Читать книгу Osierocone światy - Michael Cobley - Страница 12
3
Robert
ОглавлениеDygocząc, Robert Horst naciągnął na głowę kaptur pikowanej kurtki, po czym szarpnięciem otworzył właz w kształcie litery D, stanowiący wyjście z Pokładu Rzemieślników. Skrzypnęły zawiasy i dmuchnęło śniegiem, gdy ostrożnie wysunął się na zewnątrz, gdzie dęła lodowata wichura, po czym zatrzasnął właz za sobą. Chodnik miał liche zadaszenie, ale z boku nic go nie osłaniało przed wirującymi podmuchami, które szorowały drobinkami lodu i śniegu o starożytny, pokryty wgnieceniami kadłub miasta Malgovastek. Robert ruszył szybkim krokiem wzdłuż odsłoniętego pomostu i wspiął się po żelaznych stopniach na okrągłą, zabudowaną platformę. Stadko patykonogich Hodralogów kupowało tu kręciświeczki od wychudzonej Henkayanki, która pomachała garścią towaru w stronę Roberta, gdy tylko znalazł się w jej polu widzenia.
Kiedy przyszedł tutaj po raz pierwszy, trzy tygodnie temu razem z Rosą i droidem o imieniu Reski Emantes, popełnił błąd, a mianowicie podszedł, żeby obejrzeć asortyment. Wtedy henkayańska handlarka błyskawicznie nawpychała mu kręciświeczek do rąk, kieszeni oraz pod częściowo rozpiętą kurtkę, po czym zażądała zapłaty. Na szczęście, Reski Emantes zainterweniował i uiścił należność w walucie wyglądającej jak kulki półprzezroczystego tworzywa, zawierające różną liczbę koralików z czegoś przypominającego mosiądz. Po tej przygodzie, ilekroć Robert tędy przechodził, postępował tak jak teraz, to znaczy trzymał się w bezpiecznej odległości, śpiesząc w kierunku następnych schodów, prowadzących w górę.
Wyżej znajdowała się podobna kolista komora o niskim dachu i metalowych żaluzjach, które nie przepuszczały śniegu, ale lodowaty wiatr i owszem. Wydychając obłoki pary, Robert podszedł do jednego z wyjść i wkroczył na pomost z poręczą, wystawiony na swobodne działanie żywiołów, wzdłuż którego pognał ile sił w nogach do obserwatorium, małego pudełkowatego budyneczku na kolumnach wznoszących się z pokładu położonego niżej.
Raz jeden udało mu się przyjść wcześniej, podczas gdy jego gomedrański kontakt, niejaki Ku-Baar, się spóźniał. A ponieważ w okolicy nie było nikogo innego, Robert miał swobodny dostęp do wszystkich nisz widokowych. Pośpiesznie wszedł po drewnianych schodach na najwyższą kładkę i skierował się prosto do niszy, która wychodziła na olbrzymie wiszące miasto Malgovastek. Wicher zawodził wokół obserwatorium, gdy Robert skierował ciężką lunetę na jego górne poziomy, Pokład Nadzorców i Pokład Właścicieli – te miana datowały się jeszcze z czasów założenia miasta, niemal dwa tysiąclecia wcześniej, jak twierdził Reski Emantes.
Nazwy takie najwyraźniej wyszły z powszechnego użycia, nie mając żadnego odniesienia do aktualnych układów władzy, to znaczy oligarchii skorumpowanych klanów i gildii. Spoglądając przez lunetę na Pokład Nadzorców, Robert widział świetlne kule oraz łańcuchy lampek zdobiące portyki, dobudówki i balkony pododawane do pierwotnych sekcji mieszkalnych przez kolejne głowy klanów. Pokład Właścicieli był urządzony z większą ostentacją – wznosiły się tam szklane wieże, wieżyczki oraz wielofasetowe, rozświetlone kopuły, będące świadectwem uprzywilejowania i zamożności, jak również bezlitosnej przemocy niezbędnej do zachowania jednego i drugiego. Śnieżna zawieja sprawiała, że wyżej wszystko niknęło w zamazanej szarości, lecz Robert mimo to był w stanie rozróżnić Górosiężne Cumy – pięć potężnych kabli, które wznosiły się przez ponad półtora kilometra śnieżnych burz i mroku i kończyły przy spodniej stronie kolosalnej skalnej półki, gdzie starożytni inżynierowie osadzili kotwice głęboko w kamieniu.
