Читать книгу Zapytaj księżyc - Nathan Filer - Страница 10
kopiąc i płacząc
ОглавлениеNie miałem prawa uczestniczyć w pogrzebie mojego brata, a jednak w nim uczestniczyłem. Miałem na sobie białą koszulę z poliestru, przez co strasznie swędziała mnie szyja, i czarny przypinany krawat. W kościele za każdym razem, kiedy ktoś zakaszlał, rozlegało się echo. A potem były kremowe babeczki z dżemem. Tylko tyle zapamiętałem.
Ale teraz powinienem trochę zwolnić. Mam skłonność do pośpiechu, kiedy jestem zdenerwowany. Robię tak również wtedy, gdy mówię, co jest dziwne, bo zwykle uważa się, że tylko tacy mali, wiecznie nakręceni faceci mówią szybko. A ja mam nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i mogę jeszcze urosnąć. Mam dziewiętnaście lat, więc może już nie urosnę. Ale zdecydowanie rosnę wszerz. Jestem za gruby. Co może być winą leków – to częsty efekt uboczny.
W każdym razie mówię za szybko. Przyspieszam przy słowach, które mi nie leżą. Właśnie teraz tak robię.
Muszę zwolnić, bo chcę wyjaśnić, jak zwolnił mój świat. Muszę również opowiedzieć o tym, w jaki sposób świat, który ma kształt i rozmiar, można dopasować do czegoś mniejszego – na przykład domu.
Ale najpierw chciałbym opowiedzieć, jak nagle zrobiło się cicho. To była pierwsza rzecz, którą zauważyłem. Tak jakby ktoś przyszedł i zredukował głośność do zera i od tej pory wszyscy uważali, że muszą mówić szeptem. Nie tylko mama i tata, ale również ludzie, którzy przychodzili nas odwiedzić – jakby coś strasznego spało w kącie pokoju i nikt nie miał odwagi tego czegoś obudzić.
Mówię tu o krewnych, takich osobach jak moje ciotki czy dziadkowie. Rodzice nigdy nie mieli wielu znajomych. Ja miałem kilku. Ale oni byli w szkole. To jest kolejna rzecz, która się wtedy wydarzyła. Chyba znów za bardzo się spieszę, ale opowiem tylko szybko o tym, jak przestałem chodzić do szkoły, ponieważ to jest ważne, a także dlatego, że to było coś, co rzeczywiście się wydarzyło. Większość życia to nie jest nic. Większość życia to po prostu przemijanie czasu, a i tak spory kawał życia przesypiamy.
Kiedy znajduję się pod silnym działaniem leków, śpię nawet po osiemnaście godzin na dobę. Wówczas dużo bardziej interesują mnie sny niż rzeczywistość, bo pochłaniają mnóstwo mojego czasu. Kiedy mam ładne sny, uważam, że moje życie jest całkiem niezłe. Kiedy leki nie działają właściwie – albo gdy postanawiam ich nie brać – więcej czasu spędzam na jawie. Ale wtedy moje sny znajdują sposób, by za mną podążyć.
To jest tak, jakby każdy z nas miał taki mur, który oddziela nasze sny od rzeczywistości, ale w moim murze są pęknięcia. Sen może się przez nie wsączyć i przecisnąć na drugą stronę, aż w końcu nie sposób odróżnić jedno od drugiego.
Czasem
ten
mur
całkiem
się
wali.
A wtedy
nadchodzą
koszmary.
Ale teraz się rozproszyłem.
Wiecznie się rozpraszam. Muszę się skupić, bo chcę napisać o masie rzeczy – takich jak sprawa mojej szkoły. Lato się skończyło. Zbliżał się koniec września, a ja wciąż nie wróciłem do mojej klasy. Więc trzeba było podjąć jakąś decyzję.
Zadzwonił dyrektor szkoły, a ja ze schodka obserwacyjnego przysłuchiwałem się tej połowie rozmowy, która należała do mamy. Choć to nie była żadna rozmowa. W zasadzie mama powtórzyła tylko wiele razy słowo dziękuję. Po czym wezwała mnie do telefonu.
