, a za nim poleciał orator. Jego kolega, który dotąd palił obojętnie papierosa, strzelił petem i wyjął z kieszeni gumę do żucia. Niedola znajomka go nie zainteresowała.
Solański i Kwiatkowska zostawili ich bez słowa i wrócili na Wojska Polskiego. Szli pośród metalowych, pokrytych powyginaną blachą falistą bud, które tworzyły wielkie przygraniczne targowisko przywodzące na myśl widoki z krajów Trzeciego Świata. Billige Zigaretten na każdym kroku. Ciuchy. Żywność. Szajs dla turystów.
– W latach dziewięćdziesiątych musieli tu mieć raj – stwierdziła Róża.
Solański przyglądał się facetowi w żółtej pelerynie, który zsiadł z roweru, ściągnął z kierownicy wypchane siaty i zaszedł na tyły jednego ze stoisk. Mężczyzna wydawał mu się znajomy. Miał ciemną karnację.
– Pewnie niejedna fortuna tu powstała. – Kwiatkowska się rozmarzyła. – Niemiaszki kupowały po tanioszce u sąsiada. A i teraz ojro niekorzystnie wypada w stosunku do złocisza, to pewnie dalej handelek trwa. Co się tak gapisz na tego chłopa?! – Róża przerwała dywagacje i zasadziła Solańskiemu kuksańca w bok.
– Przywiózł towar – mruknął detektyw, widząc, że sprzedawca układa na półce sztangi papierosów, które ten w pelerynie wydobył z wymiętych toreb z logo polomarketu. – Ciekawe, skąd wziął te fajki. Na hurtownika mi nie wygląda.
– Ty wiesz co? – zagadnęła dziennikarka. – Ty jesteś pełen uprzedzeń! Wracamy – zażądała. – Gucia bolą nogi. Mówiłam, żeby jechać kolejką!
– Mówiłem, żeby jechać rowerami – zawtórował Kwiatkowskiej Szymon. – Poza tym nie zasłaniaj się psem.
Zdawał sobie sprawę z tego, że powiedział o dwa zdania za dużo. Nie zdziwił się więc, gdy Róża prychnęła gniewnie i nie oglądając się na niego, ruszyła przed siebie.
✶✶✶
Solański miał tupet! Żeby jeszcze sam był jakimś sportsmenem, mogliby ewentualnie podyskutować. Jednak patyczakowi daleko było do atlety. A mimo to się odzywał. Róża tak się zdenerwowała, że aż sobie przypomniała, jak to rok temu śmigała wokół Jeziora Barlineckiego dzień w dzień po dziesięć kilometrów. A skoro wtedy mogła, to czemu by nie dziś?
Wyrwała naprzód i dzikim truchcikiem dotarła do skrzyżowania, na którym ulica Moniuszki przechodziła w 11 Listopada. Skręciła w tę pierwszą i mijając po prawej stadion, dobiegła do promenady. Sama nie wiedziała, skąd ta skumulowana w niej energia. Za plecami wciąż słyszała Solańskiego, który – co zauważyła, łypiąc nieznacznie za siebie – wziął Gucia na ręce i podążał jej śladem. Milczał, starając się nie stracić rozpędzonej Kwiatkowskiej z oka.
Dziennikarka wparowała na opustoszałą już plażę, zrzuciła sukienkę i w samej bieliźnie wbiegła do wody. Otrzeźwienie przyszło natychmiast. Morze miało temperaturę trupa z prosektoryjnej lodówki.
– I-haa! – zarżała i zanurkowała w burzących się wieczorową porą odmętach.
Dopłynęła do oddalonej spory kawałek od brzegu mielizny. Przysiadła na pofałdowanym dnie i unosiła głowę ponad napierające bałwany. W sumie ten cały Bałtyk nie jest taki zły. Przynajmniej gdy się już w nim zanurzyła, nie było widać jej niedoskonałych kształtów. Wyobrażała sobie, że w takiej lazurowej lagunie na jakimś Bali pewnie wałeczki zaraz wyszłyby na światło dzienne. W polskich zaciemnionych, lepiej nie wiedzieć czym, wodach była przynajmniej wizualnie bezpieczna.
Rozejrzała się. W oddali popylał pseudopiracki statek, na którym turyści wypijali stanowczo zbyt dużo puszkowych żubrów i wyobrażali sobie, że są jak Johnny Depp z podmalowanymi oczami i dredami. Na prawo od Róży stado mew krążyło nad unoszącą się na tafli boją. Jeszcze dalej, po lewej, kąpała się rozchichotana grupka. Wynurzające się głowy przypominały Kwiatkowskiej łebki szpilek.
