Читать книгу Skandalu nie będzie - Michał Komar - Страница 13
Оглавление31 lipca 1931 roku 28-letni Marian Piesiewicz został mianowany sędzią Sądu Okręgowego w Siedlcach. Jego żona podjęła pracę jako nauczycielka w Szkole Podstawowej nr 1.
Ojciec szybko awansował. W 1934 roku Zgromadzenie Ogólne Sądu Okręgowego wybrało go na wiceprezesa sądu, a na przełomie lat 1937–38 został prezesem Sądu Okręgowego w Białej Podlaskiej. To była poważna pozycja. W moich aktach w Instytucie Pamięci Narodowej znalazłem notatkę jakiegoś funkcjonariusza SB, który zapewniał, że „Marian Piesiewicz zrobił zawrotną karierę w okresie międzywojennym z powodu swego bałwochwalczego stosunku do marszałka Piłsudskiego”. Nie wiem, jak to było z tym bałwochwalczym stosunkiem… Z pewnością nosił w sobie sentymentalne, młodzieńcze zauroczenie Marszałkiem, ale skoro w latach 30. wspierał Stanisława Dubois w organizacji wiecu przeciw faszyzacji kraju, to może z biegiem lat to zauroczenie nieco osłabło. Myślę, że sympatyzował z Polską Partią Socjalistyczną. Do jakiego stopnia? Nie wiem. Opowiadał mi ze śmiechem, że gdy przywiózł do Siedlec portret Ignacego Daszyńskiego, jego matka weszła do pokoju i zaczęła krzyczeć: „Zdejmij tego łobuza ze ściany!”. Poglądy moich rodziców? Byli typowymi przedstawicielami postępowej lub, jak wolisz, lewicującej inteligencji polskiej z potrzebą wykonywania pracy pro publico bono. Myślę, że ta lewicowość nie miała charakteru ideologicznego czy politycznego. Brała się z chęci budowania społeczeństwa obywatelskiego.
Ojciec – człowiek wierzący, miał konflikt z miejscowym hierarchą kościelnym. Jako zwolennik ślubów cywilnych i projektu prawa małżeńskiego osobowego, który wprowadzał świeckość małżeństwa i dopuszczalność rozwodów, wzbudził reakcję tamtejszego biskupa, i to publiczną, z ambony, z której słyszał o młokosie głoszącym niedopuszczalne koncepcje. Zdaje się, że miało to swoje następstwa w czasie okupacji… Od 1932 roku był prezesem Zarządu Okręgu Podlaskiego PCK. Tytuł zaszczytny, a praca bardzo ciężka. Wraz z moją mamą zbierał pieniądze, organizował pierwsze w Polsce wiejskie przychodnie zdrowia dla dzieci, rozbudował ośrodek kolonijny we Fronołowie.
Na pierwszej stronie „Życia Podlasia” z 1934 roku znajduje się artykuł dotyczący PCK, a w nim taka informacja: „Okrąg Podlaski P.C.K. ma największy Ośrodek Zdrowia P.C.K. w całym województwie, a jeden z największych w Polsce, posiada świetnie prosperujące Kolonje Wypoczynkowe dla kilkuset dzieci”1.
Ojciec uzyskał fundusze na remont kapitalny siedziby PCK przy ul. 1 Maja. Organizował akcje walki z gruźlicą. Były kłopoty z transportem kolejowym. Ojciec pojechał do Ministerstwa Komunikacji, interweniował. W 1934 roku uruchomiono dodatkową parę pociągów kursujących do Fronołowa w soboty i dni świąteczne przez całe lato. W 1936 roku we Fronołowie otwarto agencję pocztowo-telekomunikacyjną.
Niemcy wkroczyli do Siedlec 11 września. Ojciec, ostrzeżony, że może go szukać gestapo, uzbroił się w rewolwer, wsadził mamę i Witka na furmankę i ruszył na południowy wschód – tak mi po latach opowiadał brat. Przyszło im krążyć po świecie z jakieś dwa-trzy tygodnie. Wrócili do Siedlec. W 1940 roku Adam Ronikier zaproponował mu objęcie prezesury w siedleckim oddziale RGO2.
Tu zaczynają się historie, o których ojciec opowiadał niewiele. Dlaczego? Może przez nawyk związany z tajemnicą adwokacką? Prowadził setki spraw, ale w domu nigdy się o nich nie mówiło. A może wciąż czuł się związany przysięgą w Armii Krajowej? Nie wiem. Ale pozostawił mi parę tropów. Wiedząc, że zbliża się śmierć, napisał projekt swego nekrologu. Streścił to, co było dla niego najważniejsze w życiu: „sędzia”, „utworzenie wiejskich ośrodków zdrowia”, „ZWZ/AK”, „pomoc dla ludności żydowskiej w siedleckim getcie”, „członek Rady Adwokackiej i długoletni kierownik szkolenia aplikantów”. Zmarł w 1987 roku. Potem dotarły do mnie rozmaite dokumenty i opracowania. Kiedy staram się teraz wszystko zebrać w całość, to wiem, że ojciec jest przy mnie. Że są przy mnie oboje. Ciepli, szlachetni ludzie. Czuję na sobie ich spojrzenia.
To pomaga?
Pomaga… Pamiętam, kiedy ojciec po raz pierwszy spojrzał na mnie nie tylko z czułością, ale i z zainteresowaniem. Nie, więcej – ze współrozumieniem. Przywiązywał ogromną wagę do rozmów ze mną, do poważnych dyskusji o książkach i filmach, a co jakiś czas dostawałem od niego 20 złotych w kopercie – na bilet do cyrku. Była w tym, podejrzewam, głębsza myśl. Cyrk mieścił się… Wiesz gdzie?
Na placu Unii Lubelskiej, mniej więcej w tym miejscu, w którym przebiega końcówka ul. Waryńskiego. Dwa namioty. W większym odbywały się występy. Za mniejszym stały drewniane wozy pomalowane na niebiesko i żółto z napisem „CYRK”.
Cyrk robił na mnie piorunujące wrażenie. Akrobaci, treserzy z tygrysami i lwami, żonglerzy. W każdej z tych dziedzin idzie niekiedy o grę na granicy śmiertelnego ryzyka. Ale tak naprawdę, do głębi, poruszali mnie clowni. Z pierwszego rzędu loży dobrze widać. Ich umiejętność błyskawicznego przechodzenia od okrucieństwa do współczucia, od szyderstwa do płaczu, od płaczu do śmiechu. Czułem, że to wszystko jest skrótowym zapisem losu zbudowanego na bólu, na trwodze, która szuka pocieszenia, a pocieszenie – wymuszone oklaskami. Czułem, choć nie umiałem nazwać. Zapewne rysowało się to na mojej twarzy. I dlatego mówię o uważnym spojrzeniu ojca…