Читать книгу Na marne - Marta Sapała - Страница 4

Zamknięte bobry, przepełnione fałki

Оглавление

Kontenery są dwa. Potężne, ze stali w odcieniu ultramaryny, opatrzone logo firmy, która codziennie opróżnia je z zawartości. Uchylane pokrywy skrzypią, gdy próbuje się je otworzyć. Tym razem ustawiono je na sztorc. Dwaj starsi mężczyźni obracają w dłoniach wyłowione przed chwilą warzywa. Widocznie nie spełniają ich oczekiwań, bo wrzucają je z powrotem. Zaglądam do środka – dno jest usłane siatkami z białą rzodkwią, obranymi ziemniakami, pieczarkami, kalarepą, zielskiem w spoconej folii. Widzę też pory, mnóstwo. Korzonki mają czyste, białe części – dorodne, bez skazy. Dlaczego je wyrzucono? Może z powodu zielonych części – równo przyciętych w jednej trzeciej długości (tak się szykuje pory do sprzedaży w dużych sieciach), zmaltretowanych na końcówkach, przesuszonych.

Nadciąga kolejny śmietnikowy nurek. Jest niedziela, pora obiadowa, sklep otworzył się po całodobowej przerwie na świętowanie, więc na parkingu obok zaczyna się ruch.

Śmieciarka będzie dopiero jutro.


Na początek trochę słownictwa.

Fałka, czyli V, to kontener pionowy, z tworzywa. Ma około stu litrów pojemności, jest wyposażony w pompowane kółka oraz klapę. W niektórych firmach mówi się na niego SM. Zastąpił blaszanego palucha. Można go spotkać na ogół pod jednorodzinnym domem; mieści odpady z mniej więcej tygodnia. Czasem widać go też pod sklepem, do fałek z napisem „bio” ładuje się zwykle to, co idzie potem do recyklingu.

Do bobra, kontenera wagi ciężkiej, który stoi najczęściej pod sklepem, można wepchnąć i tysiąc litrów. Ładowacze, którzy wytaczają bobry z altanek, a potem ciągną je przez wyłożone granitową kostką, trylinką albo asfaltem pasaże, potrafią – po oporze, jaki stawiają – ocenić skład umieszczonych w ich cielskach śmieci. Sto pięćdziesiąt kilogramów może uzbierać się z tak zwanej łazienki – papierowych ręczników, kubków, słomek. Dwieście, trzysta albo więcej na wadze oznacza popiół, gruz albo jedzenie.

Ekipie warszawskiego Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania (MPO), która sprząta Śródmieście, raz trafił się bóbr o wadze ponad sześciuset kilogramów. Próbowali przetoczyć go przez krawężnik. Rozpadł się na dwie części. Zawartość spłynęła na jezdnię. Zmiażdżone frytki, kości z resztkami mięsa, drobinki kaszy i połyskująca breja, mieszanina niedojedzonych surówek, sosów i zup poplamiła asfalt odcieniem fuksji – akurat było sporo buraczków.

Jest jeszcze słowo skip. Angielska nazwa dużego kontenera, takiego na gruz, który przywozi się na budowę, a potem ładuje razem z zawartością na naczepę. W skipie mieści się zawartość nawet czterdziestu bobrów.

Fałka i bóbr to określenia używane przez tych, którzy z kontenerami do czynienia mają zawodowo, przerzucając ich zawartość do brzuchów śmieciarek.

O skipowaniu mówią ludzie, którzy opróżniają śmietniki z zawartości po to, żeby ją zjeść.

Wyciągają z nich odpisy, czyli produkty sklasyfikowane jako straty.


Zaczynamy o czwartej rano, w bazie na Targówku. Przed nami osiemdziesiąt dwa adresy, sto siedemdziesiąt śmietników (bobry w przewadze) do opróżnienia. Okolice Traktu Królewskiego, Długiej, placu Bankowego, potem ulice na tyłach alei Solidarności, Świętokrzyskiej i Emilii Plater. Hotele, restauracje, urzędy, sklepy. Siedziba zakonu, ministerstwo, szkoła, kiosk „Ruchu”. Mieszkań niezbyt wiele, czasem przerobione na apartamenty dla turystów.

Najcięższe kontenery stoją na tyłach śródmiejskich restauracji – nie sieciówek, tylko popularnych biesiadnych miejsc, bo te pierwsze, jak opowiada kierowca skanii, w której brzuszysku ląduje zawartość kolejnych bobrów, od jakiegoś czasu jadalne odpadki oddają firmom przerabiającym je na biogaz.

Morfologia restauracyjnych śmieci wygląda tu tak: półksiężyce wygryzionych kromek, pizze jak poplamione sosem pomidorowym serwety, niestarannie obgryzione golonki. Dużo surówek; emitują intensywny cebulowo-majonezowy smrodek. Ktoś zamówił ostrygi, chyba nie smakowały, chropowate muszle wysypują się z naderwanego worka. W gładkich nieckach leżą śliskie ciała małży. Ostryga kosztuje tu dziesięć złotych za sztukę, druga – w promocji – jest za darmo.

Razem z resztkami z talerzy gości w workach leżą butelki; ściągnięte prosto ze stołów. Niektóre są wciąż pełne – nie wszystkie lokale decydują się na segregowanie.

W workach ze śmieciami z mieszkań w zasadzie nie ma jedzenia, o którym można by powiedzieć, że zostało zmarnowane. Zaglądam do wielu. Pod brutalistycznym blokiem na tyłach Traktu Królewskiego; przewodnicy po warszawskiej architekturze nazywają go perłą modernizmu. Na podwórku odbudowanego Nowego Miasta. W plombie naprzeciwko pomnika Małego Powstańca. Za kamienicami przy alei Solidarności oraz na tyłach bloków przycupniętych pod wieżowcami, które rosną wokół Emilii Plater. Wszędzie to samo. Obierki ziemniaków. Liście kapusty. Połówki wyciśniętych z soku pomarańczy. Jakiś słoik, którego komuś nie chciało się umyć; na dnie resztka zaschniętego dżemu, musztardy, masła orzechowego. Chleb – czasem spleśniały. Ostatnie łyżki utaplanej w sosie kaszy gryczanej albo perłowej. Pojedyncze zmęczone owoce.