Malgovastek nie był jedynym miastem zwieszającym się z tego szelfu rozmiarów kontynentu; nie był to też jedyny szelf na dziwacznym poziomie hiperprzestrzeni znanym jako Zatoka Shylgandijska. Robert doskonale pamiętał ich przylot tutaj, kiedy to statek międzypoziomowy Konstruktu, Wiarygodna Odpowiedź, zanurkował w głąb przepastnej otchłani Zatoki, mijając sterczące ogromy skutych lodem skał, a także inne miasta, wiszące w mroku niczym oblepione śniegiem pęki skorodowanych kosztowności – jedne oświetlone lampami podobnymi do dogasających węgli, inne szaroczarne, sprawiające wrażenie martwych. Nawet teraz, wspominając te widoki, Robert odczuwał zawrót głowy i chwilowy bunt błędnika, kiedy myślał o nieskończonych głębiach, jakie rozciągały się bezpośrednio pod nim.
Przytrzymując się stojaka lunety, przypomniał sobie ostatnie słowa, jakie wypowiedział do niego Konstrukt, zanim statek międzypoziomowy opuścił Ogród Maszyn.
– Robercie Horst, pamiętaj, że bez względu na to, jak groteskowe i przerażające rzeczy przyjdzie ci zobaczyć, lokalne warunki na poszczególnych poziomach hiperprzestrzeni często bywają radykalnie zróżnicowane. Nie zapominaj, że podróżujesz przez trupy martwych wszechświatów, pozostałości ich pozostałości, pogrzebane popioły tego co wieczne. Nie ma potrzeby, żebyś się angażował w zgryzoty ocalałych, masz jedynie wypełnić swoje zadanie – odnaleźć drogę do Bożygłowa i rozmówić się z nim na tematy, które ci przedstawiłem.
Oczywiście, Robert dobrze wiedział, że Konstrukt jest czymś więcej niż tylko władcą Ogrodu Maszyn, że to starożytna mechaniczna świadomość, dawny sojusznik samych Przodków. Kiedy Konstrukt mówił o minionych wiekach, jego słowa niosły z sobą autentyzm bezpośredniego doświadczenia.
Kiedy Robert nachylił się, żeby ponownie spojrzeć przez lunetę, usłyszał kroki – ktoś wszedł do pomieszczenia poniżej, po czym szybko ruszył na górę. Chwilę później Horst już się odwracał, żeby powitać Ku-Baara, byłego kapitana podlegającego Mirapeshowi, nieżyjącemu zębojcu klanu Czerwonych Zadziorów. Ku-Baar był wysoki jak na Gomedranina i mniej szczeciniasty niż ci, których Robert miał wcześniej okazję spotykać w czasie swoich misji dyplomatycznych. Tutejsi Gomedranie wywodzili się jednak ze starszej, mniej drapieżnej gałęzi tego gatunku, której członkowie wyruszyli, by eksplorować górne poziomy hiperprzestrzeni. Przemawiał też dużo bardziej wyrafinowaną, pełną ekspresji wersją języka gomedrańskiego, a sposób bycia miał opanowany i dystyngowany.
– Pozdrawiam pana, kapitanie Ku-Baar.
– I ja pana również, poszukiwaczu Horście, lecz, niestety, jest to jedyne dobre słowo, jakie mogę panu dziś przekazać.
Robert poczuł się tak, jakby uszło z niego powietrze.
– A więc znowu się nie udało.
– Mistyk Oscylant Słonecznego Strumienia ponownie nie uznał za stosowne zareagować na moją próbę nawiązania kontaktu.
