Читать книгу Na marne - Marta Sapała - Страница 5
Zdenerwowany, rzuciłem zapałkę
ОглавлениеBył to, używając strażackiej nomenklatury, zdecydowanie duży pożar. Gasiło go osiemnaście zastępów ściągniętych z okolicy. Interwencja trwała jedenaście godzin i dwadzieścia dwie minuty. Jak potwierdził biegły z zakresu pożarnictwa – był to pożar również kodeksowy. Podpalenie tego kalibru jest wyceniane przez Kodeks karny nawet na dziesięć lat, prokurator – gdy doszło do sformułowania aktu oskarżenia – zażądał ośmiu. Dodatkowo oskarżyciel posiłkowy, w którego wcieliło się Sopockie Towarzystwo Ubezpieczeń ERGO Hestia SA – zwrotu dwóch i pół miliona złotych odszkodowania wypłaconego poszkodowanym.
Po sklepie została jedynie frontowa ściana, ta pomalowana na żółto, od ulicy Kolejowej, wytapetowana reklamami „Dołącz do zespołu”. Przetrwały też pieniądze z utargu i te umieszczone w bankomacie. On sam, srogo osmalony, uległ zniszczeniu.
Straty wyceniono na ponad jedenaście i pół miliona złotych1.
Budynek, meble, chłodnie, kasy, kamery, biurka na zapleczu, półki w magazynie, wózki widłowe.
Plus towar. Spożywczy i przemysłowy: lista tego, co zmieniło się w żużel, liczy sto pięćdziesiąt stron.
Trafiło na nią między innymi:
17 butelek kraftowego piwa o nazwie Cisza Nocna oraz ponad 1 500 mocnego piwa VIP;
120 flaszek wódki Bols;
21 deserków Monte;
404 czekoladowe jajka z niespodzianką;
19 wytłoczek jajek bio z chowu eko;
kilogram imbiru;
14,5 kilograma mrożonej ośmiornicy.
Spopieliło się ponad 400 kilogramów cukierków na wagę, do tego 91 kilogramów śliwki nałęczowskiej, tej w czekoladzie.
Ogromne ilości masła, także klarowanego, margaryn, oliw i olejów.
Chleby pszenne, pszenno-żytnie, focaccie z rozmarynem i pączki z marmoladą.
Hinduskie sosy Patak’s i majonezy.
– Podobno było tam jeszcze sporo całkiem dobrego jedzenia – spekuluje pracownik stacji benzynowej po drugiej stronie ulicy. – Ale wszystko musiało iść do utylizacji.
Monitoring
Noc z 29 na 30 kwietnia 2017 roku, zapis z monitoringu: „Pięćdziesiąt minut przed północą gasną światła w sklepie. Jest ciemno, pada deszcz. Trzydzieści jeden minut po północy w lewym górnym rogu obrazu obejmowanego przez kamerę pojawia się jasna poświata. […] Promieniuje w widoczny sposób. Czterdzieści trzy minuty po północy widać ogień i dym”.
Monitoring oprócz poświaty rejestruje też osobę w kapturze. Postać majstruje przy stojącym na rampie klocku sprasowanej folii (uwaga od prokuratora: przynajmniej przez minutę). Folia, wystawiona na zewnątrz przez pracownika sklepu, czeka na poranny odbiór (nieprawidłowo, zauważa specjalista od BHP). Promieniująca poświata błyskawicznie nabiera mocy. Bucha. Z klocka ściśniętej folii przeskakuje na ścianę, wspina się na dach, przebija do wewnątrz i sieje spustoszenie w magazynie. Przeciska się dalej na halę targową. Kroczy przez piwo, napoje, produkty sezonowe, wreszcie dopada stoisk z warzywami, chlebem, w końcu dociera do kas. Profile podtrzymujące dach łamią się, dach zapada się. Biedronka przy ulicy Kolejowej w Ozimku wygląda jak gigantycznych rozmiarów patelnia, na której ktoś zdecydował się flambirować kotleta wielkiego jak boisko.
Wcześniej pracownik stacji po drugiej stronie Kolejowej szykuje się do drzemki. Po dwudziestej drugiej zazwyczaj zamiera ruch, rozkręca się dopiero nad ranem, gdy zaczynają się zjawiać ci, których wybudziła delirka. Pustka, cisza, nikt nie zagląda ani po benzynę do kanistra, ani po nic łatwopalnego, zapamiętałby w końcu.
Ale dziś zbiegowisko się rozrasta, gapie szturmują okienko nocnej sprzedaży. Piwo schodzi do zera, podobnie jak najtańsze papierosy. Kasjer nie nadąża z wrzucaniem zamrożonych parówek na ruszt. Majówka przy ognisku, chichocze tłum. To będzie historyczna noc – również w obrotach. Jakby na osłodę dla tego, co przyjdzie później, gdy z wypaleniem się marketu do cna na kilka miesięcy na stacji zamrze ruch.
W tłumie gapiów stoją wystraszone kasjerki z Biedronki, obudzone telefonem przez ochroniarza. Stoi też Damian H.
Z raportu biegłego do spraw pożarnictwa: przyczyna pożaru – termiczny inicjator punktowy (a zatem: zapalniczka, żar z papierosa lub zapałka). Najniższy punkt pożaru, czyli miejsce, w którym doszło do jego inicjacji – śmietnik.
W Ozimku są cztery supermarkety: dwie Biedronki, Netto i Polomarket. Plus niedobitki spożywczaków. Jakiś czas temu było ich więcej, ale padły pod naporem dyskontowej konkurencji. Damian H. korzysta ze wszystkich dostępnych śmietników, najbliżej jednak ma do Biedronki. Fałki w przylegającej do sklepu altance są zazwyczaj pełne. Krata – uchylona. Wystarczy przyczaić się za winklem i czekać na dobry moment.
Niestety. Tego dnia kontenery są za kratą. Na bramce wisi kłódka. Wredne babska, klnie pod nosem mężczyzna. Zapala papierosa, rzuca zapałkę. Odchodzi do położonego niespełna kilometr dalej baru Milano.