W końcu po siedmiu godzinach grzebania w kontenerach znajduję filet z łososia – leży z godnością na styropianowej tacce, ofoliowany, w terminie. Czy ktoś, kto zdecydował, że nie będzie mu potrzebny, czyścił lodówkę przed wyjazdem? Został na siłę obdarowany? A może zaprosił kogoś na kolację, a ten ktoś nie przyszedł?

Koło bobra stoi jeszcze kwadratowe pudełko z połyskującego kartonu. W środku – filiżanki do kawy. Białe, ze spodeczkami, dwie sztuki. Podobne można kupić za kilka złotych, ale osoba, której zależało, żeby nie trafiły między zmieszane, opatuliła je folią bąbelkową, poprzekładała kartonikami, wolną przestrzeń wypełniła strzępkami papieru.

– Na Śródmieściu niewiele się marnuje – podpowiada jeden z ładowaczy, z którymi robię rajd po śmietnikach. – Może powinna pani pojechać gdzieś pod Warszawę?


Ekipy telewizyjne, gdy szukają łapiących za serce kadrów do relacji o żywnościowym marnotrawstwie, dzwonią na ogół do sortowni BYŚ na warszawskich Bielanach. Umawiają się tak, żeby ustrzelić moment, w którym przyjeżdża mono z rolniczej giełdy w Broniszach. Do zakładu wtaczają się wtedy całe kontenery pomidorów, marchwi, cytrusów, przez niedbalstwo przemrożonych albo zarobaczonych. Dajmy na to dwadzieścia metrów sześciennych pachnącej Sycylią biomasy.

– Przynajmniej połowa z tego wygląda całkiem przyzwoicie – mówi Szymon Rytel, główny technolog.

Organiczne mono to z punktu widzenia recyklera towar idealny – czysty, pozbawiony domieszek, może od razu jechać do biogazowni. Dla telewizji również – kadry są takie, jak trzeba, odpowiednio dramatyczne. Codzienność jest jednak znacznie mniej spektakularna.

Nad budynkiem sortowni kołują mewy, pod dachem siedzą gołębie. Pryzma śmieci sięga tu wysokości pierwszego piętra. Ma na oko, ocenia Szymon Rytel, sto, może sto dwadzieścia ton. To świeża dostawa z okolicznych gmin, przyjechała dopiero co. Za chwilę foliowe worki wypełnione wszystkim tym, czego zechcieli pozbyć się mieszkańcy, zostaną maszynowo rozerwane i wjadą w dwukilometrowy, najeżony punktami kontroli labirynt.

Kobiety, które siedzą w klimatyzowanych kabinkach wokół linii do segregacji, wyciągają z niej strzępy barwionego polietylenu, sznurki, taśmy, wszystko, co może uszkodzić instalację.

Na taśmie podskakuje butelka z niedopitą oranżadą. Skanery ją ignorują, jest zbyt ciężka. But – czarny, z ostrym czubkiem, na obcasie – jedzie aż do samego końca; sensory w instalacji, których zadaniem jest oddzielanie różnych śmieciowych frakcji (metali żelaznych i nieżelaznych, plastików przezroczystych i kolorowych, tetrapaków, papieru o każdej możliwej gramaturze), nie wyłapują czarnego koloru.

Jadą utytłane pudełka po jogurtach, wieszak, spleśniały chleb, pampersy. Te ostatnie czeka podróż po sam kres; zmielone, trafią jako paliwo do jakiejś cementowni. Chleb zostanie przerobiony na nawóz, stabilizat wykorzystywany choćby przy rekultywacji zamykanych składowisk.

Żywności na taśmie jest jednak niewiele. Komunałka to nie warzywno-owocowe mono z giełdy w Broniszach.

– Mówiłem, nie ma co liczyć na coś spektakularnego – powtarza Szymon Rytel.


Michał Dzioba, prezes Zakładu Utylizacyjnego na gdańskich Szadółkach, również uprzedza, że mogę być rozczarowana:

– Nie obsługujemy ani sklepów wielkopowierzchniowych, ani hurtowni, ani producentów, a komunalny strumień, owszem, obfituje w żywność, o której można powiedzieć, że jest marnowana, ale w skali nieporównywalnej do przemysłowej. Obierki i resztki z talerzy. To najczęściej się wyrzuca.

Iwona Bolt, rzeczniczka prasowa Zakładu Utylizacyjnego, najpierw zabiera mnie do sortowni. W magazynie o wysokości trzypiętrowego bloku leży hałda poszarpanych worków. W przegrodach podzielone kolorami tworzywa: zielone, niebieskie, białe. Obok sortowni, pod szpalerem drzew stoją boksy na to, co już zostało posegregowane. I czeka na wyjazd.

– Podejdźmy bliżej, nie ma się czego bać – zachęca Iwona Bolt.

Stoimy przed ścianą złożoną z betonowych przegród. Jest ich osiem. Półotwarte, przykryte daszkiem, każda na inne, posortowane odpady. Karton, szkło, wióry z niszczarek do dokumentów, aluminium, wreszcie frakcja mokra, czyli to, co od kwietnia 2018 roku trafia do brązowych kontenerów z napisem „bio”. Widać, że Gdańsk i sąsiednie gminy z upodobaniem koszą trawniki, grabią liście, przycinają żywopłoty, nie umieją się obejść bez papierowych ręczników, nie wyobrażają sobie domowego obiadu bez starannie obranych ziemniaków, wyciskają sok z pomarańczy, nie zawsze zjadają wszystko z talerza. Spod zwałów gnijącej trawy wycieka brązowy płyn. Przeciska się po wylanej betonem ziemi, rozlewa w kałużę. Zeschnięta piętka chleba kołysze się na niej jak pusta szalupa.

– Sama pani widzi, niewiele tu rzeczy, które można by potraktować jako składniki w kuchni zero waste.


