Читать книгу Upadek - Michael Connelly - Страница 12
4
ОглавлениеChateau Marmont, usytuowany naprzeciw Hollywood Hills budynek ikona, który od dziesięcioleci nęcił gwiazdy filmowe, pisarzy, rockandrollowców oraz osoby z ich otoczenia, stał na wschodnim krańcu Sunset Strip. Podczas swojej kariery zawodowej Bosch był kilka razy w tym hotelu, prowadząc sprawy i szukając świadków oraz podejrzanych. Znał jego hol z belkowanym stropem, okolony żywopłotem dziedziniec i rozkład obszernych apartamentów. Inne hotele oferowały wygodę i osobistą obsługę na niesamowitym poziomie. Chateau Marmont oferował europejski czar i brak zainteresowania twoimi osobistymi sprawami. W większości hoteli były kamery monitorujące, ukryte lub nie, we wszystkich ogólnodostępnych miejscach. W Chateau było ich niewiele. Tym, co zapewniał Chateau Marmont, a w czym nie mógł mu dorównać żaden inny hotel przy Sunset Strip, była prywatność. Za jego murami i wysokim żywopłotem znajdował się świat bez niepożądanych gości, gdzie ci, którzy nie chcieli być obserwowani, obserwowani nie byli. To znaczy dopóki wszystko układało się należycie, a prywatne życie nie stawało się publiczne.
Tuż za Laurel Canyon Boulevard zza mnóstwa billboardów, które stały wzdłuż Sunset Strip, wyłaniał się hotel. Wieczorem odznaczał się prostym neonowym szyldem, skromnym jak na okoliczne standardy, a jeszcze skromniejszym za dnia, gdy światło gaszono. Hotel formalnie znajdował się przy Marmont Lane, która odchodziła od Sunset Boulevard i wiła się wokół budynku i dalej ku wzgórzom. Podjeżdżając, Bosch spostrzegł, że Marmont Lane odgrodzono tymczasową barykadą. Wzdłuż żywopłotu przed hotelem parkowały dwa radiowozy i dwa wozy transmisyjne. Wywnioskował z tego, że miejsce zdarzenia znajduje się po zachodniej stronie budynku lub na tyłach hotelu. Zatrzymał samochód za jednym z radiowozów.
– Sępy już są – rzekł Chu, wskazując ruchem głowy na wozy transmisyjne.
Zachowanie czegoś w tajemnicy, zwłaszcza czegoś takiego, było w tym mieście niemożliwe. Pewnie zadzwonił sąsiad, gość hotelowy lub policjant patrolujący ulice, może ktoś z biura koronera, próbujący zrobić wrażenie na jasnowłosej reporterce telewizyjnej. Wieści szybko się niosły.
Wysiedli z auta i podeszli do zapór. Bosch ruchem ręki kazał jednemu z mundurowych odsunąć się od dwóch ekip reporterskich, żeby mogli porozmawiać na osobności.
– Gdzie to jest? – zapytał.
Mężczyzna wyglądał na policjanta z co najmniej dziesięcioletnim stażem. Na bluzie jego munduru widniało nazwisko RAMPONE.
– Są dwa miejsca – odparł. – Mokra plama z boku budynku oraz pokój, z którego korzystał. Na ostatnim piętrze, numer siedemdziesiąt dziewięć.
Policjanci rutynowo odczłowieczali okropności, z którymi mieli codziennie do czynienia. Samobójców, którzy odbierali sobie życie, skacząc z okien, nazywano mokrymi plamami.
Bosch zostawił swój radiotelefon w samochodzie. Ruchem głowy wskazał na mikrofon na ramieniu Rampone’a.
– Dowiedz się, gdzie są Glanville i Solomon.
Rampone przekrzywił głowę i nacisnął guzik nadajnika. Szybko zlokalizował zespół dochodzeniowy w pokoju numer siedemdziesiąt dziewięć.
– Dobra, każ im tam zostać. Sprawdzimy miejsce upadku, a potem pojedziemy na górę.
Bosch wrócił do samochodu, żeby wyjąć radiotelefon z gniazda ładowarki, po czym obaj z Chu obeszli zapory i ruszyli chodnikiem.
– Chcesz, żebym pojechał na górę i pogadał z tymi gośćmi? – zapytał Chu.
– Nie, zawsze zaczyna się od ciała i idzie dalej. Zawsze.
