Читать книгу Dobry omen - Neil Gaiman - Страница 7
ROZDZIAŁ III
ОглавлениеZnano ją pod imieniem Scarlett. Obecnie handlowała bronią, ale zajęcie to było dla niej coraz mniej emocjonujące. Nigdy nie trzymała się jednego fachu zbyt długo – trzysta, najwyżej czterysta lat. Nie chciała wpaść w rutynę.
Miała lśniące miedzianokasztanowe włosy spływające długimi falującymi pasmami aż do bioder. Wielu mężczyzn było gotowych zginąć dla tych włosów; wielu zginęło. Jej oczy gorzały pomarańczowym blaskiem. Dawano jej dwadzieścia pięć lat. De facto zawsze tyle miała.
Miała także rozklekotaną ceglastoczerwoną ciężarówkę pełną broni i amunicji najwyższej jakości oraz niewiarygodną zdolność przedostawania się przez wszystkie granice. Zmierzała do małego państewka w Afryce Zachodniej, gdzie trwał podrzędny konflikt lokalny. Dzięki dostarczonej przez nią broni konflikt ów miał przerodzić się w regularną wojnę domową o międzynarodowych reperkusjach. Niestety, naprawa uszkodzenia ciężarówki tym razem przerosła jej możliwości, mimo że miała smykałkę do wszelkiego rodzaju mechanizmów.
Awaria nastąpiła w samym środku miasta14. Miasto owo pełniło funkcję stolicy Kumbolalandii – kraju, gdzie od z górą trzydziestu lat panował pokój. Od trzydziestu lat było to latyfundium jednego z możnych tego świata. Nie było tam żadnych złóż minerałów, a jego znaczenie strategiczne można by śmiało porównać ze znaczeniem zgniłego banana. Nic więc dziwnego, że coraz częściej dochodziły do głosu siły separatystyczne i nacjonalistyczne, jak w każdym biednym i wyjątkowo nudnym kraiku, gdzie zbyt długo panował niezmącony spokój. Odkąd miecze przekuto na lemiesze, wszystkie plemiona żyły w zgodzie i sennej harmonii. Jedyny poważniejszy incydent, który był wciąż na ustach wszystkich, zdarzył się w 1952. Pijany poganiacz wołów stoczył krótki, ale zacięty pojedynek z nie mniej pijanym złodziejem wołów. Pojedynek zakończył się remisem.
Scarlett ziewnęła z gorąca i wachlując się kapeluszem, ruszyła do najbliższego baru. Zamówiła piwo, wychyliła kufel i zwróciła się do barmana.
– Siadła mi ciężarówka. Zna się tu ktoś na tym?
Barman wyszczerzył w szerokim uśmiechu ∫ la Fernandel rząd równych, białych zębów. Wciąż był pod wrażeniem, jak wychyliła kufel do dna.
– Tylko Natan, panienko. Ale dopiero co pojechał do Kaounda na fermę teścia.
Zamówiła kolejne piwo.
– A kiedy wróci ten… no… Natan?
– Za tydzień. Może dwa, szanowna pani. Ale z niego miglanc, hę? – powiedział i pochylając się nad ladą, zapytał – A panienka tak sama?
– Tak.
– Może być niebezpiecznie. Po drogach kręcą się różni rozrywkowi faceci. Nie miejscowi, ma się rozumieć.
Scarlett uniosła subtelnie zarysowane brwi.
Barman zadrżał mimo upału.
– Dzięki za ostrzeżenie – prychnęła, a jej głos zabrzmiał jak złowrogi szelest głębokiej trawy, w której gad sunie do ofiary, całkowicie nieświadomej niebezpieczeństwa.
Pstryknęła lekko w rondo kapelusza i wyszła swobodnym spacerowym krokiem.
Żar lał się z afrykańskiego nieba, a ciężarówka pełna broni, amunicji i materiałów wybuchowych rozkraczyła się na środku placu i nic nie wskazywało, że w ogóle kiedyś ruszy.