– Tarchomin? Miasteczko Wilanów? Hmm, może Marina Mokotów? – typują znajomi, gdy rozmawiamy o tym, gdzie mogę skonfrontować z rzeczywistością swoje wyobrażenia. Te, które zaczerpnęłam z mediów. Podawane przez nie statystyki mówią, że w polskich domach rocznie marnuje się dwa miliony ton żywności. To tak, jakby każdy z nas, niezależnie od tego, czy ma lat pięć czy siedemdziesiąt pięć, czy mieszka w mieście czy na wsi, wyrzucał pięćdziesiąt dwa kilogramy jedzenia rocznie. Jedno jabłko, kajzerkę, klopsa, pół tabliczki czekolady każdego dnia. Badania mówią, że nonszalancją większą niż średnia wykazują się kobiety, osoby pracujące na etacie, z wyróżniającymi się w stosunku do reszty populacji dochodami, oraz ci, którzy rzadziej gotują – tak jakby wiedza o tym, co można zrobić ze świeżych produktów, przekładała się na mniejsze straty. Poważny wkład w globalny bilans zmarnowanego jedzenia mają też single, rodziny z dziećmi oraz mieszkańcy dużych miast.

Najwięcej głosów pada na okolice Rydygiera. To fragment transformującego się Żoliborza Przemysłowego. Parę lat temu można się tu było co najwyżej zaplątać na imprezę taneczną albo koncert na squacie. Teraz, gdy wokół porośniętych dzikim winem budynków Instytutu Mechaniki Precyzyjnej wyrosły bloki z mieszkaniami po minimum dziewięć i pół tysiąca złotych za metr – przemianowano go na Zielony, Artystyczny, w zależności od inwestora.

Deweloperzy bardzo się tu napracowali. Ulice Żoliborza Artystycznego noszą nazwiska artystów, którzy żyli i tworzyli w tej części stolicy. Na drewnianych kładkach wybito tytuły filmów Janusza Morgensterna, ze ścian jednego z budynków sfruwają kapelusze Jerzego Ficowskiego. Krawężniki są tu równe, karoserie aut – błyszczące, a dopiero co posadzone jarzębiny – krzepkie jak ceny mieszkań z widokiem na ich korony. Sięgają, nietypowo jak na młode sadzonki, kilku metrów wysokości. Pracownicy MPO, którzy do warszawskich koszy dostają się na ogół samodzielnie (na kokpicie zawsze leży pudełko pełne kluczy i kodów), muszą tu najpierw meldować się na portierniach.

Tylko łoskot wytaczanych z altanek bobrów brzmi tak samo jak wszędzie indziej. I zapach. Jedyny w swoim rodzaju, skomponowany z nut rozkładu, nikotyny, kurzu, z delikatną chemiczną ścieżką gdzieś w tle. On też jest taki sam.

Morfolog żywnościowych odpadków miałby tu – w przeciwieństwie do Śródmieścia – dużo do roboty.

Dużo obierków, skórek, łupin, kości – jak wszędzie.

Sporo resztek zgarniętych z talerzy.

Ale są też całe siatki mandarynek. Winogrona, te słodkie, bezpestkowe. Mnóstwo wędlin, szczególnie salami, napoczęte albo całe opakowania – w terminie. Berlinki, nieotwarte. Całe brokuły. Ziemniaki. Banany. Słoiki z ogórkowymi piklami domowej roboty, wciąż zassane – w środku ani śladu pleśni. Majonez, ledwo napoczęty. Kilogramowe opakowanie orzeszków arachidowych, ukryte, może dla niepoznaki, w papierowej torbie po mące. Woda; ktoś upił kilka łyków i wyrzucił resztę. Pełny przekrój przez półkę z nabiałem. Futomaki z rybą, która kiedyś była pewnie tuńczykiem. Całe mrożone dania, całe pudełkowe zestawy opracowane przez dietetyków. Bigos wyceniony na pięćset kalorii, przeznaczony na kolację. Nietknięty.

Po dwóch kwadransach w jednym z bobrów znajduję dowód na istnienie statystycznego błędu. Nieraz czytam o tym, że grupą produktów, gdzie marnowania jest najmniej, są słodycze, a właśnie trzymam w ręku siatkę pełną wysoko przetworzonego cukru. Słoik z nutellą jest do połowy wyskrobany, ale czekolady oraz batoniki wyglądają jak dopiero co ściągnięte ze sklepowej półki, opakowania mają nietknięte, daty sięgają daleko w przyszłość.

– Słodycze? Serio? – pytam pracowników MPO, z którymi przystanęliśmy przy wyciągniętym na ulicę bobrze. Akurat przyjechała druga ekipa; krótka wymiana wrażeń.

– Pewnie. Nie tylko one. Ale trzy miesiące wystarczą, żeby się znieczulić – mówią.

Dowody zabieramy ze sobą.


Ładowacze, z którymi rozmawiam, nie polecają grzebania w komunalnych kontenerach. Owszem, można niekiedy zgarnąć niezłe łupy (na przykład całe palety puszek i paczek z unijnej pomocy żywnościowej), ale gra jest niewarta świeczki. Pieluchy, zasmarkane chusteczki, pety, potłuczone szkło – to wszystko zdarza się, oczywiście, też w bobrach sklepowych, ale znacznie rzadziej.

Więc sklepy.


– Są trzy potencjalnie trudne sytuacje – tłumaczy mi Justyna, doświadczona freeganka z miasta na południu Polski.

Pierwsza. Niszczenie kłódki lub innego zabezpieczenia może zostać zinterpretowane jako kradzież z włamaniem. Artykuł 279 Kodeksu karnego.

Druga. Naruszenie miru domowego. Artykuł 193 Kodeksu karnego. Podobno, twierdzi Justyna, da się pod niego podciągnąć również sytuację, w której zagląda się do altanki śmietnikowej. Skoro nie należy kręcić się po cudzym mieszkaniu, nawet jeśli jest otwarte, można założyć, że nie wolno tego robić również w altance.