Chu przywykł do prowadzenia niewyjaśnionych spraw, tak zwanych enek, w których nigdy nie badało się miejsca zbrodni, a jedynie raporty. Miał również problemy z oglądaniem zwłok. Z tego właśnie powodu wybrał tę jednostkę. Żadnych nowych zabójstw, miejsc zbrodni, sekcji zwłok. Tym razem wszystko miało wyglądać inaczej.
Marmont Lane była stroma i wąska. Dotarli na miejsce zdarzenia przy północno-zachodnim narożniku budynku. Zespół techników z Wydziału Kryminalistyki rozstawił namiot, aby zasłonić je przed wzrokiem reporterów w telewizyjnych śmigłowcach i mieszkańców domów położonych na zboczach wzgórz za hotelem.
Przed wejściem do namiotu Bosch spojrzał na ścianę hotelu. Zobaczył mężczyznę w garniturze wychylającego się przez balustradę balkonu na ostatnim piętrze i spoglądającego. Domyślił się, że to Glanville lub Solomon.
W namiocie zastał krzątających się techników, śledczych z biura koronera i policyjnych fotografów. W centrum tej krzątaniny był Gabriel Van Atta, którego Bosch znał od lat. Van Atta spędził ćwierć wieku, pracując dla Departamentu Policji Los Angeles jako technik i kierownik Wydziału Kryminalistyki, po czym odszedł na emeryturę i przyjął pracę u koronera. Teraz miał pensję i emeryturę i nadal badał miejsca popełnienia przestępstw. Bosch upatrywał w tym swoją szansę. Wiedział, że Van Atta nie będzie niczego ukrywał. Powie mu, co dokładnie myśli.
Bosch i Chu stanęli w namiocie, ale trzymali się z boku. W tym momencie miejsce zdarzenia należało do techników. Bosch zorientował się, że ciało zostało odwrócone i że badania zbliżają się do końca. Niebawem zwłoki zostaną przetransportowane do biura patomorfologa. Nie było mu to na rękę, ale taki był koszt późnego włączenia się do sprawy.
Rozmiar makabrycznych obrażeń, stanowiących wynik upadku z szóstego piętra, rzucał się w oczy. Bosch czuł niemalże obrzydzenie partnera na ich widok. Postanowił ulitować się nad nim.
– Wiesz co? Ja się tym zajmę. Spotkamy się na górze.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Ale od sekcji zwłok się nie wymigasz.
– Umowa stoi.
Ich rozmowa przykuła uwagę Van Atty.
– Harry B. – rzekł. – Myślałem, że nadal pracujesz nad niewyjaśnionymi sprawami.
– Ta jest szczególna. Mogę wejść głębiej?
Van Atta zaprosił go ruchem ręki. Gdy Chu wymykał się z namiotu, Bosch wyjął z automatu papierowe ochraniacze i nałożył je na obuwie. Następnie naciągnął gumowe rękawiczki i starając się nie nadepnąć na ślady zakrzepłej krwi na chodniku, przykucnął obok tego, co zostało z George’a Thomasa Irvinga.
Śmierć zabiera wszystko, z ludzką godnością włącznie. Nagie i poturbowane ciało George’a otaczali ze wszystkich stron technicy, dla których było ono przedmiotem pracy. Jego doczesna powłoka stała się rozdartym workiem zmiażdżonych kości, organów i naczyń krwionośnych. Ciało wykrwawiło się przez wszystkie naturalne otwory i wiele nowych, powstałych w wyniku zderzenia z chodnikiem. Czaszka była roztrzaskana, przez co głowa i twarz zostały groteskowo zniekształcone niczym obraz w krzywym zwierciadle. Lewe oko wypadło z oczodołu i zwisało luźno na policzku. Klatka piersiowa uległa zmiażdżeniu i kilka odłamków żeber i obojczyka sterczało spod skóry.
Bosch uważnie oglądał zwłoki, szukając rzeczy nietypowych dla tego rodzaju śmierci. Szukał na rękach śladów igieł, a pod paznokciami obcych tkanek.
– Dotarłem tu późno – rzekł. – Powinienem o czymś wiedzieć?
– Myślę, że ten gość uderzył o ziemię najpierw twarzą, co zdarza się bardzo rzadko nawet w przypadku samobójstwa – odparł Van Atta. – Chcę, byś zwrócił uwagę na to. – Wskazał najpierw na prawą, a potem na lewą rękę ofiary, które leżały rozpostarte w kałuży krwi.
