Читать книгу Dobry omen - Neil Gaiman - Страница 9

ROZDZIAŁ V

Оглавление

Był gorący sierpniowy dzień. Nad Londynem wisiało ciężkie, wilgotne, cuchnące spalinami powietrze.

Na przyjęciu z okazji jedenastych urodzin Warlocka goście dopisali.

Przybyło dwudziestu chłopców i siedemnaście dziewcząt, a także pokaźna grupa ostrzyżonych na jeża dżentelmenów w jednakowych, ciemnych garniturach szytych na miarę kabury. Przybył także pokaźny sznur dostawców łakoci prowadzony przez czarnego przedpotopowego bentleya.

Wprawdzie Harveya i Wandę, parę zawodowych wodzirejów dziecięcych zabaw, powalił nagle nieznany wirus birmańskiej grypy, ale ku ogólnemu zaskoczeniu natychmiast udało się zorganizować zastępstwo w osobie iluzjonisty-prestidigitatora.

Prawie każdy ma jakieś hobby. Mimo nalegań Crowleya, Azirafal postanowił zrobić użytek ze swojego.

Był bardzo dumny ze swoich umiejętności prestidigitatora. Pobierał nauki w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia u samego Johna Maskelyne’a. Przez cały rok pilnie ćwiczył gibkość palców, manipulacje z monetą i wyciąganie królika z pustego cylindra. Mniemał, że należy do czołówki. Rzecz jednak w tym, że chociaż potrafił wykonać numery, które wprawiłyby w osłupienie najwyższe władze zrzeszenia Mistrzów Czarnej Magii, nigdy nie uciekał się podczas występów do swoich wrodzonych umiejętności, a to poważnie osłabiało jakość przedstawienia. Zaczynał żałować, że zaprzestał systematycznych ćwiczeń.

Pocieszał się jednak, że znajomość iluzji to, w jego przypadku, jak jazda na rowerze. Kto raz się nauczył, nigdy nie zapomina. Co prawda czarnoksięską pelerynę pokryła gruba warstwa kurzu, ale gdy ją założył, od razu poczuł się lepiej. Nawet zaczął mówić żargonem.

Twarze bez wyrazu patrzyły na niego z lekceważącym niezrozumieniem. Crowley, stojący w białym uniformie za bufetem, chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu.

– A teraz uwaga, dziewczęta i chłopcy! Widzicie mój cylinder? Stary i pognieciony, prawda? Toż to rupieć, nie cylinder, powie niejedno z was. Proszę, tu nic nie ma i tu nic nie ma. Jest pusty? Jest. Oczywiście, że jest. Ale zaraz… chwileczkę… co tu…? Kto tu…? Co to za gość? Ach, toż to nasz stary znajomy, królik Harry! Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu?

– Siedział ci w kieszeni – stwierdził Warlock, a pozostali skinęli potakująco głowami. Za kogo ich uważał? Za dzieci, czy co?

Azirafal przypomniał sobie wskazówkę Maskelyne’a, jak reagować na bezczelnych antyklakierów. Obróć to w żart ptasi móżdżku – mawiał mistrz. – Do ciebie mówię, panie Wyrwiśmiech (był to artystyczny pseudonim Azirafala). Rozśmiesz ich, a wszystko ujdzie ci na sucho.

– Oho, ho! To ty znasz sztuczkę z cylindrem, chłopcze? – wykrztusił. Dzieci patrzyły beznamiętnie.

– Jesteś do bani – stwierdził Warlock. – Ja chciałem kreskówki.

– On ma rację. Jesteś do niczego – powtórzyła jak echo dziewczynka uczesana w koński ogon. – I pewnie zboczeniec.

Zrozpaczony Azirafal spojrzał na Crowleya. Jego zdaniem Warlock zdradzał wystarczające oznaki zepsucia wpływami piekielnymi. Zatem im prędzej pojawi się piekielny czarny pies, tym lepiej, bo wtedy będą mogli spokojnie zabrać się jak najdalej stąd.