Wreszcie trzecia. Pozyskiwanie żywności z kontenerów należących do firm, dla których odpady spożywcze są surowcem służącym do dalszego przetwarzania. Na śmietnikach na ogół widać ich logotypy. Odbierają niesprzedaną żywność z piekarni, masarni, sklepów spożywczych. Jest przerabiana na prąd, ciepło, nawóz, karmę dla zwierząt.

Justyna ma te wszystkie sytuacje rozpoznane.

Do tej pory nie forsowała jedynie kłódek. Odkąd jednak jej ulubiony market zamknął na klucz śmietnik, z którego wyciągała całe serie produktów z narodowych tygodni (greckie oliwki, kanadyjski syrop klonowy, hiszpańskie anchovies), kosmetyki, maszynki jednorazowe, kawy, herbaty, słodycze (jeden skip wystarcza, żeby utrzymać się przez dwa tygodnie, a marketów w jej mieście jest kilkanaście), wkurzyła się i zamówiła na AliExpress zestaw wytrychów. Płaskie, ząbkowane, made in China. Jedyne 4,39 dolara. Plus przezroczystą kłódkę do ćwiczeń. Do nieinwazyjnego otwierania.

– Nie boisz się konsekwencji?

– Jeśli ktoś mnie złapie, narobię rabanu na całą Polskę. I ciekawe, kto będzie na cenzurowanym: supermarket, który marnuje takie ilości jedzenia, czy ja, która próbuję choć część tej żywności uratować.


„Nie ma przepisów, które zabraniałyby przeszukiwania pojemników na odpady komunalne” – wyjaśnia Justyna Michalak z biura prasowego Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, gdy wysyłam jej pytanie o to, czy mogę w spokoju przeglądać zawartość osiedlowych oraz sklepowych kontenerów, jeśli stoją na ulicy. Otwarte, dostępne, niczym nieoddzielone. Nie planuję przeskakiwania przez płot, przetaczania się pod bramą, piłowania zamków. „Ale proszę pamiętać, że właściciel lub zarządca terenu, który nie ma charakteru publicznego, może skorzystać ze swoich praw i nie dopuścić do ingerencji w zawartość pojemników” – dodaje urzędniczka.

Przez dwa lata boję się, że natknę się na właściciela albo zarządcę.

Za pierwszym razem boję się najbardziej.

*

Przyjeżdżamy tu nocą, zaraz po północy. Jest lepki sierpniowy wieczór. Makro Cash & Carry działa całą dobę. Rozglądam się wokół, nasłuchuję. Zerkam na kamerę.

A co, jeśli przyjdzie ochrona?

A co, jeśli wezwą policję?

Powiem im, że byłam głodna, ustalam sama ze sobą, albo nie, że robię badania terenowe. Powiesz im, żeby się poczęstowali, sugeruje R. Mój mąż zawsze szybko odnajduje się w nowych okolicznościach.

Przy kontenerze mamy towarzystwo. Freeganie z jednego z warszawskich squatów wybierają warzywa na kolację dla kilkunastu osób. On podciąga się na rękach, wskakuje na dach kontenera, opierając się brzuchem o rant, potem robi skłon w dół i wyciąga ze środka kolejne worki. Ona układa je na chodniku. Obrane, pakowane próżniowo ziemniaki. Biała rzepa. Pasternak. Szpinak.

– Można? – pytam.

– Pewnie. Wystarczy dla wszystkich.

Schylamy się w pachnącą rozkładem czeluść, wyławiamy kilogramową torbę szpinaku i dwa opakowania pomidorów malinowych. Odpowiedzialność zbiorowa: jeden pękł, więc do kosza poszła cała tacka, kilogram. Szpinak, choć minęła data ukryta w kodzie oznaczającym czas półkowej ekspozycji, wciąż jest świeży, chrupki, pyszny. Pomidory jemy przez kolejny tydzień.

Za drugim razem odkrywamy, że aby dostać się do tego, co na dnie, wystarczy uchylić właz z boku. Delikatnie, tak żeby zawartość śmietnika nie wysypała się na chodnik. Zabieramy dużo sałatkowego zielska, maleńkie bakłażany troskliwie opatulone trocinami, pomidory, pory i idziemy na spacer wokół sklepu. Kosze przy rampach są pełne kartonów. Przy okazji zaglądamy do bobrów ustawionych u sąsiada. Jedzenia tam nie ma, za to mnóstwo skarpetkokapci dla dzieci i plastikowych wieszaków.

Dopiero za trzecim razem zauważam, że nad kontenerem, na postawionej z granatowej blachy falistej ścianie, pod logo sklepu, wisi ostrzeżenie: „Każda próba uszkodzenia zabezpieczeń skutkować będzie natychmiastową reakcją służb ochrony i policji”.

Za czwartym zapraszam pod kontener znajomą ratowniczkę żywności z ruchu Foodsharing Warszawa. W hurtowni kupujemy napoje na imprezę, z kontenera wyciągamy to, co może się przydać do zrobienia poczęstunku na drugie urodziny Foodsharingu. Ratowniczka robi z pomidorów sos do pizzy, sałatę trzymam w lodówce jeszcze półtora tygodnia. Jest środek dnia; mijają nas samochody, które chcą się wcisnąć na parking. Pada.

Rok później, gdy planuję dziesiątą albo dwunastą z kolei wyprawę, dowiaduję się, że sklep zdecydował się ogrodzić śmietnik. Płot wygląda jednak symbolicznie; z boku wciąż jest dość szeroka szpara.

– Wiele punktów stosuje cichą strategię współpracy – opowiada mi doktor Ariel Modrzyk, socjolog z Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu, który przez kilka lat pracował nad doktoratem poświęconym żywnościowemu marnotrawstwu. Również w terenie, przy kontenerach. – Zamykają się, dopiero gdy zaczyna robić się wokół nich głośno.

Te strategie bywają różne.

Czasem pracownik nie decyduje się, wbrew zaleceniom zwierzchników, rozlać na jedzeniu płynu po myciu podłogi. Podziurawić wieczek od jogurtów. Poprzecinać kostek masła.