Kontemplację otoczenia przerwał dziennikarce nagły skurcz w kostce. Coś musiało chwycić ją za nogę! Złapało i pociągnęło! Róża runęła z pluskiem w morskie głębiny. Oceaniczny potwór ciągnął nieprzerwanie. Kwiatkowska otworzyła pod wodą oczy. Zaszczypało. Ciemność. Widziała ciemność. Łyknęła też sobie zdrowo tego szlamu i zaczęła się dusić. Szarpnęła kończyną. O dziwo kleszcze puściły. Wydostała się na powierzchnię, rzężąc jak zepsuty traktor. Zachłannie łapała powietrze, brodząc po dnie na kolanach.
Wtem bestia zaatakowała ponownie. Tym razem rzuciła się Róży na plecy, znów ją podtapiając. Tego już było za wiele. Kwiatkowska chwyciła kreaturę za wszarz – okazała się strasznie koścista – i choć nie była mistrzynią sportów walki, wykonała przykładny obrót przez plecy napastnikiem.
Czyli Solańskim!
– Ty debilu! – wydarła się na detektywa. – Mogłeś mnie zabić! Całkiem ci już rozum odjęło?! – zaciekawiła się i w akcie zemsty prysnęła wodą w Szymona.
– Oj, na żartach się nie znasz? – bronił się.
– Końskie zaloty! – gardłowała Kwiatkowska.
Szybko jednak ucichła, ponieważ ten nieokrzesany drań napadł na nią ponownie.
Tym razem w nieco innych, znacznie bardziej odpowiadających Róży zamiarach.
✶✶✶
Zastanawiałem się, co począć. Wołać policję, żeby się zajęła tymi dwoma zbereźnikami, którzy zachowywali się bardzo, ale to bardzo niestosownie w wodach Bałtyku, czy może wygrzebać z bambetli Róży walających się u mych stóp komórkę, zrobić bezwstydnikom zdjęcie, a potem szantażować? Całkiem możliwe, że zarobiłbym na dodatkowe pęto kiełbasy śląskiej.
Początkowo nawet biegałem wzdłuż brzegu i obszczekiwałem fale oraz tych tam migdalących się na mieliźnie. Potem jednak uznałem, że nie ma co.
Tylko bez nerw!
Postanowiłem wykopać dziurę.
Polecam tę metodę jako odstresowującą. Jeśli najchętniej nawrzeszczelibyście na szefa idiotę, zrugali dziecko marudę, zamordowali małżonka półgłówka, lepiej w zamian wykopcie sobie dół. Od razu zrobi wam się lżej na duszy. Gwarantuję! A w dodatku unikniecie konsekwencji prawnych.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Ryłem równo, a pryzmy piachu sypały się na boki, aż miło. Powarkiwałem sobie przy tym. Zawyłem też raz czy drugi. Właśnie wtedy, gdy dokopałem się wreszcie do wody, posłyszałem nad sobą wołanie.
– Orionek, wracaj! – zawołała jakaś pani i założyła pasmo kasztanowych włosów za ucho.
Między nią a mną znajdował się wspomniany Orionek.
Mój pobratymiec.
Był nieco większy ode mnie. W ogóle się go jednak nie wystraszyłem, bo od pierwszego rzutu okiem wyglądał na sympatycznego faceta. Jasnobrązowy od podwozia, ciemniejszy na grzbiecie. Usiadł na piasku i przyglądał mi się wielkimi, ciemnymi patrzałami. Uchole w kształcie trójkątów rozstawił szeroko na boki, aż załopotały na wietrze.
– Jaki ładny piesek! – powiedziała jego pani (mając na myśli mnie), czym od razu zyskała sobie moją sympatię. – Damy mu ciastko, Orionku? – zapytała swojego pupila.
Nie dość, że miła, to jeszcze mądra. Przyznam, że mało kto jest na tyle inteligentny, by przy pierwszym spotkaniu natychmiast zaserwować mi smakołyk.
Natychmiast!
Moja nowa znajoma ściągnęła plecaczek i wydobyła z niego coś, co pachniało jak marzenie.
Ciasteczka!
Domowej roboty, od razu poznałem. Dostałem hurtowo dwa – prosto do paszczy. Orionek również otrzymał przydział. Mlaskaliśmy obaj, a ogony same nam chodziły z zadowolenia. To nie były zwykłe wypieki, tylko kruche delicje o smaku wątróbki!
Panie! Jakie to było dobre!
Orionek łypał na mnie z nutką pobłażania w spojrzeniu. Jemu osobista kucharka pewnie codziennie na śniadanie podawała takie łyko-smaki, to mógł sobie grać niewzruszonego. A jak się ma, tak jak ja, takiego Solańskiego za właściciela, co to tylko kawą rozpuszczalną i powietrzem żyje, to się później wychodzi na kulinarnie nieobytego przed nowym kolegą.