To było dziwne, bo właściwie nigdy nie rozmawiałem z dyrektorem szkoły. To znaczy zwykle rozmawia się z nauczycielami. Nie jestem pewien, czy w ogóle kiedykolwiek odezwałem się do mojego dyrektora, a teraz miałem go po drugiej stronie telefonu.
– Dzień dobry, Matthew. Mówi pan Rogers – usłyszałem.
– Dzień dobry panu – zdołałem odpowiedzieć. Nagle mój głos zabrzmiał bardzo cicho. Czekałem, aż dyrektor coś powie, mama ścisnęła mnie za ramię.
– Przed chwilą rozmawiałem z twoją mamą, ale z tobą też chciałbym porozmawiać. Dobrze?
– Tak.
– Wiem, że przechodzisz przez bardzo trudny i smutny okres. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jakie to dla ciebie trudne.
Milczałem, bo nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc zapadła naprawdę długa cisza. Wreszcie zacząłem przyznawać mu rację, że to rzeczywiście jest trudne, ale w tym samym czasie zaczął również mówić pan Rogers. Więc obaj zamilkliśmy, pozwalając, żeby ten drugi coś powiedział, ale żaden z nas się nie odzywał. Mama pogładziła mnie po plecach. Nigdy nie byłem dobry w rozmowach przez telefon.
– Matthew, nie będę cię zatrzymywał, bo wiem, że to dla ciebie trudne. Ale chciałem ci powiedzieć, że wszyscy o tobie myślą i że za tobą tęsknimy. Zawsze będziesz tu mile widziany, bez względu na to, ile czasu to potrwa, ile czasu będziesz potrzebował. Więc nie musisz się niczego obawiać.
Dziwne, że to powiedział, bo aż do tamtej pory niczego się chyba nie obawiałem. Miałem różne odczucia – wielu z nich właściwie nie rozumiałem – ale się nie obawiałem. Lecz gdy pan Rogers to powiedział, nagle zacząłem się bać. Więc powtórzyłem tylko kilka razy słowo dziękuję, a mama posłała mi słaby uśmiech, którego nie było w jej oczach.
– Czy chciałby pan jeszcze raz porozmawiać z mamą?
– Dziś już raczej nie – odparł pan Rogers. – Chciałem tylko zamienić kilka słów z tobą. Mam nadzieję, że wkrótce zobaczymy cię w szkole.
Z głośnym hukiem opuściłem słuchawkę na widełki aparatu.
Wcale mnie wkrótce nie zobaczył. Przez długi czas nie chodziłem do szkoły, a do tej nigdy już nie wróciłem. Nie wiem, w jaki sposób podejmowane są takie decyzje. Tak to już jest, kiedy masz dziewięć lat. Niczego ci właściwie nie mówią. Na przykład gdy zabierają cię ze szkoły, nikt nie musi ci wyjaśnić dlaczego. Ludzie w ogóle niczego nie muszą ci mówić. Jednak ja uważam, że większość rzeczy robimy pod wpływem lęku. Uważam, że mama bardzo się bała, że mnie straci. Uważam, że o to chodziło. Nie chciałbym jednak, żebyś się sugerował moimi przemyśleniami.
Jako rodzic możesz przestać prowadzać dzieci do szkoły i w zamian posadzić je przy stole kuchennym z podręcznikiem. Wystarczy, że napiszesz list do dyrektora, i już. Nie musisz nawet być nauczycielem, chociaż mama akurat była. Tak jakby. Muszę opowiedzieć ci o mojej mamie, bo pewnie nigdy jej nie spotkałeś.
Jest szczupła i blada i ma zimne ręce. Ma szeroki wyrazisty podbródek, którego się wstydzi. Wącha mleko, zanim je wypije. Kocha mnie. I jest szalona. Na razie tyle wystarczy.
