Читать книгу Ziarna Ziemi - Michael Cobley - Страница 8
1
Greg
ОглавлениеGdy Greg Cameron odprowadzał Chela na zepstację, znad rozciągającego się na wschodzie morza nadpełzał zmierzch. Po prawej stronie ścieżki czerniał olbrzymi masyw Ramienia Olbrzyma, migoczący drobniutkimi błękitnymi rozbłyskami chrząszczy ineka, po lewej zaś, za barierką, ziała pionowa przepaść. Bezchmurne niebo ukazywało gwiezdną mgiełkę, która bez ustanku kłębiła się w górnych partiach atmosfery Dariena. Dziś miała ona stonowaną purpurową barwę przetykaną pasemkami różu – spokojne widmowe niebo, powoli zmieniające swe kształty.
Jednakże Greg wiedział, że o jego towarzyszu można w tej chwili powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest spokojny. W blasku oświetlających ścieżkę lamp Uvovo maszerował sztywno, ze spuszczoną głową, zaciskając chude czteropalczaste dłonie na paskach uprzęży przecinających pierś. Przedstawiciele tej rasy byli niewysocy i szczupli, o kościstej budowie i wielkich bursztynowych oczach osadzonych w drobnej twarzy. Zerknąwszy na niego, Greg uśmiechnął się.
– Chel, nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Uvovo spojrzał w górę. Wydawało się, że przez chwilę się zastanawiał, nim jego porośnięte delikatnym futerkiem rysy rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Przyjacielu Gregori – zabrzmiał jego głos podobny do cichego dmuchania we fletnię. – Czy lecę sterowcem, czy odbywam podróż wahadłowcem do naszej błogosławionej Segrany, na końcu zawsze jestem jednakowo zaskoczony, że przeżyłem!
Roześmiali się jednocześnie, schodząc coraz niżej po zboczu Ramienia Olbrzyma. Noc była chłodna i wilgotna i Greg żałował, że nie włożył czegoś cieplejszego niż tylko robocza koszula.
– I nadal nie masz pojęcia, czemu to zinsilu ma się odbyć w Ibsenskog? – zapytał. Dla Uvovo ceremonia zinsilu polegała po części na ocenie życiorysu, po części na medytacji. – To znaczy, Słuchacze mają przecież dostęp do rządowego komnetu, jeśli potrzebują się skontaktować z kimś spośród siewców czy uczonych... – Potem coś mu zaświtało. – Czekaj, nie zamierzają cię chyba przypisać gdzie indziej, prawda? Chel, nie dam rady sam jeden ogarnąć zarówno wykopalisk, jak i doniesień z lasu potomnego! Naprawdę potrzebuję twojej pomocy.
– Nie martw się, przyjacielu Gregori – odrzekł Uvovo. – Słuchacz Weynl zawsze dawał do zrozumienia, że moja rola tutaj jest uznawana za bardzo ważną. Gdy tylko to zinsilu dobiegnie końca, jestem pewien, że powrócę niezwłocznie.
Mam nadzieję, że masz rację, pomyślał Greg. Instytut nie jest szczególnie wyrozumiały, gdy chodzi o niedociągnięcia oraz nieosiągnięte cele.
– Ostatecznie – ciągnął Chel – wasze obchody Zwycięstwa Założycieli rozpoczną się zaledwie za kilka dni i chcę tu być, aby móc obserwować wszystkie wasze ceremonie tudzież rytuały.
Greg posłał mu cierpki półuśmiech.
– Aye... cóż, niektóre z naszych „rytuałów” bywają cokolwiek hałaśliwe...
Nachylenie wyżwirowanej ścieżki już malało – zbliżali się do zepstacji. Nad głową Greg słyszał cichutkie popiskiwania jaszczurek umisk, nawołujących się wzajemnie ze swoich małych kryjówek, rozsianych na powierzchni pionowej ściany Ramienia Olbrzyma. Kompleks stacji sprowadzał się zasadniczo do platformy wspartej na przyporach, na której znajdowało się parę budynków oraz sterczący na zewnątrz pięciometrowy, kryty pomost. Był przy nim zacumowany rządowy sterowiec, kołysząca się łagodnie piętnastometrowa jednostka złożona z dwóch cylindrycznych zbiorników gazu obwiązanych ciasno siatką i zwieszającej się poniżej krytej gondoli. Powłokę nadmuchiwanych części wykonano z wytrzymałego kompozytowego materiału, ale ekspozycja na zmienne warunki atmosferyczne oraz rozsiane na niej łaty nadawały całości zużyty wygląd, charakterystyczny dla większości zwykłych, intensywnie użytkowanych rządowych zeplinów. W kokpicie przypominającej kształtem łódź gondoli jarzyło się światło, a zamocowane z tyłu śmigło o trzech łopatach obracało się leniwie, popychane przez wiejącą bez ustanku znad morza bryzę.