Gdy wraca, na miejscu już jest ekipa strażacka, siłuje się z żywiołem. Przejęty powagą oraz nieodwracalnością swojego czynu, postanawia iść do siebie.
Dziś akurat mieszka całkiem niedaleko, pod mostem przerzuconym nad Małą Panwią. Kładzie się spać w ubraniu, tym samym, w którym został zarejestrowany przez przemysłową kamerę wycelowaną w rampę. Zmienia jedynie buty. Czarne adidasy wyrzuca do rzeki.
Nie wiem, czy w ogóle śpi tej nocy.
Jak się śpi w szczelinie pod uzbrojonym betonem drżącym za każdym razem, gdy górą przejeżdża samochód?
Jak się śpi po sześciu piwach, gdy obok płonie sklep, a do tego jest się głodnym?
Kartoteka
Co nieco o Damianie H.:
Lat trzydzieści osiem. Z wymiarem sprawiedliwości ma regularny kontakt, odkąd skończył lat dwadzieścia jeden.
Wyroków na koncie – dwadzieścia dwa. Odsiadek – jedenaście. Kilka opłaconych grzywien.
Artykuły Kodeksu karnego, z którymi miał styczność, to:
178a (prowadzenie pojazdu mechanicznego w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego);
224 (wymuszanie czynności urzędowych);
244 (niestosowanie się do orzeczonych przez sąd środków karnych);
278 (kradzież);
279 (kradzież z włamaniem);
289 (zabór pojazdu mechanicznego w celu krótkotrwałego użycia).
Występują łańcuchowo, w komplecie z artykułami opisującymi sytuację „usiłowania”. Bywa, że „nieudolnego”. Damian dokonuje przywłaszczenia miedzianej rury spustowej, po kilku piwach wsiada na rower. Czynności urzędowe wymusza, składając zawiadomienie o podłożeniu bomby rurowej w centrum handlowym w Opolu. Artykuł 289 łamie kilka miesięcy przed pożarem, gdy próbuje uprowadzić hondę z parkingu Biedronki. Twierdzi, że tymczasowo, że tylko chciał pożyczyć. Bezskutecznie zresztą.
Za hondę ma się stawić w zakładzie karnym 1 maja o jedenastej pięćdziesiąt. No ale wcześniej rzuca zapałkę. Artykuł 163 – sprowadzenie zdarzenia, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu o wielkich rozmiarach, mającego postać pożaru.
Na zdjęciu dołączonym do akt widzę bardzo zmęczonego człowieka.
Dowody
Rzeczowe: czarna wełniana czapka, granatowa kurtka, koszula w kratę, beżowe spodnie, buty do kostek.
Damian H. nie posiada majątku. Wszystko, co ma, nosi na sobie.
Dzień po pożarze to niedziela. W poniedziałek mężczyzna powinien się stawić w jednostce penitencjarnej.
Najpierw jednak idzie do matki – nie mieszka u niej od wielu lat, ale czasem zagląda. Był pożar, Usia, mówi. Co ty opowiadasz, Damian!
Potem tuła się po miasteczku – wzdłuż Kolejowej, wokół mostu i pogorzeliska (jest zabezpieczone taśmami), kręci się blisko kościoła. Tam trafia na sierżanta z miejscowej komendy, który zdążył już obejrzeć zapis z monitoringu i wykazuje się spostrzegawczością: Damian H. ma na sobie to samo ubranie, co człowiek, który zdenerwowany zamknięciem koszy z odpisami, postanowił wyciągnąć wobec Biedronki konsekwencje. Ujęty, natychmiast się przyznaje do winy i trafia do aresztu. Już z niego nie wyjdzie.
Sąd Rejonowy w Opolu jest względem Damiana H. łagodny – skazuje go na trzy lata. Bezwzględne, bo recydywa. Mężczyzna rozprawę i ogłoszenie wyroku spędza w areszcie śledczym. Ponieważ musi jeszcze odsiedzieć zasądzone wcześniej kary za kradzież hondy oraz inne przestępstwa, łącznie spędzi w więzieniu pięć lat i sześć dni. Wyjdzie dopiero w połowie 2022 roku.
Ostatnim dokumentem w teczce z aktami jego sprawy jest odręcznie napisany list. Litery mają wyraźne kanty, wyglądają jak nastroszone, biurowy papier w akwamarynową kratkę. Damian H. prosi w nim Wysoki Sąd o przesłanie mu papierowej wersji wyroku, gdyż został ustnie poinformowany, że taki zapadł półtora miesiąca temu, a on jeszcze nie miał okazji się z nim zapoznać.
Tego, że spędzi w więzieniu przynajmniej kilka lat, jest świadomy. Ale zdaje się, że ma też coś zapłacić.
Tak. Dwa i pół miliona złotych.
Z odsetkami.
Egzekucja
„Sprawa karna pana Damiana H. miała wyjątkowo szybki przebieg – pisze Arkadiusz Bruliński, rzecznik prasowy Grupy ERGO Hestia. – W chwili przyłączenia się do postępowania karnego z wnioskiem o naprawienie szkody nie wiedzieliśmy, że sprawca jest osobą bezdomną.
Zdajemy sobie sprawę, że wyegzekwowanie zasądzonego odszkodowania od pana Damiana H. będzie z bardzo dużym prawdopodobieństwem niemożliwe – jednakże nie jest to okoliczność zwalniająca nas z obowiązku zabezpieczenia roszczeń firmy na przyszłość, w toczącym się postępowaniu karnym.
Znając już status sprawcy szkody – właśnie z uwagi na to, że jest to osoba bezrobotna, bez majątku i bez źródeł dochodu – nie wystąpiliśmy przeciwko niemu z jakimkolwiek roszczeniem cywilno-prawnym.