– A teraz uwaga, uwaga! Czy ktoś z was, najmilsi, ma może przy sobie coś takiego, jak srebrna trzypensówka? Nie, paniczu? Cóż to wobec tego wystaje panu zza ucha?

– Na moich urodzinach były kreskówki – ogłosiła bezceremonialnie dziewczynka z końskim ogonem. – I dostałam transformersa i konia na biegunach, i taki pojazd, co sam skręca, i czołg na radio, i…

Crowley jęknął. Przyjęcia dziecięce to imprezy, na które żaden anioł mający choć kroplę oleju w głowie nie poszedłby za żadne skarby. Piskliwe dziecinne głosiki rozbrzmiały z cyniczną wyrachowaną radością, gdy Azirafalowi wypadły z kieszeni trzy metalowe kółka, które dopiero miał połączyć.

Crowley odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na stosie prezentów. Spomiędzy paczek spojrzało na niego dwoje paciorkowatych oczu.

Nie doszukał się w nich czerwonego blasku. Człowiek nigdy nie był pewien swego, kiedy miał coś do załatwienia z piekielnymi urzędnikami. (Pies kanapowy, pies obronny czy piesek preriowy to dla nich tylko pies. Całkiem możliwe, że przysłali skoczka pustynnego – też zwierzę, a ich rozliczają od sztuki).

Ten wyglądał normalnie. Mieszkał sobie spokojnie, w klatce pełnej kulek, dźwigni, kładek, drabinek i innych pomysłowych urządzeń, z których oprawcy czasów wielkiej inkwizycji byliby dumni. Na szczęście nie mieli wtryskarki i polistyrenu.

Crowley spojrzał na zegarek. Nie przyszło mu do głowy zmienić baterię, która wylała się trzy lata temu, a mimo to zegarek wskazywał dokładny czas. Była za dwie trzecia.

Azirafal zaczynał tracić głowę.

– Czy ktoś z was, szanowna publiczności, ma może chusteczkę do nosa? Nie?

Za czasów królowej Wiktorii rzeczą nie do pomyślenia było nie mieć chusteczki do nosa, sztuczka zaś miała polegać na wyczarowaniu z takowej gołębia, który – notabene – od pewnego czasu dziobał nerwowo nadgarstek Azirafala. Bez chusteczki ani rusz. Anioł próbował bezskutecznie ściągnąć na siebie uwagę Crowleya. Wreszcie w odruchu desperacji wskazał jednego z ochroniarzy, który drgnął zaniepokojony.

– Ty. Tak, ty, w garniturze. Podejdź tu. A teraz, jeśli dobrze poszukasz w wewnętrznej kieszeni marynarki, to z pewnością znajdziesz piękną, jedwabną chusteczkę.

– Nie, psze pana. Obawiam się, że nie, psze pana – odparł strażnik, patrząc przed siebie.

Azirafal rozpaczliwie puszczał oczka.

– Ależ mój drogi, sprawdź. Proszę.

Ochroniarz sięgnął do kieszeni. Powód nagłego zdziwienia na twarzy objawił się niebawem zebranym w postaci żółtej jedwabnej chusteczki z koronkowym obszyciem. W tej samej chwili Azirafal zorientował się, że pomysł z koronką był chybiony, gdyż przy wyjmowaniu zaczepiła o rewolwer, a ten wyskoczył z kabury, zawirował w powietrzu i wylądował ciężko w środku misy z galaretką.

Zerwały się frenetyczne oklaski.

– No, to już coś! – stwierdził koński ogon.

Warlock przebiegł przez pokój i chwycił rewolwer.

– Ręce do góry, psie syny – zawołał radośnie.

Ochroniarze znaleźli się w kłopotliwym położeniu.

Kilku niepewnie sięgało po broń, pozostali starali się niezauważalnie zbliżyć lub odsunąć od uzbrojonego chłopca. Dzieci, jak jeden mąż, zaczęły domagać się rewolwerów. Odważniejsze próbowały nawet zabrać je ochroniarzom.

Ktoś rzucił galaretką w Warlocka.