Scarlett spojrzała na dach.
Sęp wciąż tkwił na szoferce. Nie odstępował jej przez ostatnie trzysta mil. Teraz siedział i co pewien czas cicho bekał.
Przyjrzała się ulicy. Na rogu grupka kobiet plotkowała zawzięcie. Znudzony sklepikarz siedział przy stosie melonów i odpędzał muchy. Kilkoro dzieci bawiło się leniwie na jezdni, z której co chwila podnosił się tuman kurzu.
– Do licha – powiedziała cicho. – Przydałby mi się krótki urlop.
Była środa.
W piątek miasteczko zostało obrócone w perzynę.
W ciągu następnego tygodnia gospodarka Kumbolalandii legła w gruzach, zginęło dwadzieścia tysięcy ludzi, w tym barman zastrzelony przez rebeliantów podczas ataku na barykadę z melonów, a ponad sto tysięcy odniosło rany. Broń dostarczona przez Scarlett spełniła zadanie, do którego została stworzona, a sęp zdechł z powodu otłuszczenia wątroby.
Wsiadając do ostatniego pociągu odchodzącego z Kumbolalandii, czuła, że nadszedł czas, by coś zmienić. Zbyt długo handlowała bronią. Uznała, że warto by mieć lepsze widoki na przyszłość. Widziała się w dziennikarstwie. Jako reporter wojenny. Założyła nogę na nogę i wachlowała się kapeluszem.
Kilka przedziałów dalej wybuchła bójka. Scarlett uśmiechnęła się nieznacznie. Gdziekolwiek się zjawiała, ludzie zaczynali się bić. Na ogół o nią. To czasami naprawdę miłe.
Sable miał czarne włosy, równo przystrzyżoną czarną brodę i właśnie postanowił założyć korporację.
Siedział przy drinku ze swoją księgową.
– Jak stoimy, Frannie?
– To nie do wiary. Dwanaście milionów egzemplarzy poszło jak woda.
Znajdowali się w lokalu znanym jako „Szóstka nad Szóstkami”, na dachu wieżowca 666 Fifth Avenue w Nowym Jorku, co Sable’owi wydawało się trochę zabawne. Z okien restauracji można było podziwiać całe miasto, a całe miasto w nocy podziwiało rozjarzone trzy czerwone szóstki na każdej ścianie wieżowca. Był to najzwyklejszy numer parceli, ale doszedłszy do niego nie sposób było powstrzymać się od uśmiechu.
Przyszli do „Szóstek” wprost z małej, ekskluzywnej i potwornie drogiej restauracyjki w Greenwich Village, gdzie podawano wymyślne potrawy według najnowszych przepisów cuisine nouvelle: strączek fasoli, ziarnko groszku i plasterek piersi kurczaka na wykwintnym, kwadratowym talerzyku z porcelany.
Pomysł na taką restaurację zrodził się podczas ostatniego pobytu Sable’a w Paryżu.
Księgowa zmiotła swoją porcję w niespełna minutę i przez resztę obiadu podziwiała ornamenty na talerzu i sztućce. Od czasu do czasu spoglądała na innych gości jak wygłodzony ludożerca, któremu ślinka leci na myśl o dochodzącym na wolnym ogniu pieczystym. Naprawdę czuła się jak kanibal przed obiadem, co serdecznie rozbawiło Sable’a, bawiącego się szklanką z wodą mineralną Perrier.
– Dwanaście milionów? Całkiem nieźle, nieprawdaż?
– Wspaniale.
– Zakładamy korporację. Czas uderzyć w samo serce. W Kalifornię. Chcę mieć fabryki, lokale, wszystko i wszystkich. Cały ten motłoch. Oczywiście nie zarzucamy działalności wydawniczej, ale pora spróbować i czego innego. Mam rację?
Frannie przytaknęła.