– Gdzie twój pan? – Mama Orionka się rozejrzała.
Pokazałem nosem na taplającego się w odmętach Bałtyku Szymona i szturchnąłem Orionka zaczepnie. Zrobił przysiad i rozpoczęliśmy zabawę. Bardzo chciałem się popisać. Pogoniłem własny ogon pięć razy w prawo, tyleż samo w lewo. Ponieważ skurczybyk wciąż był ode mnie szybszy, dałem w końcu za wygraną. Przysiadłem na zadzie i zawyłem w gromadzące się na niebie chmury. Zauważyłem też, że nagle na plaży zrobiło się tłoczno. Pewnie to miało coś wspólnego ze złotą kulą słońca zmierzającą uparcie za linię horyzontu. Ludzina przyszła sobie pooglądać.
Naród romantyków, myślałby kto.
A potem przegrane wojny. Nieudane powstania. Polityczne fakapy.
Nie zebraliśmy się jednak tutaj, by toczyć narodowościowe dysputy.
– Czego wyjesz? – zagadnął mój pan, który nagle zmaterializował się przed mym nosem.
Był mokry, dygotał z zimna i pokrył się gęsią skórką. A na gębie zrobił się wręcz purpurowy. Ciekawe, z jakiego powodu. Za nim stała Róża i nieudolnie próbowała zapiąć sobie stanik. Musiał się jej rozpiąć przez te morskie bałwany.
Bo jakież by inne?
Straciłem zainteresowanie amorkami. Orionek i jego pani, widząc, że nie jestem bezdomny, poszli w swoją stronę. Kiedy zaś Róża i Szymon próbowali wbić swoje mokre cielska w suche ciuchy, ja wywęszyłem trop! Bardzo podejrzany! Zerwałem się więc na równe łapy i cwałując po piachu, podążyłem ku wyjściu z plaży, tam dokąd mnie kluka niosła.
– Gucio! – usłyszałem własne imię.
Człowieki dobrze zapamiętały, że tak mi na chrzcie dano. Jednak to nie był powód, żeby nagradzać ich posłuszeństwem. Musicie wiedzieć, że ja zawsze robię tylko to, na co mam ochotę. Solański się czasem cieszy ze swojego niby-autorytetu, ale prawda jest taka, że spełniam jego widzimisię tylko wtedy, gdy pokrywa się ono z moim własnym.
Tym razem nie zauważyłem zbieżności interesów, więc pognałem koło pływalni miejskiej i namierzyłem swój cel kierujący się promenadą w lewo. Cel był krępy, niewywrotny, obarczony bagażem lat. Odział się w długą indyjską spódnicę na gumce i coś, co wyglądało jak indiańskie ponczo. Na głowie zaś nosił słomkowy kapelusz z rondem prawie tak wielkim jak to imienia Jerzego Ziętka w Katowicach. Z pozoru kuracjuszka jak każda inna. Czułem jednak zalatujący od niej swąd tajemnicy. Jako pies mam tę przewagę nad człowiekami, że posiadam nos przez duże N, a nie jakąś tam niewrażliwą imitację: nie dość, że bezużyteczną, to jeszcze szpecącą gębę w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków. Nabrałem większych podejrzeń, gdy śledzona przeze mnie kobieta odwróciła się na chwilę. Otóż z jej szyi zwisała lornetka! No i powiedzcie mi, kto o czystym sumieniu spaceruje z lornetką?
– Gucio! – Solański, mistrz dyplomacji, znów mnie zawołał.
Jak tak dalej pójdzie, to gotów mi zepsuć szpiegowską akcję. Dla świętego spokoju zwolniłem więc i pozwoliłem się dogonić tej parze opłakanych detektywów. Podejrzana zatrzymała się przy budce z lodowymi świderkami i złożyła u sprzedawcy zamówienie. A ja w tym samym momencie zostałem zaatakowany!
W szranki ze mną stanęło małe hałaśliwe gówienko, które, gdybym chciał, rozdeptałbym jedną łapą. Albo chapsnął na raz i jeszcze zdążył się oblizać. Toto było różowe i śmigało wokół, mechanicznie poszczekując. Zrazu podskoczyłem zdenerwowany, jednak po chwili się opanowałem. Warknąłem ostrzegawczo, a potem zbliżyłem się o krok. Gówienko pyskowało w najlepsze. Kątem oka zauważyłem, że Róża i Szymon gapią się na mnie i prychają ze śmiechu. Nie wiem, co ich tak rozweseliło. Czyżby przypuszczali, że nie dam rady stawić czoła takiemu mikrusowi? Żeby się nie zdziwili!
