Читать книгу Góry z duszą - Monika Witkowska - Страница 8
Gór mi mało, czyli trochę o sobie
ОглавлениеNie będę pisać tu swojego długiego już górskiego życiorysu – zainteresowanych odsyłam do pierwszej części Gór z duszą. Powiem tylko, co się zmieniło w moim życiu od wydania tamtej książki, czyli w ciągu dwóch lat.
Chciałabym powiedzieć, że dojrzałam lub spoważniałam, ale chyba (niestety) nie! :-)
– To co, teraz chyba się ustatkujesz, skończysz z tymi wyprawami? – zapytał retorycznie mój tata, witając mnie po powrocie z dwumiesięcznej wyprawy na Mount Vinson, najwyższy szczyt Antarktydy, połączonej z rejsem wokół przylądka Horn (bo żeglarstwo morskie wciąż pozostaje bardzo ważną dla mnie pasją).
Wstrzymałam się z odpowiedzią. Jakoś niezręcznie było mi wyjawić, że jeszcze na Antarktydzie postanowiłam w ramach kolejnej poważnej wyprawy dotrzeć do bieguna południowego, co oznacza dwa miesiące wędrówki połączonej z ciągnięciem załadowanych sań przez zupełne pustkowia. Cóż, rodzina i znajomi chyba nie mają wyboru, muszą mnie zaakceptować taką, jaka jestem, i zrozumieć, że wyprawy stanowią mój życiowy napęd. Jest taka piosenka, którą chętnie śpiewamy w naszym kole przewodnickim (Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich), ze słowami „gór mi mało i trzeba mi więcej…”. To prawda, góry ciągną niczym nałóg, od którego bardzo trudno się wyzwolić.
Wciąż wszystko w moim życiu podporządkowane jest pasjom: podróżom, górom, żeglowaniu po morzach i oceanach – szczerze mówiąc, tak już chyba pozostanie. Moje zainteresowania wykorzystuję w pracy (dziennikarza, pilota wycieczek i przewodnika trekkingów wysokogórskich), a równocześnie przeznaczam na nie wszystkie oszczędności. Jeśli chodzi o góry, to do tych, które zdobyłam w tak zwanym międzyczasie, dołączyła między innymi Ama Dablam. Ten piękny, a zarazem dość wymagający himalajski szczyt to moja miłość od pierwszego wejrzenia, czyli od czasu mego pierwszego nepalskiego trekkingu dobre kilkanaście lat temu. Stanęłam na jego widok jak wryta i już wtedy zamarzyłam, że kiedyś spróbuję na niego wejść. To „kiedyś” spełniło się jesienią 2015 roku. Góra to niełatwa, wspinałam się razem z Samem (brytyjskim kolegą, z którym znałam się z innych wypraw), no i jakoś się udało.
Najważniejszym wydarzeniem owych dwóch lat było jednak bezsprzecznie zdobycie Korony Ziemi (na czym ono polega, piszę w jednym z kolejnych rozdziałów). Ciekawą wyprawę związaną z tym właśnie projektem stanowiło zdobywanie znajdującej się w indonezyjskiej części Nowej Gwinei Piramidy Carstensza (4884 m). Ta najwyższej góra Australii i Oceanii wiąże się z tak zwanym technicznym wspinaniem, ale prawdę powiedziawszy, największy wycisk dostaliśmy w drodze do i z obozu bazowego, co oznaczało dwa tygodnie w bagnistej, trudnej do przebycia dżungli zamieszkiwanej przez plemiona, będące do niedawna kanibalami. Koronę Ziemi zdobyłam ostatecznie 29 grudnia 2015 roku, wchodząc na najwyższą górę Antarktydy, Mount Vinson (4892 m). Krajobrazy Białego Lądu urzekają, a wrażenia są niezwykłe, zwłaszcza kiedy się pomyśli, że do najbliższego miasta mamy kilka tysięcy kilometrów! Wcześniej jednak (ciągle mowa o tych dwóch latach od ostatniej książki) była jeszcze góra, jak się okazało, w mojej górskiej „karierze” najtrudniejsza. Mowa o opisywanej w tym tomie Denali, na której razem z kolegami omal nie straciliśmy życia, ratując dwóch innych wspinaczy. Ale nie uprzedzajmy faktów, opis wyprawy znajdziecie na s. 336. Natomiast żeby nie było, że jeżdżę tylko w góry wysokie, to do bardziej udanych moich wyjazdów przez ten czas zaliczam wypady w Beskid Niski oraz w Bieszczady.
Mam szczęście, bo jak dotąd prawie wszystkie góry zdobywałam za pierwszym podejściem. Dlaczego „prawie”? Bo był jeden wyjątek – Gerlach. Staliśmy z kolegami przed schroniskiem, przygotowani do wyjścia, z założonymi kaskami, uprzężami, plecakami… Była piąta rano, a trzeba powiedzieć, że wstawanie o świcie dla nikogo z naszej ekipy nie jest tym, co lubimy najbardziej. Niestety, ze względu na pogodę zawróciliśmy. Było nam strasznie żal, nie mieliśmy pewności, czy nie rezygnujemy zbyt pochopnie, ale decyzja jest decyzją, nawet jeśli wycofanie się oznaczało definitywne odpuszczenie góry (nie mieliśmy już dnia rezerwy). Wieczorem dotarła do nas wiadomość, że jedyny zespół, który tego dnia wyszedł (inni też się wycofali), miał wypadek. Jak na ironię ranny został przewodnik.
Szczerze mówiąc, gdy szykuję się na jakąś górę, nigdy nie zakładam sobie, że MUSZĘ na nią wejść. Mam zakodowane w głowie, że nic nie muszę, a już na pewno niczego udowadniać, ani sobie, ani tym bardziej innym. Podjęcie decyzji o wycofaniu się nie jest dla mnie dyshonorem. Wręcz przeciwnie – to często dowód odwagi i rozwagi. Nie lubię również słów: zdobyć, pokonać. Jeśli góra pozwoli, to na nią wejdę, jeśli nie, trzeba będzie się z tym pogodzić. Mam jakieś wewnętrzne przekonanie, że darzę góry szacunkiem, więc i one szanują mnie. Jak do tej pory wzajemny układ działa :-) Tyle że w parze z szacunkiem idzie też pokora i świadomość… niewiedzy. Im więcej mam doświadczenia, tym bardziej dociera do mnie, ilu rzeczy wciąż nie umiem. Doskonałości i tak nie osiągnę, ale ważne, by wciąż do niej dążyć. Staram się nieustannie podnosić sobie poprzeczkę, pracować nad sobą, wyciągać wnioski, stale czegoś się uczyć. I dotyczy to nie tylko gór.
Czy napiszę książkę o zdobytej Koronie Ziemi? – to teraz jedno z częściej zadawanych mi pytań. Nie, nie napiszę… Powód jest prosty. Część gór należących do Korony Ziemi już opisałam, a te nieopisane trafią do trzeciej części Gór z duszą. Poza tym przede mną nowe pomysły i nowe wyprawy, czyli nowe tematy na kolejne książki. Jedyny problem to brak czasu na ich pisanie, bo zdecydowanie bardziej czuję się podróżniczką niż pisarką.
W Tatrach też można mnie spotkać...