Powiedziałem, że była tak jakby nauczycielką, bo kiedyś zamierzała nią zostać. W tamtym okresie starała się zajść w ciążę, ale miała z tym jakieś problemy i lekarze powiedzieli, że być może nigdy jej się to nie uda. Wiem o tym, choć nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek mi o tym mówiono. Myślę, że postanowiła zostać nauczycielką, by jej życie nabrało sensu albo po to, by odwrócić uwagę od problemu.
Więc zapisała się na uniwersytet i chodziła na zajęcia. A potem zaszła w ciążę z Simonem i sens jej życia pojawił się, kopiąc i płacząc, w zwyczajny sposób.
Ale nauczycielką jednak została. Moją. W każdy dzień powszedni, po wyjściu taty do pracy, siadaliśmy razem przy stole w kuchni, a talerze i miski piętrzyły się przy zlewie, czekając, aż mama je umyje, gdy ja zabiorę się za stos zadań z książki do ćwiczeń Key Stage. Byłem wtedy bystrym dzieciakiem. Myślę, że to zaskoczyło mamę.
Za życia Simon był trochę jak gąbka, absorbował całą uwagę. Wcale nie miał takiego zamiaru, ale tak to już jest z dziećmi specjalnej troski – wymagają więcej zachodu. Mnie jakby nie zauważano. Ale wtedy przy stole kuchennym mama jak najbardziej mnie zauważyła. Pewnie byłoby jej łatwiej, gdybym był głupi. Pomyślałem o tym dopiero teraz, pisząc te słowa, ale to może być prawda. Na końcu każdego rozdziału podręcznika Key Stage do nauk ścisłych, matematyki czy francuskiego były takie testy i zawsze, gdy wszystko rozwiązałem prawidłowo, mama milkła i przez całe wieki się nie odzywała. Ale wystarczyło, żebym nie rozwiązał jednego czy dwóch zadań, od razu dodawała mi otuchy i łagodnie wyjaśniała błędy. To było dziwne. Więc zacząłem celowo popełniać błędy.
Nigdy nie wychodziliśmy i nigdy nie rozmawialiśmy o niczym, co nie miało związku z nauką. To też było dziwne, bo mama wcale nie zachowywała się jak nauczyciel. Czasem całowała mnie w czoło albo gładziła po głowie czy coś w tym stylu. Tyle że nie rozmawialiśmy o niczym, czego nie byłoby w podręcznikach. I tak przez długi czas upływały nam dni, choć nie potrafię wam powiedzieć, ile to trwało tygodni czy miesięcy. Wszystko zlało się w jedną trwającą całe wieki chwilę, kiedy to ja siedziałem przy stole kuchennym, mama zaś omawiała umyślnie popełnione przeze mnie błędy.
To właśnie mam na myśli, mówiąc, że mój świat zwolnił, ale trudno to wyjaśnić, bo wystarczyły dwie strony, żebym opowiedział, jak to wyglądało dzień po dniu. Ale właśnie takie „dzień po dniu” trwa niezwykle długo.
Po skończonych lekcjach oglądałem kreskówki albo grałem w gry Nintendo. Albo wchodziłem na górę po schodach i delikatnie przyciskałem ucho do drzwi pokoju Simona, nasłuchując. Czasem zabijałem w ten sposób sporo czasu. O tym też nigdy nie rozmawialiśmy. Mama parzyła herbatę i czekaliśmy, aż tata wróci do domu. Powinienem opowiedzieć wam o moim tacie, bo pewnie nigdy go nie poznaliście.
Jest wysoki, barczysty i trochę utyka. Nosi skórzaną kurtkę, bo kiedyś jeździł na motorze. Nazywa mnie mon ami. I mnie kocha. Na razie tyle wystarczy.
*
Powiedziałem, że mama jest szalona. Tak powiedziałem. Mogłeś to jednak przeoczyć. To znaczy mogłeś uznać, że nic z tego, co mówiłem, o tym nie świadczy. Ale istnieją różne rodzaje szaleństwa. Czasem szaleństwo nie zachowuje się od początku jak szalone, czasem uprzejmie puka do drzwi, a gdy je wpuścisz, siada sobie cichutko w kącie, nie robiąc wokół siebie szumu – i rośnie. A potem pewnego dnia, być może wiele miesięcy po tym, jak podjąłeś decyzję, by zabrać swego syna ze szkoły i izolować go w domu z przyczyn, które zagubiły się gdzieś w twoim smutku i żałobie, pewnego dnia to szaleństwo zacznie wiercić się na krześle i powie do twojego dziecka:
– Jesteś taki blady.