Robert skinął głową, zmęczony oczekiwaniem. Kiedy Konstrukt wysłał ich na tę misję, zostali poinformowani, że będą zmuszeni zwrócić się do serii pośredników. Z pierwszym sprawa okazała się zupełnie prosta – był to diler abstraktów mieszkający na Zilumerze, niszczejącym świecie podobnym do plastra miodu, znajdującym się na czterdziestym pierwszym poziomie hiperprzestrzeni. W zamian za przekazanie personaliów i lokalizacji następnego pośrednika zażądał jedynie ogromnej sumy, którą Reski Emantes zapłacił bez targów. Kiedy jednak przybyli do miasta Malgovastek na sześćdziesiątym piątym poziomie, poszukując bargalilskiego mistyka znanego jako Oscylant Słonecznego Strumienia, pojawiły się trudności. Odkryli, że Bargalil do niedawna korzystał z protekcji wodza klanu Czerwonych Zadziorów, Mirapesha, ten jednak na nieszczęście został ostatnio wepchnięty do bioniszczarki przez jednego ze swoich kuzynów. Podczas gdy jego krewni walczyli między sobą o władzę nad klanem, dotychczasowi oficerowie Mirapesha poszukiwali nowych posad, mistyk zaś zniknął z widoku, ukrywając się w zatłoczonych dolnych komorach miasta. Wytrwałe drążenie sprawy doprowadziło Roberta i pozostałych do warsztatu gier sieciowych, którego współwłaścicielem był Ku-Baar, a ten zgodził się im pomóc.
– Być może powinniśmy sprawdzić dolne komory – powiedział Robert. – Przypominam sobie, że wcześniej odradzał nam pan taki krok, kapitanie, lecz czasu mamy coraz mniej. Czy solidnie uzbrojona eskorta nie gwarantowałaby nam bezpieczeństwa tam na dole?
– Obawiam się, że nie, poszukiwaczu – odrzekł Ku-Baar. – W przypadku przybyszy z góry sama demonstracja siły prowokuje odwet. Proszę, niech pan pozwoli, żebym spróbował wykorzystać inne kanały; nie wyczerpałem jeszcze wszystkich możliwości. W dolnych komorach jest kilku handlarzy, z którymi może będę w stanie się skontaktować przez infostradę. Jeszcze dzisiaj roześlę wiadomości.
– Dziękuję, że zadaje pan sobie dla nas tyle trudu, i mam nadzieję, że rychło przyniesie to pozytywne skutki.
– Cieszę się, że mogę być pomocny. Proszę mi powiedzieć, poszukiwaczu, gdzie są teraz pańska urocza córka oraz tamta zabawna maszyna służebna?
– Zostawiłem ich w pobliżu wejścia na Huśtadrom; wyrazili chęć zwiedzenia tamtejszych straganów.
– Tych wzdłuż najwyższego balkonu? – zapytał Ku-Baar, przekrzywiając głowę.
– Zgadza się.
Mina Gomedranina wyrażała ulgę.
– Huśtadrom jest zawsze dosyć niebezpiecznym miejscem, ale w huśtadni, takie jak dzisiejszy, odbywają się tam walki na arenie z udziałem zarówno organików, jak i maszyn, a każdy, kto zabłąka się na najniższy poziom widowni, automatycznie staje się zawodnikiem i może zostać wyzwany przez dowolną osobę czy też istotę.
– Jestem pewien, że moi towarzysze zachowają wszelkie konieczne środki ostrożności – odrzekł Horst, po czym umilkł na moment, żeby badawczo przyjrzeć się przez lunetę jednej z Górosiężnych Cum. – Kapitanie, mam pytanie i mam nadzieję, że nie uzna go pan za obraźliwe. Brzmi następująco: jak często miasta ulegają awarii i spadają?