W przypadku osoby bezdomnej, odbywającej wieloletnią karę pozbawienia wolności, działania egzekucyjne są bardzo ograniczone, ale w przyszłości może dojść na przykład do ustalenia majątku sprawcy podlegającego zajęciu i egzekucji (przyszły spadek, darowizna – znamy takie przypadki) lub do zajęcia wynagrodzenia za pracę wykonywaną w zakładzie karnym (choć w tym przypadku będą to oczywiście bardzo drobne kwoty)”.
Jeśli nawet Damian H., przebywając w więzieniu, pracuje na pełny etat, to z zgodnie z prawem z jego wynagrodzenia, wynoszącego tyle, ile płaca minimalna (w 2019 roku jest to 2250 złotych brutto), komornik może zająć co miesiąc około 400 złotych. Rocznie: 4800 złotych.
List
W aktach sądowych czytam, że Damian H. szukał jedzenia w biedronkowych kontenerach od sześciu lat. Regularnie; to było jego źródło pożywienia. Zdarzało się, że chodził tam nawet trzy razy dziennie, celując w pory robienia odpisów, jednak od czasu, gdy „doszło do nieporozumienia” między nim a jedną z kierowniczek (w zeznaniach nazywa ją „najwredniejszą”), celował raczej w godziny po północy, tuż po zamknięciu.
Tego dnia znalazł na rampie jeden karton z sokiem. Wypchane jedzeniem fałki były schowane za kratą. Krata – zamknięta na kłódkę.
Wcześniej w ciągu dnia pił głównie piwo. W sumie sześć półlitrowych porcji. Trochę marzł. Był głodny.
Złośliwi, zrobili to, żebym nie mógł niczego wziąć, pomyślał.
Na rampie stał karton nafaszerowany stretchem, takim, jaki ściąga się z palet z towarem, kiedy przyjeżdża do magazynu. Zdenerwowany, rozeźlony, rzucił zapałkę.
Chciałam zadać Damianowi H. kilka pytań.
Czy liczył na to, że znajdzie w kontenerze coś konkretnego?
Jakie produkty najczęściej wybierał?
Czy zaglądał też do śmietników w innych sklepach? Czy robił to sam, czy w towarzystwie? Czy w Ozimku jest więcej osób zmuszonych przez sytuację życiową do zdobywania żywności w ten sposób? Kim są?
Dłuższy czas zastanawiałam się, jak sformułować pytanie o to, czy jego zdaniem w wyławianiu żywności z kontenerów jest coś wstydliwego.
Nie udało się. Dyrektor Aresztu Śledczego w Opolu nie udzielił zgody na widzenie. Porucznik Jakub Graczyk, rzecznik prasowy dyrektora, napisał, że odmowę uzasadnia „zapewnieniem prawidłowego przebiegu procesu resocjalizacji, bezpieczeństwa osadzonego, a także prawidłowego toku służby oraz bezpieczeństwa jednostki penitencjarnej”. Nie zgodził się też udzielić mi informacji na temat tego, czy Damian H. pracuje, czy nie.
Wysłałam do więzienia list.
Śmietnik
Od pożaru minęło półtora roku, ale ulica Kolejowa widziana oczami mobilnej kamery Google wygląda tak, jakby nic ostatnio na niej nie płonęło. Biedronka wciąż stoi – niczym hologram nałożony na krajobraz, wspomnienie zakonserwowane na matrycy. Oddzielona od wąskiej jezdni parkingiem i szpalerem rachitycznych drzewek o bordowych liściach, łyska spraną żółcią. Tło za sklepem wypełnia smutny wieżowiec – dawny hutniczy biurowiec, nazwany Manhattanem, wybija na osiem pięter. Ekscentrycznie jak na miasteczko, w którym drugi najwyższy element to silos huty. Jest jeszcze samotny przystanek autobusowy, obrzynek po dawnym dworcu, stacja benzynowa Bliska, postój taksówek. Aut – niewiele. Na stopklatkach, które składają się na panoramy prezentowane przez Google Street View, widać głównie rowerzystów.
Trochę dalej, za mostem, pod którym Damian H. spędza noc pożaru, zaczynają się zabudowania huty. Portiernię, przez którą na teren zakładu wchodzili ci, co przyjeżdżali do pracy pociągiem, zdobi napis „HUTA MAŁAPANEW” ułożony z liter o kształcie lubianym w czasach niedoborów. Ładna, choć trochę przyciężka antykwa. Cegła, blacha, kominy. Trzy gigantyczne betonowe silosy. Znów mnóstwo rowerów.
Rzeczywistość nie odpowiada jednak temu, co można zobaczyć w internecie. Nie ma już silosów. Ani wieżowca – wyburzono go tuż po pożarze, jakby wykorzystując budowlany rozgardiasz. Zlikwidowano portiernię od strony dworca, zniknęły litery. Jest za to nowa Biedronka. Jaśniejsza, nowocześniejsza, dostojnie popielata. A przede wszystkim większa. Powiększeniu poddano zarówno przestrzeń, jak i asortyment.
Tempo, w jakim Google odświeża rzeczywistość, nie nadąża za rzeczywistością.
Handel zdecydowanie lepiej sobie z tym radzi.
– Do tego śmietnika wciąż ustawiają się kolejki – mówi sprzedawczyni lodów z budki tuż za Biedronką. – To się nie zmieniło. Tylko amatorów natychmiastowego spożywania amarenek (napoju winopodobnego, owocowego, słodkiego, najbardziej przystępnego cenowo produktu alkoholowego w ofercie Biedronki) na powietrzu mniej. Pożar zlikwidował zarośla, w których przesiadywali.
Altanka na śmieci wygląda, podobnie jak cały sklep, jakby dopiero co zjechała z linii produkcyjnej. Drzwi – jedne z siatki w kolorze popielatym, drugie ze stalowej blachy – stoją otwarte. Właśnie zrobiono odpisy. W kontenerach leżą brokuły, nektarynki, granaty, włoszczyzna, papryka, mango. Ktoś odłożył jednego pomidora osobno, na szeroki rant kubła. Ma delikatne wgniecenie, ale poza tym nic mu nie dolega.