Chłopiec pisnął i pociągnął za spust.

Magnum .32 w wersji dla CIA to model ciężki i potwornie skuteczny. Bez trudu przerzuca słonie przez ulicę, a pechowiec, który znalazł się na trasie pocisku, natychmiast zmienia się w czerwoną mgiełkę, kilka strzępów i trochę papierkowej roboty dla biura ewidencyjnego.

Azirafal mrugnął.

Z lufy rewolweru wystrzelił cienki strumień wody. Trafił w Crowleya, który spoglądał przez okno na ogród i szukał wielkiego czarnego psa.

Azirafal zmieszał się.

W tej chwili duża kremówka wylądowała mu na twarzy.

Dochodziło pięć po trzeciej.

Nieznacznym ruchem dłoni zmienił pozostałe rewolwery w sikawki i wyszedł.

Crowley odnalazł go na chodniku przed rezydencją, gdy z zakamarków fraka usiłował wydostać wymiętego gołębia.

– Za chwilę będzie za późno – stwierdził anioł.

– To widzę. Za głęboko chowasz rekwizyty – odparł Crowley.

Wyjął śniętego gołębia z fałdów i chuchnięciem przywrócił go do życia. Ptak zagruchał i odfrunął. Teraz będzie po trzykroć ostrożniejszy.

– Nie chodzi o gołębia, ale o psa. Spóźnia się.

Crowley pokręcił głową w zamyśleniu.

– Zobaczymy.

Otworzył drzwi samochodu i włączył radio.

I should be so lucky – lucky – lucky – lucky,

I should be so lucky in WITAJ CROWLEY!


– Cześć, kto mówi?

– DAGON, MISTRZ KARTOTEKI, PAN OBŁĘDU I WICEKSIĄŻĘ SIÓDMEJ TORTURY. CZYM MOGĘ SŁUŻYĆ?

– Psem piekielnym. Chciałem tylko, hm, upewnić się, że wyruszył bez kłopotów.

– DZIESIĘĆ MINUT TEMU. DLACZEGO PYTASZ? JESZCZE NIE DOTARŁ? COŚ SIĘ STAŁO?

– Skądże. Nic się nie stało. Wszystko okay. Oho, chyba jest. Dobry piesek. Śliczny piesek. Wspaniały. Postaraliście się. Miło się z tobą gawędzi, Dagon. To na razie.

Wyłączył radio.

Spojrzeli na siebie. Z rezydencji dobiegł donośny huk wystrzału i brzęk tłuczonego szkła.

– Do licha – Azirafal nieudolnie wymamrotał przekleństwo. Nie zaklął ani razu przez sześć tysięcy lat i nie miał zamiaru uczyć się tej sztuki. – Chyba jednego przeoczyłem.

– Psa nie ma – stwierdził Crowley.

– Psa nie ma – powtórzył jak echo Azirafal.

– Wsiadaj – powiedział diabeł i westchnął. – Musimy porozmawiać. Aha… Azirafalu?

– Tak?

– Zanim wsiądziesz, zetrzyj z twarzy tę cholerną kremówkę, dobrze?


Był upalny, spokojny sierpniowy dzień. Z dala od centrum Londynu. Za to w pobliżu Tadfield przydrożne chwasty uginały się pod ciężarem grubej warstwy kurzu i zaschniętego błota. Zewsząd dobiegało letnie brzęczenie pszczół zapracowanych wśród krzewów. W powietrzu unosił się zapach świeżo odgrzanej stęchlizny.

Rozległa się nagle wrzawa tysięcznych tłumów skandujących „Niech żyje” i szybko zamilkła.

Na drodze zmaterializował się czarny pies.

Z pewnością pies. Miał wszystkie cechy psa.