– Co takiego?
– Jesteś taki blady. Źle wyglądasz, kochanie. Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest. Może trochę boli mnie gardło.
– Sprawdzę ci temperaturę. – Przyłożyła dłoń do mojego czoła. – Och, kochanie, jesteś rozpalony.
– Czuję się dobrze. Naprawdę.
– Już od kilku dni jesteś taki blady. Chyba brak ci słońca.
– Bo my nigdy nie wychodzimy na dwór! – burknąłem ze złością. Nie zrobiłem tego celowo, jakoś tak samo mi się powiedziało. I nie było to z mojej strony w porządku, bo czasem wychodziliśmy. Nie byłem więźniem czy coś w tym stylu.
Choć dużo też nie wychodziliśmy. A jak już, to zawsze z tatą. To właśnie mam na myśli, mówiąc, że życie może się skurczyć i zamknąć w czterech ścianach. Pewnie jestem niewdzięczny. Mama też tak pewnie pomyślała, bo nagle spojrzała na mnie, jakbym ją opluł czy coś. Ale zaraz potem zaproponowała słodkim głosem:
– Wyjdziemy na spacer? Po drodze możemy zajrzeć do doktora Marlowa, żeby obejrzał twoje gardło.
Nie było zimno, ale mama zdjęła z wieszaka moją pomarańczową kurtkę zimową, zasunęła mi zamek błyskawiczny aż pod samą szyję i założyła na głowę kaptur. Potem wyszliśmy na zewnątrz.
Droga do naszej rejonowej przychodni lekarskiej prowadzi obok mojej szkoły. A raczej mojej dawnej szkoły. Kiedy przechodziliśmy przez jezdnię, mama wzięła mnie za rękę, a zaraz za rogiem usłyszałem dalekie krzyki i śmiechy, dobiegające ze szkolnego dziedzińca. Musiałem stawiać opór. Nie pamiętam, żebym to robił specjalnie, ale na pewno tak było, bo gdy podeszliśmy bliżej, mama ścisnęła mnie mocniej za rękę, złapała za nadgarstek i zaczęła ciągnąć.
– Mamo, wracajmy.
Nie wróciliśmy. Przeszliśmy tuż obok szkoły, wzdłuż całego parkanu, ja w zasadzie wleczony na siłę, z głupim kapturem opadającym na oczy.
– Czy to ty, Matthew? Dzień dobry, pani Homes. Dzień dobry, Matthew.
Nie przypominam sobie teraz jej imienia. Gemma czy coś w tym stylu. Zresztą to bez znaczenia.
– Hej, to Matthew!
Chodzi o to, że w szkole cieszyłem się nawet pewną popularnością. Dzieci, które zebrały się przy parkanie, przybiegły, bo naprawdę mnie lubiły. Ci moi szkolni koledzy i koleżanki na pewno byli wstrząśnięci tym, co się wydarzyło, a także moim niespodziewanym odejściem ze szkoły. Ale nie odezwałem się do nich. Nie potrafię tego wyjaśnić. Patrzyłem prosto przed siebie, chowając twarz w kapturze, a mama powiedziała:
– Matthew nie czuje się dziś najlepiej. Wracajcie do zabawy.
Doktor Marlow poprosił, żebym szeroko otworzył usta. Zajrzał mi do gardła, chuchając na mnie ciepłym, pachnącym kawą oddechem. Z moim gardłem nie działo się nic takiego, czemu nie mogło zaradzić kilka pastylek do ssania i przeciwgrypowe saszetki Lemsip. Powiedział, że powinienem wypocząć. I na tym się skończyło. Tyle że to nie był koniec.
To był dopiero początek.