– Wszystkie kości w obu rękach są połamane. A właściwie pogruchotane. Nie stwierdziliśmy jednak urazów spowodowanych przez osoby trzecie, uszkodzeń skóry.
– O czym to świadczy?
– O jednej z dwóch skrajnych możliwości. Pierwsza, że chciał upaść na głowę i nawet nie wyciągnął rąk, żeby zamortyzować upadek. Gdyby je wyciągnął, mielibyśmy otwarte i bardziej skomplikowane złamania. Tak nie jest.
– A druga możliwość?
– Że nie wyciągnął rąk dlatego, że uderzając w ziemię, był nieprzytomny.
– Co znaczy, że został wyrzucony.
– Taak, najprawdopodobniej spuszczony. Będziemy musieli zrobić rekonstrukcję zdarzenia, ale wygląda na to, że spadł prosto w dół. Gdyby został wypchnięty lub wyrzucony, jak twierdzisz, prawdopodobnie leżałby metr dalej od muru.
– Rozumiem. A czas zgonu?
– Zmierzyliśmy temperaturę wątroby i wykonaliśmy obliczenia. Jak wiesz, to nieoficjalne dane, ale sądzimy, że między czwartą a piątą.
– A więc leżał na chodniku przez ponad godzinę, zanim ktoś go zobaczył.
– Możliwe. Postaramy się uściślić godzinę śmierci podczas sekcji zwłok. Możemy go już zabrać?
– Jeżeli to wszystko, co masz mi dziś do przekazania, to tak, nie widzę przeszkód.
Kilka minut później Bosch szedł podjazdem do hotelowego garażu. Na bruku stał czarny lincoln town car z numerami ratusza; silnik pracował na jałowym biegu. Samochód radnego Irvinga. Mijając go, dostrzegł za kierownicą młodego mężczyznę, a na fotelu obok – starszego człowieka w garniturze. Wydawało się, że tylna kanapa jest pusta, ale trudno było to stwierdzić przez przyciemnione szyby.
Wszedł po schodach na wyższy poziom, gdzie mieścił się hol i recepcja.
Goście Chateau na ogół prowadzili nocny tryb życia. W opustoszałym holu znajdował się jedynie Irvin Irving, który siedział na kanapie z telefonem komórkowym przy uchu. Gdy zobaczył wchodzącego Boscha, szybko zakończył rozmowę i wskazał kanapę na wprost siebie. Harry miał wcześniej nadzieję, że Irving nie zatrzyma go długo i będzie mógł rozmawiać na stojąco, ale to była jedna z tych sytuacji, w których musiał ustąpić. Siadając, wyjął z tylnej kieszeni notes.
– Detektywie Bosch – powiedział Irving. – Dziękuję, że pan przyjechał.
– Nie miałem wyboru, panie radny.
– Chyba nie.
– Po pierwsze, chciałbym wyrazić współczucie z powodu śmierci syna, a po drugie, dowiedzieć się, czemu zażyczył pan sobie mojej obecności tutaj.
Irving skinął głową i spojrzał w jedno z wysokich okien holu. Na zewnątrz pod palmami, parasolami i małymi nagrzewnicami znajdowała się restauracja. Także była pusta, jeśli nie liczyć obsługi.
– Przypuszczam, że tutaj nikt nie wstaje przed południem.
Bosch nie odzywał się. Czekał na odpowiedź na swoje pytanie. Charakterystyczną cechą Irvinga zawsze była gładko wygolona i błyszcząca czaszka. Wyglądał tak na długo przedtem, zanim stało się to modne. W policji nazywano go Czyściochem, ponieważ takie sprawiał wrażenie i był człowiekiem angażowanym do sprzątania politycznego i towarzyskiego bałaganu, który stale powstawał w uzbrojonej po zęby i upolitycznionej biurokracji.
Teraz jednak Irving przedstawiał sobą marny widok. Miał szarą, obwisłą skórę i wyglądał staro.
– Zawsze słyszałem, że strata dziecka boli najbardziej – powiedział. – Teraz wiem, że to prawda. Nieważne, w jakim wieku i okolicznościach… to po prostu nie powinno się wydarzyć. To niezgodne z naturalnym porządkiem rzeczy.