Istnieją psy, na widok których nasuwa się nieodparte spostrzeżenie, że – mimo racjonalnych argumentów popartych wybitnymi osiągnięciami zwolenników teorii ewolucji – wystarczą dwa dobre śniadania, by pies stał się z powrotem wilkiem. Takie psy podchodzą pewnym, zdecydowanym krokiem. Sprężyste mięśnie grają pod skórą, gotowe do skoku. Z pyska śmierdzi, a gdy stojący opodal właściciel informuje słodkim głosem, że to stary pieszczoch, więc każ mu odejść, gdy zacznie się naprzykrzać, w przymrużonych ślepiach zapalają się ogniki rodem z plejstocenu.

Z tego psa wyrósłby na pewno przyzwoity kanapowiec lub podkanapowiec, a jego jedynym hobby byłoby ogryzanie gumowej kości w niszy za wersalką.

Z przepastnego gardła dobywał się dudniący, złowrogi warkot, który milknie tylko wtedy, gdy szczęki zacisną się na gardle ofiary. Cieknąca z pyska ślina utworzyła kałużę na asfalcie. Zrobił kilka kroków i węszył. Nasłuchiwał, strzygąc uszami. Z daleka dobiegły go ludzkie głosy. A najbardziej jeden głos. Głos należał do chłopca, ale był to głos, któremu miał być posłuszny i nie śmiał się sprzeciwiać. Pójdzie za nim, jeśli głos powie „chodź” i zabije, jeśli głos rozkaże „zabij”. Głos Jego Pana18.

Przeskoczył żywopłot i ruszył przez łąkę. Pasący się spokojnie rasowy buhaj zmierzył wzrokiem przybysza, rozważył szanse i szybko odbiegł w drugi koniec pastwiska. Głos dochodził z rzadkiego zagajnika. Czarny pies tocząc ślinę, podczołgał się bliżej.

Inny głos powiedział:

– A właśnie że nigdy. Zawsze mówisz, że on to zrobi, a nigdy nie robi… Myślałby kto, że twój tata kupi ci zwierzaka. Nie ma mowy. A jak ci kupi, to pewnie nic ciekawego. Pewnie patyczaki. Bo twój tata myśli, że to ciekawe.

Słysząc to, czarny pies zrobił ruch będący psim odpowiednikiem wzruszenia ramionami, ale natychmiast stracił zainteresowanie mówiącym, bo oto odezwał się jego Pan.

– Będę miał psa.

– Co ty powiesz? A skąd wiesz, że to będzie pies?! Przecież nikt nie mówił, że dostaniesz psa. I zobaczysz, twój tata będzie ciągle gadał, ile toto je.

– Przeważnie kocierpkę – wtrącił trzeci głos. Był bardziej afektowany niż dwa poprzednie. Należał do kogoś, kto przed sklejeniem plastikowego samolotu nie tylko odetnie, oczyści i posegreguje części według załączonej instrukcji, ale także starannie pomaluje to, co ma być pomalowane oraz rzecz jasna, skrupulatnie wyliczy czas schnięcia farby. To tylko kwestia czasu, kiedy ten głos będzie należał do biegłego księgowego.

– Wcale że nie je kocierpki. Tylko nie mów, że widziałeś, jak pies je kocierpkę.

– Nie pies, tylko patyczaki. Naprawdę to bardzo ciekawe robaki. Jak mają gody, to się zjadają.

Zapadła cisza. Pies podczołgał się bliżej i zobaczył, że głosy dochodzą z jamy.

Zagajnik krył kredowy kamieniołom, z rzadka porośnięty dziką winoroślą i kolczastymi krzewami. Stary, ale nie opuszczony. Używany głównie przez deskorolkarzy i cyklistów juniorów, którzy po wielogodzinnych szaleństwach na gładszych odcinkach rumowiska w pełni zasługiwali na tytuł Mistrza Startego Kolana.

Postrzępiona lina do niebezpiecznej wspinaczki zwisała z grubszej gałęzi… Tu i ówdzie leżały kawałki zardzewiałego żelastwa i spróchniałych desek. Niektóre malowniczo wkomponowane w gałęzie drzew. Z kępy pokrzyw dumnie sterczała osmalona tabliczka „Triumph Herald Estate”.