Kierownik stacji, nazwiskiem Fredriksen, zamachał do nich z drzwi poczekalni, a z krytej części pomostu wyłonił się mężczyzna w zielonoszarym kombinezonie, żeby się przywitać.
– Dobry wieczór, dobry wieczór – powiedział, spoglądając najpierw na Grega, potem na Uvovo. – Jestem pilot Jakow. Jeśli jeden z panów to Uczony Cheluvahar, jestem gotów do drogi.
– Ja jestem Uczony Cheluvahar – przedstawił się Chel.
– Wyśmienicie. Już włączam silnik. – Pilot skinął głową Gregowi, po czym wrócił na pomost, schylając się, żeby przejść przez drzwi.
– Pamiętaj, aby wysłać wiadomość, kiedy dotrzesz do Ibsenskog – powiedział Greg do Chela. – I nie przejmuj się lotem; zanim się obejrzysz, już będzie po wszystkim...
– Ach, przyjacielu Gregori, wszak wywodzę się z Uvovo-Wojowników. Takie sprawdziany są dla nas niczym powietrze, niczym samo życie!
Chel odwrócił się z uśmiechem i pośpieszył w ślad za pilotem. Z tylnej części gondoli zaczęło dobiegać jednostajne wycie elektrycznego silnika, stopniowo coraz wyższe, w miarę jak śmigło kręciło się coraz szybciej. Greg usłyszał donośny stukot drewnianych kół zębatych, kiedy kierownik stacji cofał pomost, a następnie wcisnął przycisk zwalniający cumy. Gdy sterowiec nagle zawisł swobodnie w powietrzu, zakołysał się i zaczął odpływać od Ramienia Olbrzyma, stopniowo nabierając prędkości i zwiększając przechył. Podróż do Portu Gagarina stanowiła zaledwie półgodzinny żabi skok – potem Chel przesiądzie się na statek firmy przewozowej zmierzający do Wschodnich Miast oraz lasu potomnego Ibsenskog. Greg nie widział przyjaciela przy żadnym z okrągłych okienek gondoli, opatrzonych szybami z mlecznego szkła, ale mimo to, machał przez jakąś minutę, a potem już tylko stał, patrząc, jak zeplin obniża lot w gęstniejącym zmierzchu. Ponieważ chłodne powietrze coraz bardziej dawało mu się we znaki, zapiął część guzików koszuli, nadal ciesząc się panującym wokół spokojem. Zepstacja znajdowała się prawie piętnaście metrów poniżej głównego terenu wykopalisk, ale od poziomu morza dzieliło ją jeszcze dziewięćdziesiąt. Samo Ramię Olbrzyma było potężnym szczytem wznoszącym się na wschód od strzelistego masywu znanego jako góry Kentigern; traperzy i myśliwi niemal nie zapuszczali się w ich dzikie ostępy, choć Uvovo twierdzili, że spenetrowali większą część tego obszaru.
Podczas gdy tylne światła pozycyjne zeplina powoli się oddalały, Greg chłonął panoramę, którą miał przed sobą; na wschodzie rozciągała się kilkukilometrowa nadmorska równina, a za nią, w dali, ciemniała płaszczyzna Morza Korzybskiego i lśniły światełka miejscowości rozsianych na całej długości jego rozległego zachodniego wybrzeża. Daleko na południu jaskrawo migotał Hammergard, ulokowany na wąskim przesmyku lądu, który oddzielał jezioro Loch Morwen od morza; dalej za miastem, skryta w mglistym wieczornym mroku, rozciągała się poszarpana linia brzegowa, pełna zatoczek i fiordów, gdzie rozlokowały się Wschodnie Miasta. Na południe od nich znajdowały się wzgórza oraz wysoko położona dolina, okryte lasem potomnym Ibsenskog niczym płaszczem. Na wprost przed sobą Greg widział podobne do klejnotów skupiska świateł: Port Gagarina nieco na południe, Wysokie Lochiel kilka mil na północny zachód oraz Lądowisko, gdzie skanibalizowany kadłub starego statku kolonistów, Hyperiona, spoczywał w cichej i smutnej Dolinie Pamięci. Jeszcze dalej na północ leżały Nowe Kelso, Engerhold, Łajka oraz osady drwali i farmerów rozproszone na północy i zachodzie, a tuż za północno-wschodnim horyzontem znajdował się Trond.