– Zapowiada się ciekawie. Będzie nam potrzeba…
Przerwała w pół zdania, gdy przy ich stoliku stanął szkielet obciągnięty skórą i ubrany w najnowszy model sukni od Diora. Była tak chuda, że zdawało się, iż kości czaszki za chwilę przebiją okrywającą je skórę. Miała długie blond włosy i perfekcyjnie umalowane usta. Wszystkie matki na świecie pokazywałyby ją palcami, mówiąc do swoich pociech: Zobacz, tak będziesz wyglądać, jak nie zjesz sałatki. Wyglądała jak żywa i bardzo gustowna reklama organizacji pomocy głodującym.
Była najbardziej wziętą fotomodelką w Nowym Jorku. W ręku trzymała książkę.
– Bardzo przepraszam – zaczęła uprzejmie. – Proszę wybaczyć mi to najście, ale to z powodu pana książki. Zmieniła mnie i mój stosunek do życia. Czy zechciałby pan dać mi swój autograf?
Jej oczy patrzyły na niego błagalnie spod wspaniale umalowanych powiek.
Sable łaskawie skinął głową i wziął książkę.
Nie było żadnym zaskoczeniem, że go rozpoznała. Ciemnoszarymi oczami patrzył na czytelnika ze zdjęcia na tylnej stronie połyskliwej obwoluty. Jego dzieło nosiło tytuł: „Dieta bezpokarmowa”. Podtytuły brzmiały: „Chude jest piękne” oraz „Poradnik dietetyczny wszechczasów”.
– Jak pani na imię? – zapytał Sable.
– Sherryl. Dwa r, jedno y i jedno l.
– Jest pani podobna do jednego z moich bardzo, bardzo starych przyjaciół – powiedział swobodnie, z gracją wpisując dedykację na stronie tytułowej. – Proszę bardzo. Cieszę się, że podoba się pani. To miło mieć wielbicieli.
Dedykacja brzmiała następująco:
Sherryl,
(…) Miarka pszenice za grosz, a trzy miarki jęczmienia za grosz, a nie szkódź oliwie i winu.
Obj. św. Jana 6:6
Dr Raven Sable
– Cytat z Biblii – objaśnił.
Z namaszczeniem zamknęła książkę i zgięta w głębokim ukłonie oddaliła się, dziękując któryś raz za książkę, która wniosła tyle nowych treści w jej życie itd., itd., itp.
Sable nigdy nie uzyskał tytułu doktora, który umieścił przed nazwiskiem całkowicie bezprawnie. W tamtych czasach nie istniały żadne akademie, a najmniej medyczne. Od razu dostrzegł, że modelka wkrótce zagłodzi się na śmierć. Dawał jej co najwyżej kilka miesięcy. Bezpokarmowa. Uporaj się z wagą raz na zawsze.
Tymczasem Frannie pracowicie stukała palcami w klawiaturę minikomputera. Robiła obliczenia do dalszej części planów Sable’a dotyczącej kompleksowej zmiany sposobu odżywiania i tradycji kulinarnej na całym Zachodzie. Minikomputer ów dostała w prezencie od szefa. Miał potężną pamięć i był bardzo, bardzo drogi, cienki i smukły. Sable uwielbiał wszystko, co cienkie i smukłe.
– Na początek proponuję kupić jakieś przedsiębiorstwo w Europie, nie wciągające nas w system podatkowy Liechtensteinu. Kierując fundusze przez Wielkie Kajmany do Luksemburga, a stamtąd do Szwajcarii, moglibyśmy wykupić fabryki w…
Sable nie słuchał. Przed oczyma stanęła mu restauracyjka w Greenwich Village. Przyszło mu na myśl, że jeszcze nigdy nie widział tylu wygłodniałych krezusów naraz.