W przeciwnym końcu plątanina drutów, prętów i kółek świadczyła, że w tym miejscu znajdowała się kiedyś filia słynnego londyńskiego złomowiska zwanego Zapomnianym Cmentarzyskiem, gdzie kończyły żywot koszyczki i wózki z supermarketów.

Miejsce to było rajem dla dzieci. Dorośli mówili o nim Wilczy Dół.

Spoglądając przez pokrzywy, pies ujrzał w środku wyrobiska cztery postacie. Siedziały na nieodłącznym składniku wszystkich tajnych narad – na skrzynce po mleku.

– A właśnie że nie.

– A właśnie że tak.

– A właśnie że nie – powtórzył pierwszy głos. Miał wyższy tembr i należał do dziewczynki. Brzmiały w nim nutki grozy i fascynacji.

– A właśnie że tak. Jak bonie-dydy. Jak wyjeżdżaliśmy na urlop, to miałem sześć sztuk w słoiku. No i zapomniałem zmienić im ściółkę i kocierpkę i jak żeśmy wrócili, to w słoju był tylko jeden taki gruby.

– Ee tam… To nie patyczaki, tylko modliszki. Ja raz widziałem w telewizji, jak taka duża samica zjadła tego drugiego, a on nic nie powiedział. Nawet się nie ruszył.

Znów zapadła wymowna cisza.

– A o co one się modlą? – zapytał Głos Jego Pana.

– A bo ja wiem? Pewnie, żeby nie musiały się żenić.

Pies przysunął się jeszcze bliżej i przez dziurę w desce spojrzał w dół.

– Zobaczysz, że będzie tak jak z moim rowerem – powiedział zdecydowanie pierwszy głos. – Ja chciałem taki rower z przerzutką, na siedem biegów i z długim siodełkiem i koniecznie, żeby był czerwony i w ogóle, a oni kupili mi taki jasny niebieski. Z koszykiem! Dziewczyński rower!

– No… ale ty jesteś dziewczyną – stwierdził jeden z pozostałych głosów.

– To dyskryminacja seksualna. Dają ci dziewczyńskie prezenty tylko dlatego, że jesteś dziewczyną.

– Ale ja dostanę psa – powiedział zdecydowanie Głos Jego Pana. Nie widział twarzy. Pan siedział tyłem.

– No pewno. Takiego dużego, ogromniastego rotweilera, co nie? – zakpiła dziewczyna.

– Właśnie że nie. To będzie taki pies do zabawy – powiedział Głos Jego Pana. – Wcale nie duży…

…oko w pokrzywach gwałtownie opadło…

– …ale za to bardzo mądry. I będzie umiał wejść do nory królika i będzie miał jedno śmiesznie oklapnięte ucho. I to będzie kundel. Rasowy kundel.

Siedząca w wyrobisku czwórka nie usłyszała świstu implozji nad krawędzią jamy. Dźwięk ten będący skutkiem transformacji dużego psiska w małego sympatycznego kundelka nie dotarł do zaaferowanej dyskusją grupki.

Po chwili rozległ się cichy trzask, jakby psie ucho dotąd postawione na sztorc na skutek zmian chrzęści nagle oklapło.

– I dam mu na imię… – ciągnął Głos Jego Pana… – będzie się wabił…

– No jak? Jak go nazwiesz? – dopytywała się dziewczynka.

Pies czekał w napięciu. Oto ta chwila! Nadanie imienia. Za chwilę życie nabierze treści. Odnajdzie cel i własną tożsamość. Oczy wciąż pałały czerwonym blaskiem, choć znajdowały się znacznie bliżej ziemi, a łodygi pokrzyw dziwnie zgrubiały.

– Będzie się wabił Pies! – oznajmił Pan. – To takie przyjemne imię. I nie ma z nim kłopotów.

Diabelski pies zawahał się. Na dnie demonicznego mózgu psa głos mówił, że coś jest nie w porządku, ale posłuszeństwo i wielkie psie oddanie przyćmiło największe nawet obawy. Tak czy owak, kto niby miał określić wielkość diabelskiego posłańca?

Potruchtał w dół na spotkanie przeznaczenia.