Sklepowymi alejkami krążą kobiety ubrane w koszulki w trawiastym odcieniu. Jedna z nich upycha papierowe ręczniki na półce. Ma asymetryczną fryzurę i łańcuszek z krzyżykiem ustawionym bokiem, taki jak noszą panie z telewizji.
– Śmietniki? Oczywiście, że po tym pożarze trzymamy cały czas zamknięte, chyba że robimy odpisy. No tak, na bieżąco robimy. Tak, przychodzą, czasem proszą, żeby dać do ręki. No ale ja nie mogę. Już się na to utwardziłam, choć bywało, że szłam i z własnych pieniędzy kupowałam bułkę. Ale więcej nic pani nie powiem, musi pani do centrali pisać.
Biorę wodę i orzeszki, staję w kolejce do jedynej czynnej kasy. Kobieta przede mną kupuje sandałki, długo gawędzi z kasjerką, wracają do półek, żeby wymienić rozmiar na inny. Na zewnątrz gorąco, ubranie lepi się do ciała, w środku – miło, chłodno, jedzenie wydaje się tu nieśmiertelne.
Obok, w karłowatej, pociągniętej spranym lazurem i beżem Galerii Venus – ruch. Tutejsze punkty handlowe i usługowe swoje kontenery trzymają luzem, nad rzeką. Pierwszy, oznaczony logo Krainy Bobasów, jest zabezpieczony kłódką. W drugim – same kartony. Trzeci wygląda jak tymczasowa szafa: kurtka, T-shirt, dżinsy, złożona w kostkę kołdra, między nimi zgnieciona puszka po piwie.
Na skarpie schodzącej do rzeki leży więcej ubrań: pełny męski zestaw, od bielizny po czapkę baseballówkę. Na pniu dawno ściętego drzewa – okazały żółciak siarkowy. Gdyby koczujący pod mostem ludzie byli zainteresowani dziko rosnącym białkiem, mogliby go usmażyć na ognisku.
Nie muszą, mają jajek w bród.
Żywicielka
Coś więcej o Ozimku:
Nie ma rynku. („Pff, to nic wyjątkowego, na Opolszczyźnie wiele miasteczek nie ma rynku” – powie mi archiwista z Opola). Ani ratusza – urząd miasta urządził się w odkupionym od huty hotelu robotniczym.
Kieszonkowych rozmiarów miastem zostaje w 1962 roku, awansem na poczet planowanej rozbudowy huty. Nowa odlewnia ma zająć pola i łąki ciągnące się na zachód od ulicy Kolejowej, sięgać aż po wieś Nowa Schodnia. Skoro Ozimek ma być drugim Magnitogorskiem, nie może być wsią. Planowane wydziały nigdy nie powstaną, ale wioska przynajmniej awansuje do miastowej ligi.
Żywicielka miasteczka, coś w rodzaju matki, nasza chluba – piszą o hucie dwie gimnazjalistki z Ozimka w szkolnej prezentacji przygotowanej w 2008 roku.
Do pewnego momentu wszystko, co się tutaj dzieje, dzieje się za sprawą huty.
„Ozimek to nostalgia” – pisze na swoim facebookowym profilu dwudziestodwuletnia Julia Podborączyńska, która się tu wychowała. Jej rodzice są nauczycielami w wiejskich szkołach pod Ozimkiem, ona studiuje na warszawskiej uczelni artystycznej. Gdy wraca do domu, dokumentuje to, co znika. Silosy, ceglane ściany, tabliczki, litery – te ładne i te brzydkie. Boi się, że nie zdąży sfotografować wszystkiego.
Kierownik stacji benzynowej ma na temat upadku huty własną teorię:
– Mówi się, że zbankrutowała, bo została zbudowana ze zbyt wartościowych stopów – opowiada. Jest inżynierem budownictwa, interesuje się tematem. – Żeby się do nich dobrać, trzeba było uśmiercić zakład.
Jego ojciec też pracował w hucie, zwolniony, zatrudnił się na stacji u syna.
Ale wielu z tych, których posłano na recykling, odmówiło poddania się przeobrażeniom. Część wyjechała do Niemiec; Opolszczyzna to region, w którym wiele osób ma w szufladzie dwa paszporty. Inni rozproszyli się po świecie; wykorzystali szansę, którą dało otwarcie granic.
– Ozimek trzeba wymyślić na nowo – mówi mi jeden z mieszkańców. Urodził się tu i wychował, ale życie spędza teraz głównie w Opolu. Nigdy nie był związany z hutą. – Transformacja i jej konsekwencje to dość oczywisty trop. Ale jeśli chodzi o marnowanie żywności, to uważam, że raczej powinna się pani przyjrzeć temu, w jaki sposób sieci handlowe zawłaszczają to, co było domeną małych sklepów. U nas praktycznie nie ma już zwykłych spożywczaków. Są supermarkety. Cztery. A słyszałem, że ma powstać piąty.
Sieci handlowe to dziś stabilniejszy pracodawca niż huta. Nawet jak płoną, to się odradzają.
To też są konsekwencje transformacji.
*
W 1991 roku do huty dociera list z gratulacjami od Janusza Lewandowskiego, ministra przekształceń własnościowych. „Uprzejmie informujemy, że Wasze przedsiębiorstwo zostało zakwalifikowane”. Do masowej prywatyzacji. Będzie jednym z czterystu wybrańców.
Nikt jeszcze nie wie, co to faktycznie przyniesie.
Na wszelki wypadek hutnicza Solidarność wysyła delegata na szkolenie prowadzone przez amerykańskich specjalistów – właśnie przyjechali uczyć Polaków, jak układać biznesplany.
„Głos Odlewnika” (nakład sześć tysięcy egzemplarzy) informuje, że wśród pięciuset zwolnionych w minionym roku niewielu było bumelantów, złodziei oraz notorycznych pijaków. Z pracą żegnały się głównie roczniki z lat trzydziestych. Pięćdziesięciolatkowie i starsi. Rdzeniarze, tokarze, wyżarzacze, wybijacze, formierzy ręczni, składacze form, specjaliści do spraw zatrudnienia. Ginter, Jan, Wilhelm, Sławomir, Dietrich, Szczepan, Horst, Włodzimierz, Hildegarda, Krystyna.