Czasem obeznana ze zbieraczami ekipa otwiera bramę, gdy ci pojawiają się na kamerach. Ochroniarz tylko udaje, że przegania, mówi, żeby przyjść później, gdy nie będzie szefostwa. A czy wy to jecie? No, jemy. A czym się zajmujecie? Akcjami ekologicznymi. Aaa, pewnie drzewami. Yhm. Okej.

Zdarza się, że pod kontenerem ktoś ustawia odwróconą skrzynkę, żeby służyła za stopień. A w środku instaluje deskę, na której można wygodnie przykucnąć – jak w szalupie chyboczącej się wśród jadalnych wyrzutków czekających na ratunek.

Towar wystawia się poza zasięgiem kamer. Tylko chodźcie tak, żeby nikt nie zauważył.

Albo w zasięgu. W skrzynkach, kartonach albo workach. Robi się to przez kilka lat, każdego dnia, tak jakby oddawanie ludziom niesprzedanej żywności było najnormalniejszą rzeczą na świecie.


Wieś, w której mieszka Renata Wandas, to klasyczna sądecka „ośmiornica”: wyasfaltowane tasiemki schodzą po zielonych zboczach prosto ku dolinie. Domy są ponumerowane w przypadkowy sposób; GPS nie daje rady, tylko doświadczony listonosz. Z okien domu Renaty rozciąga się widok na sądeckie łąki i sady, potem Gorce, przy dobrej pogodzie widać nawet stalowobiałą grań Tatr. Stara węgierka w ogrodzie uparcie zasypuje podjazd owocami.

Każdego dnia Renata wsiada do skody kombi, jedzie pod sklep, parkuje możliwie blisko garażu z ciemnozielonej blachy. Worek na ogół już na nią czeka. Ładuje go do bagażnika; ma w nim na stałe zamontowaną matę do przewozu psów, więc nie ma problemu, nawet gdy coś pocieknie. Codziennie jest przynajmniej jeden worek, czasem więcej. Wewnątrz: wszystko, co musi znaleźć się na warzywno-owocowej ekspozycji w średniej wielkości franczyzowym sklepie. Półka ze świeżym asortymentem pełni tu funkcję czysto dekoracyjną. Ludzie we wsi Renaty mają własne warzywniki, większe zakupy robią w Biedronce, do spożywczaka wpadają, gdy w domu nagle zabraknie im cytryn. Albo pietruszki: obecnie siedemnaście złotych za kilogram. Ekspozycja jednak być musi. Witaminy i antyoksydanty budzą zaufanie, a przy okazji może sprzeda się więcej lodów.

Renata już nawet nie pamięta, co sprawiło, że zdecydowała się zagadać kierowniczkę. A co robicie z tym, czego nie sprzedacie? No, wystawiamy. A nie możecie zabrać? No nie, pracownicy nie mogą, to jest zabronione. A ja mogę? A proszę bardzo.

Na początku była euforia. Radość, że tak można, i w dodatku regularnie. Żeby przechowywać odzyskane warzywa kupiła dwudrzwiową lodówkę z zamrażarką; pietruszki ma zapas przynajmniej na rok.

– Szybko przestałam się z tym mieścić, więc zaczęłam wystawiać przed bramę, z kartką, że żywność za darmo. Przesortowane w kartonie, osobno w worku to, co dla zwierząt – opowiada.

Sąsiedzi zaczęli brać. W sumie pięć okolicznych rodzin.

Renata była już złotniczką w Krakowie, nianią w Szwecji, florystką, autorką teatralnych sztuk. Razem z przyjacielem prowadzi fundację, zajmują się dystrybucją unijnej pomocy żywnościowej w swojej wsi, która należy do najbiedniejszych w kraju.

– Ostatnio jedna z sąsiadek się wycofała, bo ją teściowa opieprzyła, że śmieci bierze.

Z pięciu osób zostały dwie.

– Ale zrobiło się też tego mniej; w 2014 roku, jak zaczynałam, po przesortowaniu miałam i sześć skrzynek, ostatnio wychodzi średnio jedna. Chyba się zorientowali, ile wyrzucają. Dłużej próbują je sprzedać, robią wystawki przy kasie, obniżają ceny na to, co podwiędło. Mnie to w sumie cieszy, oznacza, że odegrałam tu też jakąś rolę. Edukacyjną.

– W sklepie należącym do dużej sieci nie byłoby na to szans – mówię.

– No cóż, cała nadzieja we franczyzie.


Marcin Pilarski jest właścicielem Żabki. Sklep, który wygląda, jakby dopiero co wyjechał z fabryki, znajduje się w biurowcu, ma wysokie obroty, może dlatego nikt mu do tej pory nawet nie próbował zwrócić uwagi. A gdyby nawet, to co?

W sklepie Marcina najlepiej idą dania gotowe: zupy, sałatki z sosem w oddzielnej miseczce, tortille do odgrzewania w mikrofali, kanapki, jogurty z wsadem. Zajmują całą wielką chłodziarkę. Marcin wybiera je z listy, która liczy trzy tysiące tak zwanych indeksów, czyli pojedynczych produktów. Odgórny wymóg stanowi, że minimum dziewięćdziesiąt procent z nich musi stać na półkach. Jeśli nie, system donosi do centrali i jest reprymenda. Czyli smaganie po punktach.

Niektóre z tych produktów nie interesują klientów w jego biurowcu. Inne cieszą się powodzeniem wyłącznie wśród lokalnych złodziejaszków, którzy szukają u niego towaru do upłynnienia na niedalekim bazarze. Ale na półce muszą stać – do przeterminowania. Miesięcznie Marcin traci w ten sposób minimum trzy tysiące złotych. Codziennie: przynajmniej karton produktów.

Wie, bo codziennie ten karton pakuje i wystawia za sklepem, koło śmietnika. Robi zdjęcie i wrzuca na facebookową grupę dla freegan. Towar rozchodzi się w ciągu kwadransa; Marcin ma na tej grupie status superbohatera.

– Dlaczego podjąłeś decyzję o dzieleniu się z ludźmi tym, czego nie sprzedasz?