Chociaż zawsze chciał rzucać się na obcych ludzi, teraz, o dziwo, zorientował się niespodziewanie dla samego siebie, że chciał przy tym merdać ogonem.


–A mówiłeś, że to on! – zrzędził Azirafal, odruchowo zdejmując ostatnie kawałki kremówki z marynarki i oblizując palec.

– Bo to był on! – odparł Crowley. – Ale chyba powinienem się upewnić, prawda?

– Najwyraźniej wtrącił się ktoś trzeci.

– Nie ma żadnych trzecich. Jesteśmy tylko my, Dobry i Zły. Jedna albo druga strona Układu – stwierdził Crowley i grzmotnął w kierownicę. – Będziesz zdumiony, gdy zobaczysz, do czego zdolni są tam, na Dole.

– Nie mniej niż ty, gdy zobaczysz, co potrafią tam, na Górze.

– Daj spokój! U was przynajmniej wiedzą co to litość – uciął kwaśno Crowley.

– Poważnie? Byłeś kiedy w Gomorze?

– Jasne. Pamiętam jedną świetną gospodę. Znakomita kuchnia i przepyszne koktajle na nalewce daktylowej. Z gałką muszkatołową i skórką cytryny, zaraz.. to był…

– Chodzi mi o POTEM!

– Och…

Azirafal zmienił wątek.

– Musiało się coś zdarzyć w szpitalu.

– Wykluczone! Tam było pełno ludzi.

– Czyich ludzi? – zapytał lodowato Azirafal.

– Moich… no, nie dosłownie – uściślił Crowley. – Chodzi o, hm, satanistów.

Chciał, żeby to zabrzmiało jak ostateczne podsumowanie dyskusji. W pewnych nielicznych kwestiach byli jednomyślni. Obaj uważali, że świat jest na tyle ciekawy, ba, zajmujący, że warto skorzystać z jego radości tak długo, jak to możliwe. Istniało jednak wiele spraw, do których ich osobisty stosunek był skrajnie różny. Z wielu powodów. Jednym z takich punktów spornych byli czciciele Księcia Ciemności. Crowley nie cenił ich zbyt wysoko. Jego zdaniem byli żenujący i krępujący. Nie mógł być dla nich niegrzeczny, ale z drugiej strony czuł to, co weteran wojny wietnamskiej czuje do sąsiada, udającego się w galowym mundurze na niedzielne zebranie Straży Obywatelskiej.

Poza tym ich zapał był wręcz deprymujący. Przebieranki, pentagramy, odwrócone krzyże i koguty z poderżniętymi gardłami mogły zauroczyć większość diabłów, ale były całkowicie zbędne. Satanistą stajesz się, bo masz taką wolę. Możesz przeżyć życie jako satanista, nie mając pojęcia o istnieniu pentagramu, a zabitego koguta widzieć tylko jako główny składnik kurczaka ∫ la Marengo!

W dodatku większość tradycyjnych satanistów to bardzo mili ludzie. Przemawiali z takim samym patosem jak kaznodzieje, używali tych samych gestów, a potem wracali do domów i przez resztę tygodnia pędzili żywot przeciętnej miernoty, którą złe zamysły omijają z daleka.

Jeśli chodzi o pozostałych, to…

Byli także sataniści, na myśl o których Crowley skręcał się ze wstydu. Powodem nie było to, co robili, ale że za wszystko winili Piekło. Potrafili wymyślić coś, co nawet najbardziej wyuzdanemu diabłu nie przyszłoby do głowy, dopuszczali się bezmyślnego okrucieństwa, po czym krzyczeli, że to diabeł ich podkusił, a sędziowie przysięgli współczująco kiwali głowami. Na dobrą sprawę tak zwany diabeł rzadko kiedy namawiał do złego. Wcale nie musiał. I tego właśnie ludzie nie potrafili zrozumieć. Zdaniem Crowleya Piekło było źródłem zła w tym samym stopniu, co Niebo fontanną dobroci. Były to tylko strony rozgrywające partię po przeciwnych stronach szachownicy. Sedno sprawy, czyli największa dobroć i najgorsze zło, tkwiło w ludzkim umyśle.

