Читать книгу Wszystkie śmierci dziadka Jurka - Matthias Nawrat - Страница 9

Nagły koniec lata w Zielonce

Оглавление

Wśród wielu historii, które znamy od dziadka Jurka, ta o tak zwanych ciężkich czasach jest chyba najciekawsza. Mimo że jednocześnie jest jedną z najsmutniejszych w jego życiu, co jednak z drugiej strony należy też do dobrej historii. Aby ją zrozumieć, trzeba zacząć zupełnie gdzie indziej, mianowicie kilka lat wcześniej, kiedy nasz dziadek nie miał jeszcze pojęcia o swoich późniejszych przeżyciach.

Dziadek Jurek chętnie wspominał przedwojenne życie. Często opowiadał, że był dzieckiem jak wiele innych dzieci w jego wieku i że w Polsce wszystko zmieniło się dopiero w czasie wojny.

Dokładnie sobie wyobrażamy, jak było w Warszawie, gdy dziadek był dzieckiem. Polska istniała ponownie dopiero od kilku lat i od wyrzucenia Rosjan w roku 1920 przez marszałka Józefa Piłsudskiego w ramach cudu nad Wisłą, podczas którego polskie legiony uratowały całą Europę, ludzie odczuli ulgę. Działały szkoły i teatry, można było siedzieć w kawiarni i gawędzić, wszędzie jeździły tramwaje, nawet jeśli przeważnie składały się z jednego wagonu. I mimo że z rynsztoku śmierdziało końskim łajnem i często trzeba było uskakiwać w bok na odgłos tętentu kopyt, już wkrótce tu i ówdzie pojawił się samochód.

Dziadek Jurek mieszkał z rodzicami w dzielnicy Wola na osiedlu rzemieślników, którego dziś już nie ma. I które, zdaniem dziadka, było najlepszym osiedlem w mieście. W każdym domu znajdował się warsztat, a wieczorem zawsze ktoś posypywał ulicę trocinami, z gospody dobiegały dźwięki skrzypiec, akordeonu i śmiechy, czasami jakiś mężczyzna opierał się o ścianę i przysypiał na chwilę lub kładł się na trociny, aby wypocząć do następnego ranka. Dziadek mógł nie tylko chodzić do szkoły, ale miał też to szczęście, że popołudniami jego tata Stanisław zdradzał mu w swojej stolarni tajemnice rzemieślnicze, które później miały mu nie raz i nie dwa uratować życie.

Jednak właśnie dlatego, że później miał się znaleźć w tak niebezpiecznych sytuacjach, do końca swoich dni szczególnie chętnie wspominał dzieciństwo w Warszawie. W całym mieście na przykład były tylko wąskie uliczki, pełne małych sklepów, które można było odwiedzać. Dookoła gwar, wołający gazeciarz w marynarce i kaszkiecie, a człowiek kładzie dłoń na klamce, rozbrzmiewa dzwonek i wreszcie – cisza. Tylko zapach skóry lub kiełbasy krakowskiej. I właściwie dopiero teraz, kiedy zamknie się przed nim drzwi, słychać miasto.

W Warszawie stały też jasne i duże, a przez to bardzo interesujące budynki z wieżyczkami, kolumnami i wykuszami. W ogóle wtedy w Warszawie były inne czasy, o wiele kulturalniejsze niż dzisiaj. W parku czy na ulicy pod kasztanami, jak opisywał nam dziadek, spacerowali mężczyźni w garniturach, z laskami zakończonymi srebrnymi gałkami, z takim mężczyzną zawsze szła pod rękę dama w szalu z piór, a mężczyzna, kiedy z naprzeciwka nadchodził inny, gałką laski dotykał ronda melonika. Mężczyźni mieli podkręcane wąsy, dziewczęta nosiły kokardy pod brodą, a kobiety wymyślne kapelusze z piórami, broszami i tiulem.

Po uliczkach starówki z kolei krążył człowiek z koszem chleba, na wypadek, gdyby ktoś poczuł lekki głód. Przy tych uliczkach mieszkali ludzie, którzy później w większości zginęli podczas wojny, byli to głównie żydowscy kupcy, w czarnych garniturach i z długimi brodami. Zdaniem naszego dziadka mówili śmiesznym językiem.