– Żeby nie wyrzucać do kosza, to jest jedzenie. Dla mnie to oczywista decyzja, dziwię się ludziom, którzy tego nie robią.

– Większość sprzedawców tego nie robi.

– Bo są ignorantami.

– Nie boisz się konsekwencji?

– A jakich konsekwencji? Robię protokoły likwidacji. Chętnie pójdę do sądu. Zrobię batalię, zaproszę TVN i „Gazetę Wyborczą”. Rozdaję niesprzedane jedzenie ludziom od dwóch lat i nie przestanę. Wiesz, ile jest w Polsce Żabek? Około pięciu tysięcy. Gdyby wszyscy to robili, to byłoby pięć tysięcy skrzynek jedzenia do rozdania każdego dnia. A gdzie ODIDO, ABC, Delikatesy Centrum, Mokpol i MarcPol? Z małych sklepów codziennie wyjeżdża pięćdziesięciowagonowy pociąg z jedzeniem. Na śmietnik. Dzień w dzień. I to jest dobre jedzenie, wiem, bo czasem zabieram je do domu. Próbuję namówić do tego i moich pracowników, ale oni są niechętni.

Marcin, zanim zajął się handlem franczyzowym, pracował w reklamie. Robił społeczne filmy między innymi dla banków żywności. Siedzi wyprostowany, patrzy prosto w oczy. Na dłoni ma tatuaż z napisem „współczucie”.


Jak smakuje jedzenie z kontenera?

Dorota Kotas, pisarka i okazjonalna kucharka (specjalizuje się w daniach koszernych), freeganką jest całe dorosłe życie. Częstuje mnie jagodowym ciastem. Jagody zabrała pod koniec dnia z bazarku. Mąkę orkiszową znalazła w bobrach stojących za Tesco, a olej kokosowy – w tych koło Biedronki. Jedynie cukier ma sklepowe pochodzenie; o ten towar trudno w kontenerach.

– Smakuje najlepiej! Awokado ze śmietnika jest doskonale dojrzałe, ma idealną konsystencję; takiego nie da się kupić w sklepie. Podobnie jak mango. Dla mnie to, co pochodzi ze śmietnika, jeśli nie ma śladów pleśni, zgnicia, skiśnięcia, jest normalnym produktem. Takim jak ze sklepu.

Gdy po raz pierwszy spotykam się z Heleną Sokołowską, najpierw widzę jej nogi ubrane w pstrokate szarawary. Leżą na dachu gigantycznego stalowego pojemnika na tyłach Mokpolu, reszta Heleny jest w środku.

– Dopiero co przeprowadziłam się na Mokotów z Powiśla – mówi, układając na krawędzi kontenera wyciągnięte ze środka brokuły. Zapakowane w folię, obeschnięte i lekko zżółkłe, ale z pewnością nie zepsute. – Rychło w czas, bo akurat założyli kłódki na moim ulubionym śmietniku. Jeszcze nie rozpoznałam tu zbyt wielu spotów [konkretnych adresów], ale ponieważ wczoraj musiałam po raz pierwszy od wielu dni pójść do sklepu i coś kupić, postanowiłam się za to zabrać. O! Kawa! Przeterminowana o rok. Są dwie, chcesz jedną?

Dziś na śniadanie zjadła jajka sadzone, humus, pastę ze słonecznika i szpinaku oraz sałatę z awokado, ogórkiem i pomidorami. Nie wszystko ze śmietnika; humus dostała od koleżanki, która odbiera niesprzedane jedzenie ze sklepów. Ogórka znalazła na ulicy.

– Są rzeczy, co do których mam często wątpliwości. Na przykład mięso; łatwo sobie nim zrobić krzywdę. Kalafiory, cukinie, ogórki; te ostatnie szybko tracą chrupkość. Ale mango ze śmietnika jest najlepsze. Czasem szukam też przeterminowanego twarogu, robię z niego zgliwiały ser.

Helena studiuje mechatronikę, dorabia, udzielając korepetycji z matematyki, żywności w kontenerach szuka od trzech lat. W klasyczny, sklepowy sposób pozyskuje jedynie sól, cukier, ocet, bakalie i orzechy, herbatę, tuńczyka w puszce (nigdy go nie znalazła), czasem coś luksusowego, jak makaron z ciecierzycy. Nie orientuje się, ile kosztują warzywa i owoce, poza ogórkami małosolnymi, które w sezonie kupuje bez opamiętania. Trafiła na nie w śmietniku tylko raz. Od razu hurtowo – dziesięć wiaderek.

– Odkąd skipuję, trudniej wydawać mi w sklepach pieniądze na jedzenie. Czuję się, jakbym je w ten sposób marnowała. Ale grzebanie w kubłach, a potem obróbka tego, co się wygrzebało, zabiera bardzo dużo czasu, więc zdarza mi się mówić: Hela, pora napisać kolokwium, dziś idź pokornie do Biedry, odpuść sobie babranie.

Helena skipuje dość regularnie – średnio raz, dwa razy w tygodniu. Razem z chłopakiem ruszają po dwudziestej trzeciej, gdy większość ludzi trawi zjedzoną po przyjściu z pracy kolację. Starannie się szykują: dużo torebek foliowych, kilka płóciennych siatek, plecaki. Do tego rękawiczki ogrodowe ze wzmocnieniem na palcach. Czasem kalosze, gdy nie wiadomo, w co trzeba będzie wdepnąć. Oraz latarka, najlepiej czołówka. Chyba że jest się w Reykjavíku, jak ostatnio. Latem, gdy słońce tam praktycznie nie zachodzi, latarka jest zupełnie niepotrzebna.

Grzebanie w islandzkich kontenerach było jak chodzenie na zakupy. Po warzywa szło się w jedno miejsce, po pieczywo – w inne, a jak się szukało filetów z łososia albo wieloryba, jechało się jeszcze w kolejne. Skipowanie w Polsce to loteria. Czasem uda się pod pierwszym adresem, niekiedy trzeba jechać dalej.

– Kontener zawęża wybór, i to mi się podoba, muszę bez dyskusji się zgodzić na to, co jest – mówi Helena.