– Pańskie pytanie istotnie dotyczy zagadnienia, które dla wielu Malgovastian stanowi tabu, choć dla mnie nie. Mogę panu powiedzieć, że o takich nieszczęściach dowiadujemy się mniej więcej raz na kilka lat, czy to z pogłosek przekazywanych przez aerokupców, czy z pierwszej ręki od uciekinierów, czy też – zdecydowanie rzadziej – mając okazję to zobaczyć na własne oczy. Mnie samemu zdarzyło się ujrzeć taki widok, gdy byłem jeszcze szczenięciem noża. Pamiętam, że stałem na zewnątrz, na jednym ze sprężynowych chodników – było to między dzwonami, więc musiało być późno – i wpatrywałem się w kurtyny burzy śnieżnej, patrząc, jak pędzą i skręcają się w mroczne leje, a potem znów rozkręcają. Potem coś kazało mi unieść wzrok, może jakiś odgłos lub zmiana w powietrzu, a gdy spojrzałem w górę, zobaczyłem jasnoszary obiekt, nie większy niż fasolka ishi, który zbliżał się do nas, opadając ku Malgovastekowi. Chwile mijały, obiekt stawał się coraz większy i ciemniejszy, aż mogłem już poznać, że minie nasze miasto, zamiast w nie uderzyć. Rósł w oczach, nabierając szczegółów – widziałem linie i zakręty pokładów, zabudowań mieszkalnych i wież. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że w górze za nim łopoczą wielkie czerwone i złote sztandary, a potem dotarło do mnie, że spadające miasto płonie. Pamiętam, jak obserwowałem jego lot mniej niż pół mili dalej, przy czym łopoczące cumy ciągnęły się za nim wraz z ogonem dymu, a kurtyny śniegu falowały i wirowały w prądzie powietrza. Od tamtej pory przez cały czas mam świadomość, na jak cienkiej nitce wisi życie nas wszystkich. – Gomedranin uśmiechnął się szeroko. – Byłem lękliwym szczenięciem, które wyrosło na pełnego niepokoju dorosłego. Lecz dla tych, którzy marnują czas, mija on aż nazbyt szybko, poszukiwaczu Horście; muszę powrócić do mojego warsztatu, by dalej rozpytywać się na infostradzie za naszym zaginionym Bargalilem.
Wymienili ukłony, po czym Ku-Baar opuścił obserwatorium, Robert zaś odczekał minutę czy dwie, po czym wrócił po własnych śladach na Pokład Rzemieślników i zamknął za sobą właz w kształcie litery D, odcinając się od lodowatej wichury. Wewnątrz było zimno i panował półmrok. Ten poziom miasta Malgovastek składał się z sześciu głównych poziomów oraz niezliczonych odnowionych i przebudowanych podsekcji, silosów i komór. Oświetlenie, składające się głównie z biokul oraz pasków na baterie, rozmieszczono chaotycznie, powietrze zaś było stęchłe i cuchnące. Ruchliwy ciąg schodów prowadził w górę, do łukowatego pasażu z wejściami prowadzącymi na najwyższy balkon Huśtadromu. Wokół kręciło się trochę miejscowych, głównie Keklirów – dwunożnych stworów o krótkich, silnych kończynach oraz obliczach zdominowanych przez szeroki, zwężający się na końcu ryj z dwoma otworami gębowymi. Widać było też Gomedran, kilku Hodralogów oraz pojedynczych Pozu.
Przepchnąwszy się przez ciężkie zasłony, Robert wkroczył w ogłuszającą kakofonię Huśtadromu – przytłaczający ryk, który wzbierał rytmicznie wraz z donośnym metalicznym łomotem dobiegającym z dołu, z najniższego poziomu stadionu. Najwyższy balkon miał kształt litery U utworzonej z lóż; niżej znajdowały się rzędy zwykłych ławek i profilowanych foteli, a dalej stłoczone cienie, wśród których świeciły lampy stołów do gry oraz bursztynowe jarzeniówki kiosków i straganów ustawionych wzdłuż tylnej ściany. Pchany ciekawością Robert ostrożnie przesunął się na przód balkonu i, mrużąc oczy, popatrzył w dół, przez zwieszające się warstwy siatki. Wielki mech na płozach przytrzymywał patykowatego droida jednym segmentowanym łapskiem, drugim zaś walił w jego opancerzony tułów. Jaskrawe reflektory oświetlały dwóch walczących, podczas gdy publiczność skandowała i wyła. Akurat w chwili, gdy pancerz pokonanego rozpękł się, siejąc iskrami, Robert poczuł na ramieniu czyjś dotyk i usłyszał głos.