Ulubionym miejscem dziadka Jurka była jednak księgarnia Gebethner i Wolff na Krakowskim Przedmieściu, ponieważ była ona znana z tego, że sprowadzała do Warszawy najlepsze powieści przygodowe. Jedną z nich był Pan Wołodyjowski Henryka Sienkiewicza o wielkim polskim bohaterze, który swoim mieczem nie tylko wyciął w pień całą szwedzką dywizję podczas tak zwanego potopu szwedzkiego w 1655 roku, lecz później bronił także przed Turkami twierdzy Kamieniec Podolski, gdzie został niestety wysadzony w powietrze razem z magazynem amunicji przez ogarniętego manią wielkości komendanta twierdzy majora Hejkinga.

Jedyny problem z księgarnią Gebethner i Wolff polegał na tym, że prowadził ją głuchy i ślepy pan Makułski, który nie miał nóg i siedział na wózku inwalidzkim. I na tym, że pan Makułski, mimo ślepoty, głuchoty i braku nóg, wszystko widział, słyszał i natychmiast dźgał swoją laską każdego bez pozwolenia wertującego książkę.

Pewnego dnia pan Makułski spytał naszego dziadka, co robi.

Nic, odparł ten, klęcząc obok regału z wydaniem Pana Wołodyjowskiego w dłoni.

Pan Makułski spytał, czy ma go za ślepego.

Właściwie to tak, odrzekł dziadek.

Za głuchego przypuszczalnie również, stwierdził pan Makułski.

Również, potwierdził dziadek.

I za beznogiego też, dodał pan Makułski.

Dziadek, potwierdzając po raz trzeci, sięgał już po kij do przesuwania zasłon, który z ulgą wypatrzył w półmroku obok okna.

I wtedy nastąpił pierwszy atak pana Makułskiego. Dziadek z łatwością go odparował. Przed dwoma kolejnymi pchnięciami także zrobił unik. Z Panem Wołodyjowskim pod pachą wyskoczył na drewniane schody i balansował chwilę na balustradzie, potem na żyrandolu nad głową pana Makułskiego katapultował się na drugą stronę pomieszczenia, odparował cios, stojąc na stole, po czym rzucił się szczupakiem na oparcie krzesła, z którego zrobił przewrót w przód i ponownie wylądował na nogach, unikając ostatniego pchnięcia, aby wreszcie, finałowym skokiem przez otwarte drzwi, salwować się ucieczką na słoneczną ulicę.

Zanim niedługo przed wojną w warszawskim kinie Splendid zaczęto wyświetlać pierwsze filmy, dziadek Jurek sięgał wyłącznie po powieści światowej sławy. Czytał Moby Dicka Hermana Melville’a, Ostatniego Mohikanina Jamesa Fenimore’a Coopera, Trzech muszkieterów Aleksandra Dumasa, a ponadto Quo vadis, Krzyżaków, Ogniem i mieczem oraz Potop Henryka Sienkiewicza, który za swoje książki otrzymał w 1905 roku Nagrodę Nobla.

Chętnie przenieślibyśmy się w tamte czasy do Warszawy, ponieważ do dzisiaj zachowały się tylko czarno-białe zdjęcia, a w filmach dokumentalnych pokazują zawsze ten sam róg ulicy Nowy Świat albo Marszałkowskiej, albo kilkoro ludzi, którzy stoją przed wystawą apteki i śmieją się do kogoś.

Pewnego razu dziadek widział nawet wypadek drogowy, a było to wielkie wydarzenie, ponieważ dotychczas wypadki wyglądały zupełnie inaczej, w większości przypadków mianowicie tak, że przechodniów przejeżdżały dorożki. Najpierw tratowały ich konie, po czym jeszcze trochę żyli, a następnie przetaczały się po nich koła dorożki, czego już nie przeżywali, albo ledwie tyle, by wyszeptać kilka słów do kogoś, kto się nad nimi pochylił, a potem umierali. Ale przynajmniej miękko, ponieważ leżeli w końskiej kupie.