Nastrój Grega raptownie się pogorszył. Trond był miastem, które opuścił zaledwie dwa miesiące wcześniej, uciekając z pułapki, jaką była katastrofalna w skutkach kohabitacja z Ingą – pomyłka, po której wciąż jeszcze lizał rany. Zanim jednak jego myśli zaczęły krążyć wokół tego bólu, wyprostował się i wciągnął do płuc zimne powietrze, zdecydowany nie rozpamiętywać w nieskończoność goryczy i żalu. Zamiast tego zwrócił spojrzenie w kierunku południowym, żeby zobaczyć wschód księżyca.
Zza widocznych na horyzoncie poszarpanych szczytów Gór Hrothgarskich stopniowo wyłaniało się błękitnozielone półkole: Nieviesta, porośnięty bujną roślinnością lesisty księżyc Dariena, tętniący życiem i tajemniczy, ojczyzna Uvovo, strażników opasującej go puszczy, którą nazywali Segraną. Kiedyś, przed tysiącleciami, większa część ich leśnej cywilizacji zamieszkiwała Dariena, nazywanego przez nich Umarą, lecz jakaś nieznana katastrofa wyniszczyła populację planety, oszczędzając mieszkańców księżyca, którzy pozostali uwięzieni na jego powierzchni.
W bezchmurne noce, takie jak ta, gwiezdna mgiełka spowijała Nieviestę zwiewną aureolą przenikających się barw, upodabniając księżyc do jakiegoś bajkowego oka, spoglądającego w dół na małą niszę, którą ludzie stworzyli dla siebie w tym obcym świecie. Widok ten nieodmiennie napawał Grega otuchą. Jednakże noc stawała się coraz chłodniejsza, więc zapiął koszulę na wszystkie guziki i ruszył z powrotem w górę. Był w połowie długości ścieżki, kiedy jego kom cicho zadźwięczał. Wygrzebawszy urządzenie z kieszeni koszuli, Greg zobaczył, że dzwoni jego starszy brat, i postanowił odebrać.
– Cześć, Ian, jak się masz? – zapytał, idąc dalej.
– Nie najgorzej. Dopiero co wróciłem z manewrów i już się cieszę na myśl o dniu Zet-Zet. Będzie szansa zaliczyć ciutkę odpoczynku i odnowy. A co u ciebie?
Greg się uśmiechnął. Ian był niepełnoetatowym żołnierzem Ochotniczego Korpusu Dariena i, oprócz przebywania w domu z żoną i córką, nic go tak nie uszczęśliwiało, jak maszerowanie wielomilowymi trasami przez mokradła albo wspinaczka na bazaltowe klify w Hrothgarach.
– Dość bezproblemowo się tutaj zadomawiam – odrzekł. – Próbuję ogarnąć wszystkie niuanse tej pracy, upewnić się, że poszczególne zespoły będą składać raporty przynajmniej z grubsza w regularnych odstępach czasu, tego typu rzeczy.
– Ale czy dobrze ci się mieszka na terenie świątyni, Greg? Bo jakby co, wiesz, że mamy tutaj mnóstwo miejsca i wiem, że świetnie się czułeś w Hammergardzie, przed tym epizodem z Ingą...
Greg uśmiechnął się szeroko.
– Słowo daję, Ian, dobrze mi tutaj. Uwielbiam moją pracę, okolica jest spokojna, a widoki fantastyczne! Dzięki za ofertę, starszy braciszku, ale jestem tam, gdzie chcę być.
– W porządku, chłopcze, tylko się upewniałem. Nawiasem mówiąc, czy odkąd wróciłeś, miałeś jakieś wieści od Neda?
– Tylko krótki list, ale to i tak miło z jego strony. Jest teraz bardzo zapracowanym lekarzem...
Ned, trzeci i najmłodszy z braci, zupełnie nie przywiązywał wagi do utrzymywania kontaktów z rodziną, ku dogłębnej irytacji Iana, co sprawiało, że Greg często czuł się w obowiązku bronić Neda.
– Aye, jasne, zapracowanym. No więc, kiedy będziemy mieli okazję cię znowu widzieć? Nie możesz przyjechać na obchody święta?
– Przepraszam, Ian, potrzebują mnie tutaj, ale za dwa tygodnie mam wyznaczony termin spotkania w Instytucie Umińskiego, może wtedy się spotkamy?
– Brzmi świetnie. Daj mi znać bliżej tej daty, to poczynię przygotowania.