– Tato!
To była Rosa, jego córka, czy też jej ekwiwalent. Zanim przybył na Dariena jako specjalny ambasador Ziemiosfery, żona wysłała mu projektor z holosymem ich nieżyjącej córki. Kiedy jednak intrygi, śmiertelne zagrożenie oraz przypadkowe spotkania pchnęły go w głąb hiperprzestrzeni, do dziwnej cytadeli zwanej Ogrodem Maszyn, stało się coś, czego nigdy nie byłby zdolny przewidzieć. Jego córka została przywrócona do życia w oparciu o dane holosymu, jako imitacja istoty ludzkiej, a ciało samego Horsta odmłodzono o całe dekady. Jednakże Konstrukt, SI władająca Ogrodem Maszyn, usunął też Harry’ego, implantowaną SI Roberta, następnie zaś wyposażył ją w imperatywy samodzielności i wypuścił w głąb hipernetu, wszechobecnej międzygwiezdnej infosieci. Zdumiony i pełen wdzięczności za nowe życie Rosy, Horst zgodził się pomóc Konstruktowi nawiązać kontakt z Bożygłowem, i stąd właśnie wynikła konieczność spotkania się z pośrednikiem znanym jako Oscylant Słonecznego Strumienia.
– Gdzie jest Reski Emantes? – zapytał głośno, przekrzykując wrzask tłumu. – Byłbym skłonny zakładać, że go zainteresuje ten spektakl.
– Mówi, że gdyby chciał popatrzeć, jak pozbawione inteligencji obiekty robią dużo łomotu, mógłby pójść i obserwować przez pół godziny, jak automatyczna kuźnia wytwarza sztućce.
Robert skinął głową.
– To zrozumiałe.
Zdążyli już się oddalić od ciżby widzów i hazardzistów; szli teraz nieśpiesznie wzdłuż rzędu straganów, od których od czasu do czasu nadpływały smakowite zapachy. Potem Rosa zatrzymała Roberta, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Nie pałasz gwałtowną chęcią podzielenia się wieściami, więc zakładam, że staruszek Ku-Baar nie zgłosił żadnych postępów.
– Nic się nie zmieniło, kochanie, o naszym tajemniczym mistyku ani widu, ani słychu, choć Ku-Baar zaklina się, że nie pytał jeszcze we wszystkich miejscach, w których ma dojścia.
– Być może powinniśmy wynająć jeszcze kogoś z koterii Mirapesha, zakładając, że jacyś jej członkowie nadal żyją – odezwał się droid Reski Emantes, nadpływając z podwieszoną pod tułowiem siatką pełną pakunków. Przypominał odwróconą do góry nogami równoramienną piramidę, wąską i wydłużoną, liczącą mniej niż metr wysokości, mającą przy każdym wierzchołku sferoidalne ćwieki, a na górnej powierzchni małą trygonalną kopułkę. – Albo wynająć paru silnorękich i poszukać tego mistyka na własną rękę. Ostatecznie to Bargalil; wielki sześcionożny stwór z torsem jak beczka nie powinien móc się tak łatwo zapaść pod ziemię.
– Dolne komory to ryzykowny teren – odparł Robert. – Ku-Baar obiecał, że dołoży starań, aby przepytać resztę swoich kontaktów, więc damy mu jeszcze półtora dnia, a potem rozważymy, jakie mamy dalsze opcje. Tymczasem powiedz, jak tam zakupy?
– Ach tak – odrzekł Reski Emantes. – Znalazłem wędrownego Pozu sprzedającego urmicze jajka, a potem natrafiłem na pewne bulwy, które mogą odpowiadać twojemu ludzkiemu podniebieniu...
Przerwał mu kolejny chóralny ryk dobiegający ze stadionu, a potem rozległy się rytmiczne okrzyki i tupanie.
– Jeszcze jeden nieszczęsny bot przerobiony na złom? – spytał Robert.