Ma stałą trasę; chętnie podzieli się szczegółami, ale w prywatnej rozmowie. To powszechne. Polscy freeganie są wrażliwsi niż rozporządzenie RODO.

– Nie chodzi o zachłanność. Ale gdy tylko któryś z freegańskich adresów robi się bardziej popularny, nagle pojawia się na nim kłódka.

Spotka to też sklepowy śmietnik, przy którym się spotykamy. Pół roku później jego klapy będą skrępowane łańcuchem.

*

W domu sortuję borówki, które wyłowiłam z kontenera podczas rozmowy z Heleną. Dziewięćdziesiąt procent zawartości trzech pudełek jest w idealnym stanie. Jagody, których nie tknęła pleśń, są jędrne i soczyste – jemy je z owsianką, do której dodaję uprażone z cynamonem jabłka i gruszki. Kawę bierze R., akurat skończyła mu się w pracy. Zżółknięty brokuł gotuję na parze. Dodaję sos z oliwy, chili i imbiru. Niestety nie maskuje papierowego smaku różyczek warzywa. Razem z chlorofilem straciły wilgoć, razem z wilgocią – smak i aromat.

Są rzeczy z kontenera, które nie smakują zbyt dobrze.


Doktor Karolina Rudnicka z Katedry Immunologii i Biologii Infekcyjnej Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Łódzkiego:

– Kontener zdecydowanie nie jest miejscem do przechowywania żywności. Śmietnik kipi życiem, kultury bakterii kolonizujące określone produkty mieszają się ze sobą, wytwarzają metabolity, toksyny. Jeśli pojemnik nie jest regularnie myty i dezynfekowany, jego ścianki pokrywają się żywym biofilmem: bakterie, także takie, które nie występują na żywności, namnażają się w szybkim tempie, wytwarzając substancje szkodliwe dla zdrowia i życia. A dochodzą jeszcze zanieczyszczenia chemiczne; jeśli ktoś rozlałby wybielacz, to nawet gdy jego lotna frakcja wyparuje, w resztkach żywności pozostają toksyczne cząstki stałe.

– Podobno niektórzy rozlewają specjalnie – mówię. – We Francji wprowadzono prawo, które tego zakazuje. Umyślne niszczenie żywności w sklepowych kontenerach grozi grzywną.

– Naprawdę? Wyobraziłam sobie, że ktoś robi to przypadkiem, niewłaściwie segregując śmieci.

– Wszystko, co wyciągam ze śmietnika, dokładnie myję. Czy to nie wystarczające zabezpieczenie?

Doktor Rudnicka wydaje się rozdarta.

– Odpowiedź nie jest prosta. Jako mikrobiolog muszę powiedzieć stanowczo: nie. Za duże ryzyko, zbyt wiele niewiadomych. Ale z drugiej strony z pewnością masa żywności, tuż zanim trafia do kontenerów, wciąż nadaje się do spożycia i nie zagraża naszemu zdrowiu. Najlepiej by było odbierać ją prosto ze sklepu.

Doktor Ariel Modrzyk:

– Odpadki w kontenerach są często wymieszane, jest tam nieporządek. Ale równie często się zdarza, że produkty leżą na wierzchu, zapakowane hermetycznie, można je zabrać jak z półki sklepowej.


W Wigilię, na kwadrans przed zamknięciem, przeglądam dokładnie półki w Biedronce. Sterty mandarynek, bananów, winogron, marchewki. W lodówkach tacki z porcjowanym mielonym, z kurzą piersią, z rybą. Za kilkanaście minut zjadą do magazynu, a stamtąd do koszy. Ostatnio, gdy sklep zamknął się przed Wielkanocą, zdjęcia tutejszych obficie wypchanych proteinami i witaminami fałek trafiły na zamkniętą facebookową grupę dla freegan. „Jest jeszcze sens przyjeżdżać? Błagam, zostawcie coś dla mnie!” – pisali od szóstej rano internauci. Pod sklepem zjawiło się kilkanaście osób.

– Chętnie zabrałabym choć małą część tego, co przeznaczą państwo do wyrzucenia – wdzięczę się do pracowników, którzy wyszli na szybkiego papierosa koło drzwi do magazynu.

– My nie możemy nic pani dać. Nic wynieść. Jak nas złapią, to do widzenia.

– Jezu, ja naprawdę nie mogę – tłumaczy się kierownik. Wygina palcami identyfikator, ma wilgotne czoło. – Tu są wszędzie kamery, wylecę z pracy.

– A mogę to zabrać z kosza?

– Teoretycznie nie. Ale nie będę mieć czasu, żeby panią stamtąd przegonić. Te kosze na zewnątrz to dla nas i tak kłopot. Za chwilę będziemy mieć kontrolę. Wspólnocie po drugiej stronie ulicy przeszkadza hałas, oskarżyli nas o zakłócanie ciszy.


Prawnik, który przepracował kilka lat dla dużej firmy śmieciowej, mówi, że nigdy nie szykował papierów procesowych w związku z tym, że ktoś próbował przysposobić sobie jadalną zawartość stojących pod sklepem kontenerów.

– Pożary, owszem, ale kradzieżami się nie zajmowaliśmy.

Edyta Urbaniak-Konik, dyrektorka komunikacji i marketingu w firmie SUEZ:

– Wyciąganie żywności z kontenerów mogłoby być dla firmy niekorzystne, jeśli działoby się na terenie gminy, która rozlicza się na podstawie wagi przekazywanych śmieci. Ale nie sądzę, żeby to były tysiące ton. Dodatkowo kontenery można wyposażyć w chipy. Gdy płynie sygnał, że się zapełniły, wysyłamy samochód. Jeśli na miejscu okazałoby się, że kontenery są puste, byłby kłopot.