Ten wypadek jednak po raz pierwszy został spowodowany przez samochód, a przejechany, chłopiec mniej więcej w wieku naszego dziadka, leżał na bruku i nawet nie szeptał, ponieważ na jego piersi stało koło samochodu. Wokół miejsca wypadku zebrał się tłum, można w nim było usłyszeć wszystkie języki europejskie, potem zjawili się dziennikarze i fotograf, a następnego dnia sytuację opisano w gazetach, i cała Europa była wzburzona. Dokąd to jeszcze zaprowadzi? pytali ludzie.

*

Najpiękniejszymi wspomnieniami dziadka Jurka z tego okresu były jednak te z wakacji w Zielonce pod Warszawą, dokąd rodzice wysyłali go zawsze w sierpniu. Ciocia miała w Zielonce gospodarstwo, a on często nam wyjaśniał, dlaczego to były wyjątkowe wakacje. Z pewnością nie miała w tym zasługi jego kuzynka Janka, która wyglądała jak pirat z opaską na oku. Musiała ją nosić od wypadku przy wyrębie drzew w lasku brzozowym za domem, gdzie była ze swoim tatą. W żadnym razie nie z powodu tej Janki, którą nazwał raz największym natrętem w Polsce i którą, mimo że dziadek sprawiał przy tym wrażenie lekko smutnego, wyobrażamy sobie jako trochę głupią oraz zarozumiałą i właściwie tylko przeciętnie ładną.

Piękno tych wakacji w dzieciństwie, zdaniem dziadka, nie polegało bynajmniej wyłącznie na tym, że razem z kuzynostwem mógł pomagać w wykopkach. Taki przedwojenny sierpień zdawał się też nieskończenie długi, dni nie chciały się kończyć. W ogóle czas przed wojną był inny niż po wojnie, był mianowicie najpiękniejszym czasem w jego życiu. Życie na wsi nie miało nic wspólnego z tym w mieście, większość ludzi dzisiaj nie wie, jak to jest zostać obudzonym w ciemności, maczać chleb w ciepłym mleku albo stać w chłodnym powietrzu na polu, podczas gdy nad głową rozciąga się różowe niebo i zaczynają śpiewać pierwsze ptaki. A dopiero później przygody w lasku, ognisko wieczorem, dymiące ziemniaki, które wytacza się patykiem z popiołu i przełamuje na dwie połowy, zanim jedną z nich poda się swojej, niestety, chyba trochę głupiej kuzynce. Zdaniem dziadka nie potrzeba nic poza ziemniakami i mlekiem, ale o tym w dzisiejszych czasach ludzie nie mają już pojęcia.

Ostatecznie kuzynka Janka nie była chyba wcale taka nieznośna, i nawet kiedy pewnego razu, gdy chowali się razem w lasku brzozowym, zaczęła całować go w usta i nie chciała przestać, zniósł to bez słowa protestu. W sumie trzeba powiedzieć, że najpiękniejszy w jego życiu był przede wszystkim ostatni sierpień w Zielonce, kiedy dziadek miał już dyplom szkoły realnej.

Problemy zaczęły się bowiem dopiero po powrocie do Warszawy.

*

Niemcy byli wtedy jeszcze zupełnie inni niż dzisiaj, a my, jak często powtarzał dziadek Jurek podczas naszych pierwszych wizyt w Opolu po przeprowadzce do Niemiec, poznamy po nowych przyjaciołach czy nowych przyjaciołach naszych rodziców, albo po prostu po ludziach z tak zwanej ulicy, że teraz są tacy jak my, nawet jeśli być może nie tak mądrzy jak Polacy, ale w gruncie rzeczy to normalni ludzie.

Ówcześni Niemcy natomiast byli trochę tacy jak rycerze zakonni w średniowieczu pod wodzą wielkiego mistrza Ulricha von Jungingena, w rzeczywistości nigdy nie przeboleli bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku przeciwko polsko-litewskiemu królowi Władysławowi Jagielle i wielkiemu księciu litewskiemu Witoldowi, w której ponieśli druzgocącą klęskę i dlatego musieli opuścić Wielkopolskę, a później nawet odstąpić część Prus Wschodnich na rzecz króla Polski.