Na jego twarzy pojawił się szczery, otwarty i szeroki uśmiech zadowolenia z wykonanej pracy. W istocie wszystko, co robił, robił dla zabicia czasu. Znał wiele sposobów zabijania czasu, a niekiedy ludzi.
Zdarzało się, że ludzie nazywali go White albo Blanc, albo Abus. Bywało, że zwracali się do niego per Kredziak, Białas, Weiss albo Bielajew. Znano go także pod setką innych nazwisk. Miał bladą cerę, popielatoblond włosy i jasnoszare oczy.
Na pierwszy rzut oka nie przekroczył trzydziestki. Na drugi rzut oka nie zasługiwał.
Idealny nikt. Jeden z wielu.
W przeciwieństwie do swoich dwóch kolegów nigdzie nie zdołał zagrzać miejsca.
Imał się rozlicznych zajęć we wszystkich ciekawszych miejscach na świecie.
Pracował na podrzędnych stanowiskach w elektrowni jądrowej w Czernobylu, w Windscale i na Wyspie Trzech Mil.
Był niezbyt ważnym, ale bardzo cenionym członkiem wielu instytucji naukowo-badawczych. Współpracował z konstruktorami silnika spalinowego, twórcami plastiku i puszek do napojów gazowanych.
Miał „złote ręce”.
Nie zwracał niczyjej uwagi. Nie rzucał się w oczy i doskonale wtapiał się w otoczenie. Rozważając rzecz dokładniej, można by to ująć tak: wprawdzie był jednym z wielu pracowitych kółek wielkiego mechanizmu, z których każde ma swoje miejsce i robi co do niego należy – ale kogo, oprócz zegarmistrza, interesują trybiki w kopercie zegarka? Może któregoś dnia spotkaliście go, nawet zamieniliście kilka słów, ale czy ktoś z was pamięta tę pospolitą twarz?
Obecnie płynął do Tokio jako majtek w załodze wielkiego tankowca.
Kapitan spał pijany w kajucie. Pierwszy oficer był w dziobowej, a drugi w kuchni. To w zasadzie cała załoga, gdyż statek był całkowicie zautomatyzowany. Człowiek nie miał tu wiele do roboty.
Jednak jeśli ktoś na mostku przypadkiem nacisnął przełącznik awaryjnego opróżniania zbiorników, automatyczny system kontroli otwierał wszystkie zawory i wylewał olbrzymią ilość czarnej mazi do morza. Uwolnione miliony ton ropy czyniły spustoszenie wśród ptaków, ryb, zwierząt, roślin i ludzi w pobliżu miejsca wycieku. Oczywiście statek był wyposażony w wielokrotne systemy zabezpieczające, ba, zabezpieczenia tych zabezpieczeń. Ale co z tego?
Po katastrofie przeprowadzano długie dochodzenia, ale nawet po ich zakończeniu i analizie trudno było wskazać winnego, wobec czego stosowano dżentelmeński podział odpowiedzialności. Z tym, że kapitana oraz pierwszego i drugiego oficera wyrzucano z wilczym biletem.
Z bliżej nie znanych powodów nikt dotychczas nie zwrócił uwagi na marynarza White’a, który pełnił wachtę na parowcu trampingowym w połowie drogi do Indonezji. W ładowniach piętrzyły się zardzewiałe metalowe beczki wypełnione wyjątkowo toksycznym herbicydem.
Był jeszcze ktoś INNY. Na placu w Kumbolalandii. W restauracjach. W rybach i w powietrzu, i beczkach z preparatem chwastobójczym. Na drogach i w domach, w pałacach i w lepiankach.
Nigdzie nie czuł się obco. Wszędzie czuł się jak u siebie i nie było od niego ucieczki. Robił to, co zawsze szło mu najlepiej i to, co robił, było tym, czym był on sam.
Nie czekał. Działał.
14
Tylko z nazwy. Dla przeciętnego Anglika była to większa wieś, zaś dla Amerykanina punkt, gdzie bociany mają pętlę.