Karol Wójcik, prawnik w przedsiębiorstwie BYŚ:

– W mniejszych gminach jesteśmy rozliczani ryczałtowo, więc freeganie nie są w stanie nadszarpnąć naszych finansów. Ale także tam, gdzie płatności naliczane są od tony, nie mamy nic przeciwko temu, by odpadów żywności było mniej. Po pierwsze dlatego, że są kłopotliwe i drogie w zagospodarowaniu, po drugie, tak po ludzku, lepiej wykorzystać, niż zmarnować. Ale warto pamiętać, że rzecz (także artykuł spożywczy) staje się odpadem w momencie, w którym właściciel decyduje się jej pozbyć, wrzucając do kontenera albo worka na odpady. Wtedy, jeśli jest to odpad komunalny, staje się własnością gminy. Teoretycznie nie można takiej rzeczy wziąć, chyba że były właściciel zostawi jasną informację, na przykład karteczkę z informacją: „proszę zabrać”. To subtelna różnica, ale w świetle prawa, na szczęście tylko teoretycznie, istotna. W rzeczywistości nikt nie robi z tym problemu.

Justyna Michalak z Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy precyzuje, że ma to źródło w ustawie o utrzymaniu czystości i porządku w gminach: „Odpady komunalne w momencie umieszczenia ich w pojemniku operatora przechodzą we władanie gminy. Operator działa w jej imieniu. Zamykanie altanek lub zabezpieczanie pojemników ma związek z zapisem, który mówi o tym, że odpady muszą być gromadzone w sposób spełniający wymogi sanitarne oraz bezpieczny dla życia oraz zdrowia ludzi”.

Urzędniczka biura prasowego ratusza nie przypomina sobie jednak, aby kiedykolwiek na terenie Warszawy doszło do interwencji związanej z próbą przywłaszczenia sobie jadalnej zawartości kontenera. Gminy, jeśli już podejmują jakieś działania, to w związku z podrzucaniem śmieci, a nie ich zabieraniem.

Takich informacji nie ma również Straż Miejska. W statystykach w ogóle nie pojawiają się tego typu kategorie, a naczelnicy dzielnicowych oddziałów nie przypominają sobie podobnych sytuacji. Przynajmniej nie w ciągu ostatnich kilku lat.

Komenda Główna Policji również nie prowadzi statystyk, z których można by się dowiedzieć czegoś o skali interwencji na śmietnikach. Jeśli takie zdarzenia trafiają do policyjnych kartotek, to wpadają w inne kategorie.

Na przykład: artykuł 279 Kodeksu karnego, zabór w celu przywłaszczenia z pokonaniem zabezpieczenia. Innymi słowy: kradzież z włamaniem. Tak jak ostatnio w Dziwnowie. Emerytka z synem sięgnęli po zdeponowane w kontenerach śledzie, sery oraz paczkowany chleb. Żeby się do nich dostać, sforsowali kłódkę. Prowodyrce grozi dziesięć lat więzienia, napisał „Fakt”.

Prokuratura w Kamieniu Pomorskim umorzyła postępowanie.


Na pytanie o to, dlaczego zamykają kontenery, sieci handlowe odpowiadają jednym głosem, że chodzi o bezpieczeństwo, odpowiedzialność, wizerunek. To znaczy: nie możemy pozwolić sobie na to, żeby ktoś struł się umieszczoną w śmietnikach żywnością, która zresztą z chwilą umieszczenia w takim kontenerze, w świetle prawa, przestaje nią być.

Dorota Kotas:

– Kupując coś w sklepie, zwłaszcza gdy się spieszę, nie zastanawiam się nad jakością. Biorę z półki, a często dopiero w domu okazuje się, że coś jest nadpsute. Kiedy skipuję, wręcz obsesyjnie sprawdzam jakość znalezionego produktu. Oglądam, macam, wącham, potem w domu, gdy już umyję, również smakuję. Jestem wobec tej żywności o wiele bardziej wymagająca. Nigdy się nie zatrułam.

Tristram Stuart, pisarz, aktywista, założyciel brytyjskiej organizacji Feedback, autor książki Waste. Uncovering the Global Food Scandal, śmieje się, gdy pytam go o freegan pozywających sklepy. Aktywiści z Feedbacku regularnie zabierają dziennikarzy na wycieczki po londyńskich kontenerach; to najprostszy sposób na zobrazowanie skali żywnościowego marnotrawstwa. To jedno z częściej zadawanych mu pytań. Twierdzi, że dokładnie badał ten temat, i nikt jeszcze nigdy nie pozwał sklepu o osobiste straty związane z zatruciem się żywnością wyciągniętą ze śmietników.

Doktor Ariel Modrzyk:

– To argumentacja na potrzeby mediów, żeby się wytłumaczyć z potępianego społecznie zachowania.

Helena Sokołowska:

– Tak, zdarzyło mi się poczuć źle po zjedzeniu czegoś ze śmietnika. Ale to samo zdarzyło mi się też nieraz po jedzeniu ze sklepu.


O tym warszawskim Piotrze i Pawle mówi się, że karmi z dyskrecją i zrozumieniem. Altanka jest ogólnodostępna, od ulicy osłaniają ją jedynie iglaste drzewka. Kontenery, dwa bobry – otwarte. Obok niewielka fałka na produkty nienadające się do spożycia przez człowieka. Świeżo wymyta, pusta. Osobno, na stalowym, potraktowanym środkiem przeciwko rdzy regale odłożono suche bagietki. Tak jakby z myślą o kimś, kto przyjdzie je odebrać.

Lewiatan. Mała miejscowość w Wielkopolsce. Chleb leży z boku, w skrzynce ustawionej na murku koło wiaty. W woreczku zawieszonym na haczyku dyndają drożdżówki. Z karteczką: „odpisy dla pani Ani”.

– Kim są ludzie korzystający z żywności ze śmietników? – pytam w jednym z supermarketów Tesco w Krakowie. Spotykamy się w magazynie, sortujemy żywność, którą sklep codziennie przekazuje bankom żywności. Banany, jabłka, cytryny, buraki, cebulę, chleb, wciąż chrupiący, opakowany tak, żeby nie wysechł.

– To raczej ludzie, którzy robią to z powodów ideologicznych. Dla osób potrzebujących są inne formy wsparcia.

Na marne

Подняться наверх