Konieczne są dalsze redukcje. Rekomendowane działania: kierowanie pracowników na emerytury, zmniejszenie liczby zatrudnionych na pół etatu oraz wypowiedzenie umowy tym, którzy mają ograniczoną zdolność zawodową. Da się to osiągnąć, piszą związki zawodowe w porozumieniu podpisanym z zarządem huty.
Równolegle z hutą transformuje się Ozimek.
W 1991 roku miejskie lampy palą się tylko kilka godzin dziennie, ulice są odśnieżane wybiórczo. Zaciskamy pasa, argumentują włodarze.
Kino Zwycięstwo puszcza Batmana i Lody na patyku. Nowo otwarta wypożyczalnia filmów przy Częstochowskiej najwięcej zgłoszeń notuje po Akademię ninja oraz Serce to samotny myśliwy.
Działa trzynaście sprywatyzowanych sklepów spożywczych, zaopatrzenie jest bardzo dobre, tylko pieniędzy brakuje.
W połowie roku w miasteczku pojawia się filia Rejonowego Biura Pracy w Opolu. Wśród pierwszych zarejestrowanych: siedemdziesięciu siedmiu absolwentów. Znacząca część rocznika liceum, technikum i szkoły zawodowej. Zespół Szkół Hutniczo-Mechanicznych zapowiada jednak, że w zbliżającym się roku szkolnym ponowi nabór.
Nie byłoby Ozimka, gdy nie tutejsze ziemie, rdzawe od darniowych rud. W połowie XVIII wieku przyjeżdża tu królewski lustrator lasów Rehdanz i dokonuje – na zlecenie pruskiego króla Fryderyka II Wielkiego – wyboru lokalizacji pod inwestycję. Król nie chce „pozostawiać [rud] bez pożytku”, pragnie je eksploatować, przetapiać na armatnie lufy i kule. Wybór pada na Małą Panew, odcinek między Krasiejowem a Schodnią. Lokalny młynarz o nazwisku Ozimek robi, być może, interes życia. Młyn wodny, który od lat przerabia zboże z okolicy na mąkę, przechodzi w królewskie ręce. W 1754 roku w lesie nad Panwią wyrasta pierwsza fryszernia.
Pracownicy zjeżdżają tu nawet z Brandenburgii. Pierwsi przybysze, wykwalifikowani hutnicy i urzędnicy, dostają przydział mieszkaniowy. Wzdłuż dróg wyrastają osiedla – jedno z pierwszych w niedalekiej wsi Antoniów, kolejne przy dzisiejszej ulicy Wyzwolenia. Każda z rodzin, oprócz przydziału mieszkaniowego, dostaje też deputat rolny. Morga miary wrocławskiej (prawie 5600 metrów kwadratowych) przy domu, pod warzywniak, drugie tyle dalej, pod uprawę zboża i na pastwisko. Chłopohutnicy są non stop w pracy. Gdy kończy się zmiana w hucie, zaczyna się na polu.
Rozrastająca się huta od początku niańczy osadę. Inwestuje w linię kolejową, telegraf, linię niskiego napięcia. Przerzuca nad Małą Panwią most – nowatorski jak na pierwszą połowę XIX wieku, zbudowany z połączonych nitami, odlanych w hucie żeliwnych modułów. Urządza park, buduje tor saneczkowy, planuje ośrodek sportowy na miarę tego w Spale. Hutnicy nie będą musieli tułać się po kurortach, regeneracja będzie na miejscu.
Życie w cieniu huty ma to do siebie, że pulsuje.
Lepszy czas – huta się nadyma, inwestuje, zatrudnia.
Gorszy – kurczy się, oszczędza, zwalnia.
Wdech, wydech. Inwestycja. Redukcja.
W XVIII i XIX wieku naturalnymi regulatorami są wojny, epidemie. W czasach gierkowskiego rozmachu wydaje się, że huty nic nie może zatrzymać.
Na kilku wydziałach pracuje wtedy w sumie siedem tysięcy osób, z pieców wyjeżdżają już nie kule armatnie, ale skomplikowane elementy na eksport. Hutniczy dworzec w maleńkim Ozimku jest większy niż PKS w odległym o dwadzieścia kilometrów Opolu. Miasto zasysa siłę roboczą z okręgu o promieniu prawie stu kilometrów.
Takim autobusem z początku dojeżdża dziadek Damiana H. Mieszka na Bugaju, rolniczej dzielnicy Wielunia. Łapie robotę w hucie. Słyszy, że w Ozimku najłatwiej w Polsce dostać mieszkanie, więc chce zabrać żonę i dzieci, ale żona ani myśli porzucić kadłubkowego gospodarstwa: „Na Śląsk mnie nie zaciągniecie”.
Obietnicy dotrzymuje.
Jeszcze w Wieluniu zachodzi w kolejną ciążę. Ciążowe nadciśnienie prowadzi do rzucawki – kaskada powikłań kończy się udarem. Granatowieje na oczach bezradnych córek. Nie udaje się jej uratować.
Młodsza z córek, Marta, ma czternaście lat. Za cztery urodzi Damiana H.
Matka
Damian przychodzi na świat już w Ozimku. Jego ojciec, właściciel podwójnego paszportu, znika, najpewniej za zachodnią granicą. Marta, śliczna, drobna i wygadana, zatrudnia się w hucie. Zostaje – jak Anna Walentynowicz – suwnicową. Dni spędza w kabinie za szybą, z precyzją oraz gracją transportując trzydziestotonowe elementy. U sąsiada, w którego lodówce trzyma mleko dla małego (własnej nie ma), poznaje przyszłego męża. Pięć lat później rodzi córkę.