– Gorzej, to atrakcja o nazwie Starcie Mocy – odrzekł droid. – Organizatorzy wybierają mecha z dolnego poziomu, który musi się zmierzyć z miejscowym opancerzonym zbirem, przypuszczalnie jakimś przerośniętym blachotłukiem z kopalni rodem, o inteligencji froterki. Nieszczęsna ofiara powinna się pojawić na monitorach...
– Tak, oto i on... – Rosa urwała i wskazała palcem na ekran ścienny kilka metrów dalej. – Reski, to jesteś ty... To znaczy, najpierw to był inny droid, przez sekundę, a potem obraz przełączył się na ciebie!
Ekran ścienny pokazał ich oboje, stojących obok Reskiego Emantesa i gapiących się w bok, podczas gdy otaczający ich tłum rechotał i pohukiwał. Robert odwrócił się i spojrzał w miejsce, gdzie musiała się znajdować ukryta kamera, ale nie dostrzegł niczego wśród ciemnej faktury sufitu.
– Masz rację, właśnie odtworzyłem nagranie z powrotem! – rzekł Reski Emantes. – Muszę iść do sędziów...
Jednakże gdy ruszyli w stronę wyjścia, odkryli, że rozochoceni widzowie zaczynają się tłoczyć wokół nich. Potem motłoch się rozstąpił i dwaj Keklirowie w czerwonych uniformach obsługi podbiegli do Reskiego, by zarzucić na niego lśniącą pętlę.
– To nie jest w najmniejszym stopniu zabawne – powiedział droid. – Precz z łapami, idio-idio-idio-idididididi...
Pętla prędko utworzyła ciasny okrąg i zamigotało pulsujące błękitne pole, sprawiając, że Reski Emantes znieruchomiał. Zanim Robert zdążył zareagować, jeden z Keklirów wyciągnął broń krótką o owalnej lufie i zagestykulował nią ostrzegawczo, a jego towarzysz przyciągnął spętanego droida do przedniej krawędzi balkonu i przerzucił go przez siatkę. Ryk publiczności przypominał huk gromu.
Robert i Rosa podbiegli na skraj balkonu akurat w chwili, gdy bezwładny droid wylądował na arenie i odbił się, amortyzowany przez błękitne pole. Podbiegł do niego kolejny Keklir, przymocował mały obiekt do pancerza Reskiego, po czym prędko wskoczył do otwartego włazu na skraju areny, który zatrzasnął się za nim. Chwilę później w górze, na czymś w rodzaju ambony z kopułką żebrowany kaptur złożył się i wsunął w ścianę, odsłaniając lśniącego, złocistego owadopodobnego stwora o trzech żuwaczkach, wystających odnóżach i trzech parach czarnych wielofasetkowych oczu rozmieszczonych wzdłuż wąskiej głowy, która skojarzyła się Robertowi z końską czaszką.
Potem złocisty mistrz ceremonii wyciągnął jedno kolczaste przednie odnóże i wskazał szybującego, niereagującego na bodźce Reskiego. Wzmocniona nagłośnieniem szorstka sylaba przecięła zgiełk tłumu, a sekundę później błękitne pole krępujące zgasło, przywracając droidowi swobodę ruchów.
– To bezprawie! – wykrzyknął Reski. – Jak śmiecie...
Owadopodobny mistrz ceremonii zagłuszył go na moment swą zgrzytliwą mową, nagłośnioną do grzmotu, po czym arenę wypełnił inny, znajomy głos: „...przypuszczalnie jakimś przerośniętym blachotłukiem z kopalni rodem, o inteligencji froterki...”.
Smugi reflektorów omiotły zatłoczone poziomy widowni. W miarę jak do publiczności docierały tłumaczenia słów Reskiego, rozbrzmiewało coraz więcej gniewnych okrzyków. Wśród narastającej furii tłumu złocisty owadorobot wzniósł lśniące przednie odnóża.
– Do wyznaczonego rywala: zakazane jest korzystanie z broni miotającej pociski oraz energetycznej, jak również pola antykognitywne. Zamocowany inhibitor egzekwuje zakaz. Co rzecze wyznaczony rywal?
Zgiełk ścichł na moment i Robert miał nadzieję, że Reski Emantes odpowie w słowach zachowujących przynajmniej pozory uprzejmości. Nadzieja ta okazała się próżna.