Od tego czasu Niemcy mieli tak bardzo urażoną dumę, że niczego bardziej nie pragnęli jak totalnej zemsty. Planowali ją przez wieki, zawsze w tajemnicy, aż wreszcie nadarzyła im się idealna okazja, a zwłaszcza już wówczas słynnemu politykowi, który w swoim mundurze i z nastroszonym wąsem wygląda na zdjęciach trochę jak Charlie Chaplin w późniejszym filmie Dyktator. I niestety, temu znanemu po dziś dzień na całym świecie politykowi udało się podburzyć wszystkich Niemców przeciwko Polakom.

Dlatego dziadek Jurek, który wtedy stał się już wyjątkowo przystojnym, młodym mężczyzną o ciemnych włosach i grubych brwiach, co pokazał nam na jednym z pochodzących z tamtego okresu czarno-białych zdjęć w swoim gabinecie, uważał przybycie Niemców do Warszawy za nieprzyjemne. Wielu jego przyjaciół było tego samego zdania. I to pomimo że mieszkańcy Warszawy, tak jak mieszkańcy innych miast w Europie, pod wieloma względami mieli bardzo różne zdania we wszystkich dziedzinach polityki.

W tamtych czasach bowiem również w Warszawie snuto rozmaite rozważania na temat przyszłości kraju, które w minionych latach nierzadko prowadziły do kłótni i dużych zgromadzeń na ulicach oraz powybijanych witryn sklepowych. Jedni twierdzili, że wszystkie pieniądze trzeba koniecznie dać polskim żołnierzom i ich generałom. Inni uważali to za śmieszne – ich zdaniem należałoby wszystkie pieniądze przekazać robotnikom z fabryk i każdemu po tyle samo. Jeszcze inni argumentowali, że pieniądze najlepiej umieścić w polskim Kościele i u księży. Inna grupa z kolei odżegnywała się od tego pomysłu, ponieważ zgodnie z tak zwaną ludzką naturą pieniądze najlepiej ulokować u właścicieli fabryk, jest to fakt nowoczesny i naukowy, tyle że ci właściciele fabryk powinni być polscy, w żadnym wypadku ukraińscy czy, niech Bóg broni, żydowscy.

Z tego powodu przybycie Niemców do Warszawy miało początkowo również dobrą stronę, ponieważ spory natychmiast się zakończyły i wszyscy byli zgodni, co należy robić. Dlatego dziadek i jego dwaj przyjaciele, Włodek Sołtyński i Lutek Kurek, stanęli w jednej z kolejek w mieście, i dziadek miał szczęście, bo dostał mundur i broń, mimo że był to tylko francuski model z poprzedniej wojny, ładowany od przodu jednostrzałowy karabin marki Lebel.

W ciągu następnych dwóch tygodni doświadczył wielu interesujących, a także trzymających w napięciu przeżyć, na przykład strzelaniny z Pragi przez Wisłę na drugi brzeg. Razem z przyjaciółmi wysadzili w powietrze kilka niemieckich czołgów i kilku niemieckich żołnierzy, a raz byli nawet w pobliżu, kiedy kompania polskich ułanów nacierała na niemieckie czołgi z obnażonymi szablami, wyrzynając Niemców, jak kiedyś pan Wołodyjowski Szwedów albo Turków. Naszą ulubioną historią z tego czasu jest jednak ta o naleśnikach i soku wiśniowym.

Jednego z pierwszych dni po wkroczeniu Niemców dziadek znalazł mianowicie pod gruzami w pustym domu na Pradze woreczek mąki, a w szafce obok słoik najsłodszego soku z wiśni. Można sobie wyobrazić, jak ucieszył się wraz z przyjaciółmi z tego znaleziska, ponieważ naleśniki z sokiem wiśniowym uchodziły wtedy za rarytas. Od razu zaczęli przyrządzać z mąki ciasto i zrobili najpiękniejszy placuszek. Położyli go na patelni, którą znaleźli w innym domu, a patelnię postawili na metalowej kratce nad ogniskiem tuż nad brzegiem rzeki, a potem czekali i bardzo się cieszyli, bo placuszek już wkrótce zaczął cudownie pachnieć.