Choć nie są to już złote lata siedemdziesiąte, życie jest wciąż z grubsza przewidywalne; praca na trzy zmiany, system brygadowy. Cztery dni w pracy, jeden wolny, początek zmiany o szóstej trzydzieści, koniec o czternastej trzydzieści, w kolejnym cyklu przesunięcie o zmianę, aż po nocną. Po robocie czasem idzie się w kolejkę, żeby wystać kilo żeberek, częściej do domu, z zupą z pracowniczej stołówki w menażce. W wolne dni zdarza się wspólne wyjście do parku Hutnika, ale częściej zostaje się w domu, bo samo się nie wypierze, nie wyprasuje, nie posprząta. Raz do roku, na Dzień Hutnika, rodzinna wycieczka do kombinatu.
Nawet gdy brygadzista podnosi do ucha rękę, pokazując gestem słuchawkę telefonu, Marta wie, że to ze szkoły, do której chodzi Damian. Znów będzie rozmowa z dyrektorem.
Teraz mówi się na to ADHD, wtedy: pierun cholerny, diabeł wcielony. Marta nieraz słyszy, że ktoś ma ochotę pierdolnąć Damianem o ścianę, tak że zostanie z niego czerwona plama. „Żebym ja tobą nie pierdolnął” – odszczekuje nauczycielowi za którymś razem jej mąż, ojczym Damiana. Spokojny człowiek, ile można wytrzymać?
Damianowi udaje się skończyć podstawówkę, ale Marta nie ma złudzeń. Wie już, że syn nie pójdzie w jej ślady. Rwie się pokoleniowa sztafeta; kończy stabilizacja. Jasne jest, że huta za chwilę sama będzie potrzebować wsparcia.
Zwolnienia zaczynają się jeszcze w latach osiemdziesiątych, ale wielkie kurczenie przychodzi pod koniec pierwszej dekady po przemianie ustrojowej, w 1998 i 1999 roku. Kadry wzywają mężczyzn z czterdziestoletnim stażem pracy i kobiety, które oddały hucie przynajmniej trzydzieści pięć lat. Lata oddane dzieciom też się wlicza. Ale nie tylko. Pan schorowany, pani w pełnym wymiarze niezdolna? Emerytura czy odprawa? Nikt się nie opiera, bo to nie jest sytuacja jakiegokolwiek wyboru. W ten sposób do sektora świadczeń społecznych, po pomoście nazwanym Hutniczym Pakietem Socjalnym, przechodzi kilkaset osób. Marta – również. Choć nie w pełni sił (zdążyła ją już dopaść odma), ma kwalifikacje oraz predyspozycje, więc po roku znajduje pracę w rzecznej stoczni remontowej w niedalekim Dobrzeniu Wielkim. Wkrótce okazuje się, że znów jest potrzebna w hucie; ściągają ją z powrotem. Na chwilę, okazuje się jednak, że jest zbyt wyeksploatowana. Gdzieś po drodze przepada nagroda jubileuszowa, na dwudziestolecie. Jakoś sobie będziemy radzić, Usia, mówi mąż.
Potem, choć obiecywano, że jedynych żywicieli zwalniać nie będą – pracę traci i on.
Eksperyment nazwany prywatyzacją się nie udaje. W 2002 roku długi huty wobec samorządu, skarbówki, zakładu energetycznego są już tak wysokie, że spółka ogłasza upadłość. Sto trzydzieści cztery miliony złotych wierzytelności to więcej niż jej majątek.
„Nie osiągnięto zadowalającego stanu realizacji głównych celów” – piszą rok później, w 2003 roku, autorzy raportu Najwyższej Izby Kontroli, miażdżącego transformację polskiego hutnictwa, także w Ozimku. Za nadgonienie konkurencji – pała. Dostosowanie asortymentu – pała. Dopływ kapitału – również. Ze wszystkich zaplanowanych działań najlepiej wyszła restrukturyzacja. Gratulacje, udało się zwolnić więcej osób, niż początkowo zakładano.
Z siedmiu tysięcy osób zostaje tysiąc siedemset. Spadkobiercy huty, spółki, które rozsiądą się na gruzowisku, zaczną wyprzedawać majątek, żebrać w urzędach i instytucjach o umorzenie zaległych podatków. Zacznie się faza przetrwalnikowa. Fala zwolnień nigdy się całkiem nie wyciszy; mówi się, że ludzie zatrudnieni przez Hutę Małapanew są już przyzwyczajeni do myśli, że redukcja może nadejść w każdej chwili. Zostało ich jakieś pięćset osób.
Huta po transformacji z ostrożnością będzie podchodzić do roli żywicielki. Koniec z partycypacją, finansowaniem, inwestowaniem w gminę. Ledwo będzie dawać radę regulować zobowiązania.
Populacja miasteczka skurczy się o dwa tysiące osób.
Wszystko odbędzie się jakoś tak po cichu, na raty. Prawie niewidzialnie. Nie będzie nagłego tąpnięcia. Nikt nie poniesie odpowiedzialności.
Zbigniew Kowalczyk, zastępca burmistrza Ozimka: „Zła kondycja huty i zwolnienia pracowników miały ogromny wpływ na naszą gminę.”
*
Gdy Marta traci pracę, Damian nie mieszka już w domu; kilka miesięcy wcześniej, gdy podniósł na nią rękę, powiedziała mu: „Jesteś dorosły, musisz odejść”.
Syn więc wyprowadza się oficjalnie. Pomieszkuje tu i tam, wpada czasem znienacka, głównie po to, żeby się przespać i coś zjeść. Marta nie ma nic przeciwko temu, ale wolałaby, żeby to się odbywało normalnie: obiad, kawa, potem może piwo. Tymczasem jest na odwrót, najpierw dużo piwa, a potem wyciąganie z lodówki naszykowanego na następny dzień mięsa, smażenie do północy. Gdy Marta próbuje interweniować, słyszy, że syn jest głodny. On zawsze jest głodny.
Worek
Pierniki, serniki, rolady z makiem – to Marta znajduje za pierwszym razem.
Kurze udka, schabowe, zmielone wieprzowe, poporcjowane, śląska, parówki, szynka, polędwica sopocka – to za drugim, gdy czarny wypchany mięsem worek jest tak ciężki, że musi zadzwonić po męża. A potem po sąsiadów; do późnej nocy segregują paczki na stole w kuchni, dzielą, gotują, smażą, mrożą.