Bosch nie mógł nic na to powiedzieć. Miał do czynienia z dostatecznie wieloma rodzicami martwych dzieci, by wiedzieć, że stwierdzenie radnego jest bezdyskusyjne. Irving siedział ze spuszczoną głową, wpatrzony w bogato zdobiony dywan.
– Od ponad pięćdziesięciu lat pracuję dla tego miasta na różnych stanowiskach – ciągnął. – I oto teraz nie mogę nikomu zaufać. Zwracam się więc do człowieka, którego w przeszłości próbowałem zniszczyć. Dlaczego? Sam nie jestem pewien. Przypuszczalnie dlatego, że nasze potyczki cechowała pewna prawość. Pana też. Nie lubiłem pana i nie podobały mi się pańskie metody, ale darzyłem pana szacunkiem.
Spojrzał na Harry’ego.
– Chcę, by mi pan powiedział, detektywie Bosch, co się stało mojemu synowi. Chcę prawdy i myślę, że w tym względzie mogę panu zaufać.
– Bez względu na to, jak bardzo zaboli.
– Bez względu na to, jak bardzo zaboli.
Bosch skinął głową.
– Zgoda.
Chciał wstać, ale znieruchomiał, gdy Irving dodał:
– Powiedział pan kiedyś, że liczą się wszyscy albo nikt. Zapamiętałem to. Ta sprawa będzie testem. Czy syn pańskiego wroga się liczy? Czy dołoży pan wszelkich starań? Czy będzie pan nieugięty?
Bosch tylko spojrzał na Irvinga. Liczą się wszyscy albo nikt. Tą zasadą kierował się jako człowiek. Nigdy nie wypowiedział tych słów. Jedynie stosował się do nich. Był pewien, że Irving nigdy nie usłyszał ich z jego ust.
– Kiedy?
– Słucham?
– Kiedy to powiedziałem?
Zdając sobie sprawę, że mógł coś przekręcić, Irving wzruszył ramionami i przyjął pozę skonfundowanego staruszka, choć jego wzrok był ostry jak sztylet.
– Właściwie to nie pamiętam. Po prostu wiem.
Bosch wstał.
– Dowiem się, co się stało. Czy domyśla się pan może, co syn tutaj robił?
– Nie.
– Jak się pan dowiedział o jego śmierci?
– Zadzwonił do mnie szef policji. Osobiście. Przyjechałem natychmiast, ale nie pozwolili mi go zobaczyć.
– I słusznie. Miał rodzinę? To znaczy oprócz pana.
– Żonę i syna… chłopak dopiero co wyjechał na studia. Właśnie rozmawiałem przez telefon z Deborah. Powiedziałem jej o tym.
– Jeżeli będzie pan do niej jeszcze dzwonił, proszę powiedzieć, że ją odwiedzę.
– Oczywiście.
– Czym zajmował się pański syn?
– Był prawnikiem. Specjalizował się w kontaktach korporacyjnych.
Bosch czekał na dalsze wyjaśnienia, ale nic więcej nie usłyszał.
– „Kontaktach korporacyjnych”? Co to znaczy?
– To znaczy, że załatwiał sprawy. Ludzie zwracali się do niego, gdy chcieli coś w tym mieście załatwić. Kiedyś pracował dla miasta. Najpierw jako policjant, a potem dla prokuratury.
– I miał biuro?
– Mały lokal w śródmieściu, ale głównie to miał telefon komórkowy. Tak właśnie pracował.
– Jak nazwał swoją firmę?
– To była kancelaria prawna. Irving i wspólnicy… tyle że nie było żadnych wspólników. Jednoosobowa instytucja.
Bosch zdawał sobie sprawę, że będzie musiał do tego wrócić. Jednak boksowanie się z Irvingiem, w sytuacji gdy wiedział tak niewiele o sprawie, nie miało sensu. Zaczeka, aż dowie się więcej.
– Będę w kontakcie – powiedział.
Irving uniósł dłoń, między dwoma palcami trzymał wizytówkę.
– To jest numer mojej prywatnej komórki. Liczę na to, że do końca dnia czegoś się od pana dowiem.
Bo inaczej obetniesz kolejne dziesięć milionów z budżetu na nadgodziny? Harry’emu nie spodobało się to, ale wziął wizytówkę i ruszył w stronę wind.
W drodze na szóste piętro myślał o drętwej rozmowie z Irvingiem. Najbardziej martwiło go to, że radny znał jego życiową zasadę. Domyślał się, jak dotarł do tej informacji. Będzie musiał się tym później zająć.