– No tak. Sataniści.

– Zupełnie nie rozumiem, jak mogli pozamieniać niemowlęta – stwierdził Crowley. – Przecież to wcale nie było skomplikowane…

Zatrzymał samochód. Z niemałym trudem odtworzył postać drobnej zakonnicy i przypomniał sobie, że jak na satanistkę była wyjątkowo roztrzepana. Był tam jeszcze ktoś. Przypomniał sobie fajkę i od dawna niemodny wzorzysty sweter. Mężczyzna, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na przyszłego ojca.

Musiało być jeszcze jedno niemowlę.

Powiedział o tym Azirafalowi.

– Dobrze, że tylko jedno – skwitował anioł.

– Wiemy, że dziecko żyje, a więc…

– A skąd?

– Czy uważasz, że siedziałbym tu obok ciebie, gdyby zjawiło się tam, na Dole?

– Słuszna uwaga.

– Zatem trzeba go odszukać. Przejrzeć kartoteki w szpitalu.

Silnik zakasłał i zaskoczył. Samochód ruszył do przodu z impetem, który wgniótł Azirafala w fotel.

– A potem?

– Potem odnajdziemy dziecko.

– Ale co POTEM? – nalegał anioł, gdy samochód podskoczył na krawężniku.

– Nie wiem.

– Wielka szkoda.

– Chyba tak. – (No i gdzie się ciągniesz, kandydacie na mielone?!) – Przypuszczam, że nie mogę liczyć (No, prosto pod koła! I co, bieżnikowany pajacu?) – na azyl u twoich?

– Właśnie chciałem zapytać cię o to samo. – (Prosto pod samochód! Kieruj się na latarnię, świetliku dwukołowy!)

– Jest na jezdni na własne ryzyko! – odparł Crowley, wciskając się na trzeciego tak, że żyletka nie zmieściłaby się między pojazdami.

– Patrz, jak jedziesz! Słyszysz! Gdzie jest ten szpital?

– Gdzieś na południe od Oksfordu.

Azirafal kurczowo chwycił się deski rozdzielczej.

– Przecież nie możesz jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez centrum Londynu!

– Niby dlaczego? – zapytał Crowley, spoglądając na licznik.

– Rozwalisz nas. To znaczy pozbawisz życia – poprawił się szybko i nieco rozluźniony dodał: – Albo kogoś przejedziesz.

Crowley wzruszył ramionami. Ten anioł chyba nigdy nie poczuje ducha dwudziestego stulecia. Skoro do tej pory nie mieściło mu się w głowie, jak można jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez Oxford Street. Wystarczyło zaaranżować sprawy tak, aby wciąż mieć wolną drogę. A ponieważ wszyscy wierzyli, że absolutną niemożliwością jest jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę po Oxford Street w godzinach szczytu, nikt ich nie zauważył.

Samochody górowały nad końmi. Silnik spalinowy był prawdziwym darem Boż… błogosł… no powiedzmy, że pomagał Crowleyowi złapać wiatr w żagle. W zamierzchłych czasach, gdzieś koło Początku, wybrał się w interesach konno na ognistym rumaku, który krzesał iskry spod kopyt i dziko spoglądał wokół. Tak wtedy podróżowały diabły. Gdy wypadł z siodła, doszedł do wniosku, że odbył dwie konne podróże za jednym razem – pierwszą i ostatnią. Nie umiał obchodzić się ze zwierzętami.

Mijali Chiswick. Azirafal otworzył schowek z kasetami i zaczął przeglądać zawartość.

– Co to takiego Velvet Underground?

– Nie w twoim guście.

– Rozumiem. Bi-bop – skonstatował anioł.

– A wiesz, Azirafalu, że nawet jeden na milion słuchających nie skojarzyłby tej nazwy z muzyką rozrywkową?

– O, to będzie lepsze. Koncert fortepianowy b-moll Czajkowskiego – powiedział anioł, wkładając kasetę do odtwarzacza.