Za kolejnym przynosi do domu czekoladki deserowe, zapakowane w serduszka z czerwonej blachy. Akurat są mikołajki, wręcza pudełeczko mężowi. Skąd to masz, Usia? A ze śmietnika. Masz więcej? No ba!
Raz chodzi do Biedronki, tej, co się spaliła, raz do tej drugiej, co stoi naprzeciwko miejskiego stadionu. Zagląda też do Netto; mają dużo słodyczy. Znajoma, która przez pewien czas pracuje na kasie, potwierdza, że faktycznie dużo wyrzucają.
Czasem musi chwilę wyczekać. Trafić w dobry moment, krótką szczelinę.
Chodzi sama, z sąsiadką albo z Damianem. Ostatni raz – zaraz po pożarze. Obiecała sobie, że więcej tego nie zrobi; ale akurat jechała rowerem przez Słowackiego, jakiś mężczyzna postawił delikatnie worek obok kontenera. Ta delikatność zastanowiła Martę; wyczekała, aż zniknął.
W środku były melony, kokosy, ananasy, paczkowane wędliny, jeszcze w terminie. I pół paczki doskonałego niemieckiego proszku do prania.
Dziewięć miesięcy po pożarze, gdy Damian z podejrzanego staje się osadzonym, mąż Marty przewraca się na jej oczach, koło tego stołu, na którym kiedyś układali stertami schaby, udka, korpusy. Jest trzecia czterdzieści. Usia, nie wiem, co się ze mną dzieje. Udar. Rokowania są z początku niezłe; będzie się pan długo rehabilitował, mówią lekarze. Marta odlicza pigułki, po trzynaście sztuk trzy razy dziennie. Gdy idzie gdzieś coś załatwić, żartuje: Dzidek, tylko niczego nie zmaluj.
Jednego dnia zastaje go nie tam, gdzie zostawiła – na wąskim łóżku pod kolorową ścianą, z widokiem na ławę, telewizor i kuchnię – tylko pod kaloryferem. Leży skurczony, z kołdrą między kolanami. Nie wiem, Usia, jak to się stało. Przyjeżdża pogotowie. Znów szpital.
Umiera akurat wtedy, gdy jej nie ma. W walentynki.
– Nie zaglądam już do śmietników. Mam rentę po mężu, zrobię sobie kotleta i dwa ziemniaki na obiad, i to mi wystarcza. Nawet odkładam trochę – mówi mi, gdy spotykamy się pół roku później.
Jak odłoży więcej, to może znów pojedzie do syna. Ostatnio była w grudniu, dwa miesiące przed śmiercią męża. Zaproponowała Damianowi kawę. Kawy mam potąd, Usia, odpowiedział, ale zjadłbym coś słodkiego. W więziennej kantynie były tylko dwie drożdżówki. Marta podzieliła się swoją z córką, drugą oddała Damianowi.
Instytucja
Cały czas szukam w Ozimku czegoś, co pozwoliłoby mi tę historię zakotwiczyć w tym konkretnym miejscu. Żadnym innym. I coraz bardziej wydaje mi się, że niczego takiego nie znajdę. Ot, impuls, zapałka, sterta folii, nieszczęście. Mogło się zdarzyć wszędzie.
Bo przecież bezdomni są wszędzie. Masowe zwolnienia są wszędzie. Kosze z jedzeniem są wszędzie. Co to za pomysł, słyszę od osób, które próbuję namówić na rozmowę łączącą te trzy wątki.
– Nie widzę związku.
– Nie mam na ten temat nic do powiedzenia.
– Ależ ten pan, co podpalił Biedronkę, nie był nawet z naszego terenu. Przyjechał z jakiejś innej gminy, chyba z Turawy – mówi mi przez telefon osoba z Ośrodka Integracji i Pomocy Społecznej w Ozimku, gdy wypytuję ją o pożar, przeterminowane jedzenie i bezdomność. Konsultuje się z pracownikami, nie przerywając rozmowy: – Od nas był? Naprawdę? Po śmietnikach grzebali, grzebią i będą grzebać. To nie wynika z biedy czy z tego, że my nie pomagamy. I to nie jest tylko w naszej gminie, to się dzieje w całej Polsce.
Do Ośrodka Integracji i Pomocy Społecznej dzwonię kilkakrotnie.
– Jesteśmy bardzo zadowoleni, bo liczba bezdomnych w Ozimku zmniejszyła się do sześciu osób – słyszę za którymś razem. Sześć osób to mniej niż promil populacji. – Pani pyta, czy my wiemy, dlaczego ci ludzie chodzą po śmietnikach? Ale my ich nie widzimy. Nie wiem, czy uda się teraz porozmawiać, jesteśmy bardzo zajęci. No, dobrze, proszę przysłać pytania.
Wysyłam ich kilkanaście.
Dotyczą tego, jak wygląda w Ozimku redystrybucja żywności i pomoc osobom dotkniętym bezdomnością oraz ubóstwem.
Pytam o to, dlaczego zdaniem instytucji odpowiedzialnej za niesienie pomocy niektórzy mieszkańcy Ozimka decydują się szukać jej w kontenerach.
Oraz o to, z jakiego powodu nikt nie korzysta z możliwości odbioru niesprzedanej żywności z obu Biedronek.
Po miesiącu dostaję wiadomość:
„Ze względu na ochronę danych osobowych nie udzielimy Pani odpowiedzi na zadane pytania”.
Prawie pół roku – tyle czekam na odpowiedź firmy Jerónimo Martins, właściciela sieci sklepów Biedronka. Zapytałam portugalski koncern o to, jaką strategię stosują względem osób, które korzystają z żywności w kontenerach, czy oraz jak zabezpieczają kosze.