Niestety, zapach rozchodził się także ponad Wisłę na przeciwległy brzeg, gdzie kryli się Niemcy. Żołnierze niemieccy nie byli wtedy szczególnie sprytni, dlatego na ogół krzyczeli tylko takie rzeczy, jak na przykład „Stop, co to ma znaczyć?” albo „Ręce do góry!”, albo najwyżej jeszcze: „Stać! Stać!”, o czym można się dziś przekonać na wielu filmach. Ale że coś, co tak pachniało, musiało być rarytasem, zauważyli od razu. I natychmiast przypuścili atak.

Dziadek Jurek z przyjaciółmi początkowo się śmiali, ponieważ byli razem z pozostałymi żołnierzami dobrze osłonięci, ukrywali się bowiem w dwóch metalowych łodziach.

Jednak obrona tych dwóch łodzi okazała się bardziej skomplikowana, niż myśleli, gdyż po niemieckiej stronie pojawiły się nagle dwa ciężkie karabiny maszynowe, a do tego jeszcze odpowiednie pociski, mogące przebić metalowe ścianki, podczas gdy dziadek i jego przyjaciele, podobnie jak wielu innych żołnierzy, dostali do swoich karabinów przeważnie, jak się wkrótce okazało, naboje, które o wiele lepiej pasowałyby do innych marek karabinów. I tak po kilku minutach nasz dziadek stwierdził, że trafiany jest zawsze tylko któryś z jego przyjaciół, nie zaś żaden Niemiec po drugiej stronie brzegu, oraz że obrona dwóch metalowych łodzi będzie trwała dłużej, niż planowali, i że naleśniki na patelni wkrótce się spalą, dlatego zachęcał przyjaciół, aby strzelali szybciej i celniej.

Już wtedy można było poznać, wyjaśnił nam dziadek na końcu tej historii, jak zakończy się jego, a także tak zwana wielka polska przygoda wojenna. Wprawdzie naleśniki zrobiły się ostatecznie czarne jak węgiel i po jednej stronie ciągliwe niczym guma – tak że przynajmniej można sobie wyobrazić, jak Niemcy, klnąc na czym świat stoi, wyciągają z tej gumowej opony zęby i jak czerwony sok wiśniowy kapie im po dłoniach – a polska armia odniosła początkowo kilka sukcesów w obronie warszawskich ulic, przez co wielu wydawało się, że zwycięstwo jest już tak bliskie, iż proponowali, aby po przegnaniu Niemców od razu pomaszerować dalej, na Litwę, która od czasów Władysława Jagiełły długo należała do Polski. I skoro polska armia już tam będzie, to mogłaby się postarać o odtworzenie dawnych relacji. Ostatecznie jednak okazało się, że polskim żołnierzom nie było tak łatwo wypędzić Niemców z Warszawy, jak jeszcze kilka lat wcześniej panu marszałkowi Piłsudskiemu Rosjan. Ściśle rzecz biorąc, w ogóle nie mogli ich wypędzić, a to z kolei należało przypisać między innymi wyjątkowej podłości już wtedy światowej sławy niemieckiego polityka.

Ten niemiecki polityk bowiem, który dziś wciąż jeszcze jest bardzo sławny, kazał sprowadzić do Warszawy tyle czołgów, że kiedy już polskiemu żołnierzowi udało się wysadzić jeden, to za palącym się wrakiem natychmiast pojawiały się dwa nowe i zaczynały strzelać. Tak że zaledwie po czterech tygodniach w polskim radiu polecono, aby dziadek oraz jego przyjaciele zdjęli mundury i je schowali, a jeszcze lepiej spalili, a karabiny zakopali, najlepiej w leju po bombie we wnętrzu jakiegoś pustego domu.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wszystkie śmierci dziadka Jurka

Подняться наверх