– Twoje chamy potłukły moje urmicze jajka, ty chrząszczowaty pajacu!...
Mistrz ceremonii skinął jednym odnóżem ze swojej ambony. Bezpośrednio pod nim rozwarły się łukowate metalowe drzwi i z otworu wylazł wielki ciemnozielony pająkowaty mech. Jego tors był spłaszczoną sferoidą mierzącą jakieś pięć metrów średnicy, o czterech segmentowanych, opancerzonych nogach rozmieszczonych wokół centralnej linii symetrii. Na jego poobijanym pancerzu, pełnym wgnieceń i zadrapań – śladów licznych stoczonych walk – rozmieszczone były wielofasetkowe sensory.
Nagle Reski Emantes bez ostrzeżenia rzucił się na wielkiego mecha, uchylając się przed ciosem odnóża i zderzając się z nasadą innego w miejscu, gdzie opancerzony staw wyłaniał się spomiędzy płyt tułowia. Zabrzmiał donośny szczęk metalu i poleciały iskry, Reski zaś odbił się z impetem i pokoziołkował po arenie. Wielki mech odwrócił się i skoczył za nim.
– Cóż to za machina? – wymruczał Robert.
– Jakiś dron dokowy, tato – odrzekła nieoczekiwanie Rosa. – Składacz średnich rozmiarów, być może pozycjoner. – Odwzajemniła jego spojrzenie. – Dużo się nauczyłam z archiwów Konstruktu, zanim opuściliśmy jego siedzibę.
Interesujące, pomyślał Robert, a kiedy znowu popatrzył na toczącą się w dole walkę, jego pełen czułości uśmiech nieco przybladł.
Wyglądało na to, że Reski Emantes zbiera manto. Jego wąski tors w kształcie piramidy został wgięty, a dwa z narożnych ćwieków już odpadły. Wielki mech przygwoździł go do podłoża efektorem zaciskowym, podczas gdy ze wszystkich stron napływały falami pełne aprobaty ryki tłumu.
– Reski nie wytrzyma już długo – powiedział Robert. – Powinniśmy zejść na dół i zaprotestować...
– Nie martw się, tato, tylko patrz.
Sekundę później Reski jakimś cudem zdołał wysunąć kawałek szerokiej górnej części swojego torsu spod zacisku. Zanim wielki mech zdążył zmienić pozycję efektora, Reski Emantes wypchnął się w górę, uwolnił z uchwytu i wyprysnął na swobodę, lecąc cokolwiek chwiejnie. Robert sądził, że droid zamierza się teraz trzymać w bezpiecznej odległości, lecz on zamiast tego zanurkował ponownie ku oponentowi... i został trzepnięty innym z tych opancerzonych, lecz zwinnych segmentowanych odnóży, które wystrzeliło w górę, żeby go pacnąć niczym muchę.
Zamiast jednak polecieć, wirując, Reski przylgnął do niższej partii opancerzonej nogi, przytrzymując się cienkimi ekstensorami kablowymi. Wielki mech próbował go strząsnąć, ale droid trzymał się mocno i krok za krokiem wspiął się aż do segmentowanego stawu ramiennego. Robert zdążył zobaczyć, jak Reski ciasno owija swoje ekstensory kablowe wokół górnego końca nogi przeciwnika. Droid mocno szarpnął, raz, potem drugi, i noga odpadła.
Wielka maszyna szybko przesunęła jedną z pozostałych nóg do przodu, żeby zachować równowagę, ale Reski już przeskoczył do następnego stawu ramiennego. Chwilę później druga noga również odpadła i mech z hukiem zwalił się na arenę. Z pogardliwą łatwością unikając dwóch ocalałych odnóży, Reski przypadł do niego, żeby zakończyć sprawę. Tłum wypełniający Huśtadrom gapił się w osłupiałym milczeniu, jak ostatnia z ciężkich nóg z głośnym brzękiem ląduje na kadłubie wielkiego mecha.
– Ty kalkulatorze – powiedział Reski Emantes do swojego przeciwnika.