Obaj życzyli sobie nawzajem wszystkiego dobrego i się rozłączyli. Greg szedł dalej spacerowym krokiem, uśmiechając się wyczekująco, nadal trzymając kom w ręku. Myślał o wykopaliskach na Ramieniu Olbrzyma, o wielu godzinach, jakie spędził, pieczołowicie odsłaniając taką czy inną rzeźbioną stelę albo fragment posadzki pokrytej misterną mozaiką, nie wspominając o niezliczonych dniach poświęconych na katalogowanie, datowanie, analizę próbek i wyszukiwanie korelacji. Niekiedy – no cóż, w zasadzie przez większość czasu – był to frustrujący proces, bo nie mieli niczego, co pomogłoby im zrozumieć znaczenie planu budowli i jej funkcje. Nawet uczeni Uvovo byli bezradni; tłumaczyli, że obróbka kamienia była umiejętnością utraconą w czasie Wojny Długiej Nocy, jednego z mroczniejszych epizodów w folklorze tego ludu.
Dziesięć minut później znajdował się już niedaleko końca ścieżki, kiedy jego kom zadźwięczał ponownie. Nie patrząc na wyświetlacz, Greg podniósł urządzenie i powiedział:
– Cześć, mamo.
– Gregory, synu, czy wszystko u ciebie w porządku?
– Mamo, wszystko jest dobrze, jestem zdrów i szczęśliwy, naprawdę...
– No tak, teraz, kiedy już się wyrwałeś z jej szponów! Ale czy nie czujesz się samotny tam, w górze, wśród zimnych kamieni, mając za towarzystwo tylko tych małych Uvovo?
Greg stłumił chęć, by westchnąć. W pewnym sensie miała rację – żył tutaj w odosobnieniu, mieszkał w zasadzie samotnie w jednej z chatek wzniesionych w pobliżu terenu wykopalisk. Nad świątynnymi rzeźbami pracowała trzyosobowa grupa badaczy z uniwersytetu, ale wszyscy byli Rosjanami i przez większość czasu trzymali się w swoim gronie, podobnie jak zespoły Uvovo, które od czasu do czasu przybywały z położonych dalej stacji. Niektórych uczonych Uvovo znał z imienia, ale udało mu się zaprzyjaźnić tylko z Chelem.
– Odrobina samotności to właśnie to, czego teraz potrzebuję, mamo. Poza tym, tu, na górze, wciąż pojawiają się jacyś ludzie.
– Mhm. Ludzie wciąż zjawiali się tu, u nas w domu, kiedy twój ojciec był członkiem rady, ale nie przepadałam za większością z nich, jak być może pamiętasz.
– Oj tak, pamiętam.
Greg pamiętał też, którzy z odwiedzających pozostali lojalni, kiedy jego ojciec zachorował na nowotwór, który ostatecznie go zabił.
– Nawiasem mówiąc, rozmawiałam zarówno o tobie, jak i o twoim ojcu z wujem Teodorem, który wpadł z wizytą dziś po południu.
Greg uniósł brwi. Teodor Karlsson był najstarszym bratem matki i zyskał niejaki rozgłos oraz przezwisko „Czarny Teo” w związku ze swoim udziałem w nieudanym Przewrocie Zimowym dwadzieścia lat wcześniej. Za karę spędził dwanaście lat w areszcie domowym w Nowym Kelso, łowiąc ryby, zgłębiając historię wojskowości i pisząc, choć, gdy wreszcie został zwolniony warunkowo, rząd Hammergardu poinformował go, że nie wolno mu publikować żadnych prac, czy to literatury faktu, czy beletrystyki, pod groźbą odwieszenia wyroku. Przez ostatnie osiem lat Karlsson próbował szczęścia w różnych zawodach, utrzymując luźne kontakty z siostrą, i Greg mgliście przypominał sobie, że wuj w jakiś sposób zaangażował się w Projekt Odzysku Danych Hyperion...
– I co takiego mówi wujek Teo?
– No cóż, usłyszał wieści, które cię zadziwią; sama jeszcze nie do końca jestem w stanie w to uwierzyć. To zmieni życie nas wszystkich.
– Tylko nie mów, że chce znowu obalić rząd.
– Daj spokój, Gregory, to nie jest w najmniejszym stopniu zabawne...
– Przepraszam, mamo, przepraszam. No więc co takiego powiedział?
Z miejsca, gdzie stał, u szczytu ścieżki, wyraźnie widział obszar wykopalisk; kwadratowy centralny budynek wydawał się wyblakły i szary w jaskrawym blasku nocnego oświetlenia. W miarę jak Greg słuchał, jego mina z zaintrygowanej stała się zaskoczona, aż wreszcie parsknął pełnym zachwytu śmiechem, spoglądając w górę, na gwiazdy. Potem poprosił matkę, żeby powtórzyła wszystko jeszcze raz.
– Mamo, chyba żartujesz!...