Koncern nie odpowiada na żadne z nich, za to pisze: „Informujemy, że ze sklepów znajdujących się w sąsiedztwie miejscowości Ozimek, to jest w Opolu, Lublińcu oraz Strzelcach Opolskich, Biedronka przekazuje nadwyżki żywności do Caritas Diecezji Gliwickiej oraz Federacji Polskich Banków Żywności. Wynika to z faktu, że te właśnie OPP wyraziły zainteresowanie wskazanymi placówkami”.
List
List z Aresztu Śledczego w Opolu przychodzi zimą.
Wyobrażam sobie, że Damian H. siada przy stoliku, wyciąga kartkę papieru w kratkę, składa ją na pół i pisze, a właściwie kaligrafuje, starannie wykańczając ogonki.
Zaczyna od odpowiedzi na ostatnie pytanie, to o wstyd. Że nie powinnam myśleć, że wszyscy bezdomni to żule, tacy jak się ich pokazuje w telewizji.
Potem pisze o kobiecie. Tej, z którą ma syna. O pracy, że starał się, gdy był na wolności, ją wykonywać. Ale za dużo pokus, głównie alkohol.
O kontenerach – że korzystał z nich od zawsze, regularnie, nie tylko w celach spożywczych. Można znaleźć w nich różne rzeczy, które przydają się innym. Faktycznie, kiedyś był większy wybór; na kaszy, którą wyciągał ze śmietnika, zdarzyło mu się nieraz ugotować krupnik – wystarczyło dorzucić ziemniaków oraz wędzonki. I obiad gotowy.
Plasterkowana kiełbasa z kolei idealnie pasowała do bułek. Do tego pomidory, cebula, śmietana i jest sałatka. Wszystko dało się wykorzystać.
Jajka były bardzo często (całe mnóstwo). Robił z nich z kolegami jajecznicę na patelni rozstawionej na ognisku koło mostu. Skończyło się, gdy policja postanowiła wystawić mandat za palenie ogniska i spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. Komu to przeszkadzało, pyta, jakie to miejsce publiczne? Nikt oprócz nich tam nie siedział.
Był w Ozimku taki kontener, nazywa go Eldorado, gdzie wyrzucano żywność dwa razy dziennie, korzystali z niej nie tylko koledzy bez domu, ale i znajomi z domami, ci, którzy potem mieli jak to sobie przygotować. Też jednak spłonął. Jeszcze przed Biedronką.
Wciąż, jak słyszał, udaje się namówić sprzedawczynie, żeby pozwoliły wybrać sobie coś z odpisów, ale w sklepie pojawiły się specjalne lodówki. Jakaś firma odbiera z nich przeterminowane mięso, podobno ze względu na jad kiełbasiany. Ale przecież jad kiełbasiany da się wyprodukować w domu, gdy na przykład na święta kupi się za dużo, a potem nie ma gdzie trzymać.
W innym z marketów jeszcze niedawno sprzedawczynie dawały znajomemu, który zamiatał, reklamówki pełne tego, co i tak miały wyrzucić. Też się skończyło. Odgórnym zarządzeniem są zmuszone siłowo niszczyć żywność.
A w Biedronce, która spłonęła, słyszał, jest jeszcze lepszy dostęp do koszy niż wcześniej. Dziewczyny, które tam pracują, mają lepsze warunki.
W jego ocenie z kontenerów w Ozimku regularnie korzysta jakieś dwadzieścia osób.
Jeśli chodzi o wyrok, nie jest najgorzej, bo jako recydywa miał szansę i na lat piętnaście. A w sumie zostały mu trzy lata i pięć miesięcy. Pieniądze w kwocie dwóch i pół miliona umorzył komornik. Coś trzeba będzie zrobić z ponad trzydziestoma tysiącami kosztów egzekucji. Póki jest w więzieniu i pracuje, komornik zabiera je po trochu. Co będzie później, się zobaczy.
(Kartka się kończy, literki robią się coraz mniejsze).
Żal, że mama z siostrą tak rzadko go odwiedzają. Czas tutaj bardziej się dłuży.
Pozostaje jednak stare powiedzenie: jakoś to będzie.
*
Arkadiusz Bruliński, rzecznik prasowy Grupy ERGO Hestia, pisze ponownie: „Potwierdzam, że egzekucja została umorzona na wniosek wierzyciela, czyli ERGO Hestii. Komornik wydał postanowienie o umorzeniu postępowania 2 października 2018 roku i obciążył kosztami egzekucji dłużnika. Dodam od razu, że obciążenie dłużnika tymi kosztami nie jest decyzją ERGO Hestii, tylko wynika z przepisów”.
W mailu od rzecznika fraza „umorzona na wniosek wierzyciela” jest podkreślona.
Proszę Arkadiusza Brulińskiego o uzasadnienie.
Obiecuje, że skonsultuje się i wróci. Po dwóch tygodniach pisze, że nie ma już nic więcej do przekazania.
Kropelka
Do koszy przy Kolejowej chodzi się w dzień albo tuż po zmroku. W nocy ostatnio jest trudniej; szczególnie po pożarze pracownicy uważają, żeby zakładać kłódki. Wciąż na nowo, bo ci, którzy korzystają z odpisów, w rewanżu za utrudnienie dostępu ciągle coś wpychają do zamków. Zapałkę, trochę kitu albo kropelkę, i znów trzeba instalować nową kłódkę.
Huta Małapanew dalej się odchudza, ostatnie duże zwolnienie przeprowadziła w 2013 roku. Wyparowało dwieście osób. Wojewódzki Urząd Pracy w Opolu od tamtego czasu nie otrzymał kolejnych zgłoszeń.
Na największego pracodawcę w regionie wyrasta JuraPark w niedalekim Krasiejowie. Kilkanaście lat temu odkryto tu szkielet dinozaura o zupełnie innej budowie niż wszystkie znane. Jest nadzieja, że Ozimek volans, bo tak nazwano latającego malucha, zapewni regionowi bezpieczną ekonomicznie przyszłość.
Na stacji benzynowej znów jest ruch.
W miasteczku mówi się, że na rumowisku po Manhattanie ma powstać Lidl.
1
Dokładnie: 11 654 744,83 zł.