Stojący na swojej ambonie złoty owadopodobny sapient uniósł jedno kanciaste odnóże i wskazał jego kolczastym czubkiem na droida Konstruktu.
– W pojedynku Starcie Mocy... wygrał rywal! – Inhibitor natychmiast odczepił się od kadłuba Reskiego i spadł na arenę.
Wywołało to chór syków, klekotu, pohukiwania oraz nader nieżyczliwych (i nieprawdopodobnych) spostrzeżeń co do pochodzenia Reskiego Emantesa, jak również surrealistycznych sugestii, co należy mu zrobić za pomocą różnych zasilanych energią narzędzi.
– Dziękuję wam, dziękuję, moi najdrożsi fani – powiedział Reski, wznosząc się powoli w stronę najwyższego balkonu. – Wasze nieskładne, pełne nienawiści pomruki mówią więcej, niż dałoby się kiedykolwiek ująć w słowach.
W dole porządkowi odciągali części rozkawałkowanego mecha.
Robert i Rosa cofnęli się, gdy droid Konstruktu zbliżył się do siatki balkonu i przeleciał nad nią. Gdy odchodzili, tłum zgromadzony w lożach oraz przy stołach gapił się na nich spode łba, z nieskrywaną wrogością, więc Robert uznał, że nagrodzenie droida oklaskami mogłoby być nierozsądne.
– Nie wyglądasz najgorzej – powiedziała Rosa.
Z bliska Robert mógł dokładnie obejrzeć uszkodzenia, jakich doznał droid – kolekcję paskudnie wyglądających wgnieceń, zadrapań, dziur i pęknięć, jak również wgięcie w dwóch trzecich wysokości zwężającego się ku dołowi karapaksu. Brakowało też wszystkich czterech narożnych ćwieków.
– Wyglądasz okropnie – stwierdził.
– Pozory potrafią mylić, Robercie Horst – odrzekł droid. – Czynności naprawcze już zostały podjęte, a znacznie przyśpieszą, gdy tylko moje wewnętrzne układy wytwórcze wyprodukują nowe mikromolboty na miejsce tych, których użyłem, żeby się rozprawić z nogami tego kretyna.
Robert zagapił się na niego.
– To znaczy... że oszukiwałeś?
– Słyszałeś listę zakazanych taktyk – odrzekł Reski Emantes. – Nie wspomnieli ani słowem o mikromolekularnych narzędziobotach.
– Rozsądek chyba nakazywałby nam teraz wrócić na statek – powiedziała Rosa. – Nadal nie wiemy, dlaczego obraz wyzwanego rywala przełączył się z tamtego innego droida na ciebie.
– To może być po prostu kwestia czepiania się obcego i nic więcej – odparł droid. – Ale zanim pójdziemy, chcę kupić więcej urmiczych jajek...
Właśnie wtedy Robert poczuł stuknięcie w łokieć. Odwróciwszy się, ujrzał, że stoi za nim Gomedranin Ku-Baar.
– Kapitanie Ku-Baar, cóż to za miła niespodzianka spotkać pana tutaj. Czy widział pan ostatnie starcie?
– Oczywiście, poszukiwaczu Horście. – Gomedranin uprzejmie skinął głową droidowi Konstruktu. – Gratuluję panu zwycięstwa, poszukiwaczu Reski; to godne uwagi wydarzenie, które, jak podejrzewam, może być powiązane z przyczyną mojej obecności tutaj.
– Jakaż to przyczyna? – spytał Robert, czując dreszczyk antycypacji.
– Przed chwilą skontaktował się ze mną mistyk znany jako Oscylant Słonecznego Strumienia, bezpośrednio, przez połączenie głosowe. – Gomedranin zmierzył spojrzeniem ich pełne wyczekiwania twarze. – Zgodził się z wami spotkać.
Robert i Rosa wymienili uśmiechy.
– Gdzie i kiedy, kapitanie? – spytał Robert.
– Jutro, w porze, gdy zaczyna brzmieć Jasny Dzwon, na waszym statku. Powiedział, że wszyscy macie go oczekiwać na mostku, inaczej wasza misja dobiegnie końca.