Stanąłem pysk w pysk z małą srajdą.
I szczeknąłem!
Nie jakimś tam popiskującym głosikiem kastrata (którym wprawdzie byłem, ale po pierwsze, nie z własnej winy, a po drugie, to nie ma nic do rzeczy), tylko męskim, dobytym z trzewi basem.
Solański zacharczał tym swoim gardłowym chichotem.
Też coś.
Gówienko nadawało dalej. Powąchałem je. Poczułem zapach plastiku.
A więc to tak.
Ładnie się tak nabijać z biednego kundelka ze schroniska? Przypuszczam, że nie sądzę.
Piekło!
To było to, co czekało w niedalekiej przyszłości te dwie bezduszne kreatury. Z obrażoną miną odwróciłem się od pary zdrajców i poszukałem wzrokiem śledzonej. Pożerając zakupionego loda, przechodziła właśnie po pasach na chodnik po drugiej stronie ulicy Żeromskiego. Minęła klockowaty dom wczasowy Tryton i poszła dalej. Wyrwałem za nią, a za mną Kwiatkowska i Solański. Nie protestowali, bo w sumie kierowaliśmy się w stronę Krecika. Pewnie się chcieli przebrać w suche odzienie, bo to, które mieli na sobie, wchłonęło wilgoć. Zamierzałem im zrobić wykład w późniejszym terminie. O odpowiedzialności. O kijankach, kapuście i bocianach. Teraz nie chciałem im psuć nastroju. Trzymali się za ręce i co chwila łypali maślanym wzrokiem jedno na drugie, gdy myśleli, że nikt nie widzi.
Musicie wiedzieć o mnie coś jeszcze. Ja zawsze wszystko widzę! Mimo że mam zaćmę. Jeśli nie w standardowy sposób, to przynajmniej trzecim okiem niezawodnej psiej intuicji.
Taką radosną czeredą doszliśmy do skrzyżowania z ulicą Energetyków. Ku mojej konsternacji śledzona wczłapała po schodach do Krecika.
My za nią.
Moi ludzie zatrzymali się w holu i odczytywali coś z korkowej tablicy ogłoszeń. Ja podążyłem za lorneciarą. Stanęła na rogu korytarza, od którego odchodziły drzwi do pokoi. Wychyliła się i przystawiła przyrząd optyczny do oczu. Ja również spojrzałem we wskazanym kierunku.
Na końcu kiszki stała jakaś postać. Rzeczywiście nie za dobrze ją było widać z tej odległości, więc się nie dziwiłem, że nieświadoma mej obecności towarzyszka wspomaga się specjalistycznym sprzętem.
Postanowiłem poinformować Solańskiego o potencjalnie podejrzanej sytuacji. Podszedłem do niego cichaczem i szturchnąłem go łapą w łydkę. Miałem nadzieję, że bezszelestnie podąży za mną i rozezna się w wydarzeniach. Może skuma, kto tu kogo podgląda i w jakim celu. Ponieważ jednak nie reagował, pacnąłem go raz jeszcze.
– Dlaczego mnie zaczepiasz? – zapytał głosem zbliżonym do brzmienia trąby jerychońskiej.
Z takim to tylko konie kraść. Całe stadniny.
– Zobacz, Róża! Gucio próbuje mi coś powiedzieć!
Gadał tak głośno, że oczywiście obejrzała się na nas moja podejrzana. Z wściekłości na tego upośledzonego Jamesa Bonda położyłem się na grzbiecie i wystawiłem w górę kopyta. Kwiatkowska pokazała coś Szymonowi w komórce i odciągnęła ode mnie jego uwagę. Kobieta też wróciła do podglądania.
Byłem więc zdany jedynie na siebie. Jak zwykle.
Na szczęście jestem tylko niepozornym psem, jakich wiele na polskich ulicach, więc nikt się mną specjalnie nie przejmuje. Przedyrdałem zatem ku postaci, by ją sobie obejrzeć z bliska.
Nic ciekawego, powiem szczerze.
Dziadek był zgarbiony, jednocześnie łysawy i siwawy. Złachany szlafrok w odcieniu zieleni, który narzucił na plecy, uwypuklał się tam, gdzie wyrósł mięsień piwny. Chłop gmerał w kieszeni. Wreszcie wydłubał z niej klucz, włożył go do zamka i wszedł do pokoju.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym kliknięciem. Kiedy zawróciłem, kobiety z lornetką już nie było. Razem z Solańskim i Różyczką udaliśmy się do naszej wieży.