– Nie spodoba ci się – stwierdził Crowley z westchnieniem. – Jest w samochodzie od dwóch tygodni.

Równe, rytmiczne dudnienie gitary basowej wypełniło pojazd. Mijali Heathrow.

Azirafal zmarszczył brwi.

– Co to jest? Nie poznaję!

– To „Another One Bites the Dust” Czajkowskiego – odparł Crowley, przymykając oczy, gdy przejeżdżali przez Slough.

Jadąc przez uśpione Chiltern, wysłuchali ponadto „We are the Champions” Williama Byrda oraz „I Want to Break Free” Beethovena, ale żaden utwór nie był tak dobry jak Fat Bottomed Girls” Vaughna Williamsa.

Istnieje przekonanie, że najpiękniejsze melodie wygrywa Diabeł.

Szczerze mówiąc, jest to prawda. Za to w niebie mają najlepszych choreografów.


Na zachód od Oksfordu rozciągała się rozległa równina. W pobliskich sennych wioskach migotały światła, znacząc domostwa średnio zamożnych gospodarzy, którzy udawali się na zasłużony odpoczynek po pracowitym dniu spędzonym na redagowaniu materiałów, konsultacjach finansowych czy programowaniu komputerów.

Na wzgórzu w ciemnościach błyszczało kilka zapomnianych robaczków świętojańskich.

Jednym ze świetlików – najstraszniejszych symboli dwudziestego wieku – jest teodolit. Napotkany w polu zdaje się głosić, że „niebawem rozpoczniemy poszerzanie drogi, wokół której zbudujemy dwieście domków jednorodzinnych harmonizujących ze swoistym charakterem i krajobrazem okolicy. Makieta projektu koncepcyjnego do wglądu”.

Nawet najbardziej skrupulatny geodeta nie robi pomiarów o północy, a jednak wyżej wspomniany przyrząd tkwił na trójnogu wbitym w torfowisko. Niewiele teodolitów ma zwieńczenia w postaci leszczynowego pręta. Jeszcze mniej teodolitów ma kryształowe wahadełko i celtyckie inskrypcje na stelażu.

Lekki wietrzyk poruszał peleryną okrywającą smukłą postać manipulującą pokrętłami. Peleryna była ciężka, wodoszczelna i miała ciepłą podpinkę.

Większość książek o czarach podaje, że czarownice pracują nago. Zapewne dlatego, że autorami tych dzieł są mężczyźni.

Smukła postać należała do młodej kobiety znanej jako Anathema Device. Nie była pięknością. Osobno każda część jej twarzy była śliczna, ale całość przypominała obrazek sklecony na prędce z tego, co akurat było pod ręką. Chyba najlepiej pasowało do niej określenie „pociągająca”. Koneserzy i językoznawcy powiedzieliby zapewne „atrakcyjna babka”, ale ostatni człon trącił latami pięćdziesiątymi.

Młode kobiety nie powinny odbywać samotnych spacerów w nocy, nawet w Oksfordzie. Jednak każdy potencjalny zboczeniec sparzyłby się, próbując napastować Anathemę Device. Była przecież czarownicą. Z tego wynikało, że kierowała się przezornością i rozsądkiem. Nie polegała zbytnio na zbawczej mocy zaklęć i amuletów, większą pewność siebie dawał jej trzydziestocentymetrowy bagnet za paskiem.

Spojrzała w okular i zrobiła kolejną poprawkę.

Mamrotała coś pod nosem.

Geodeci często mamroczą. Mamroczą na przykład, że „zanim się zorientujecie, pobiegnie tędy obwodnica albo że to będzie trzy i pół metra z tolerancją dwóch angstremów”.

Anathema mamrotała zupełnie co innego.

„Ciemną nocą (w świetle księżyca na południowo-południowy wschód dalej na południowy zachód – zachodnio-południowy zachód) jest!”

W świetle latarki przyjrzała się geodezyjnej mapie okolicy. Wyjęła plastikową linijkę i ołówek i narysowała długą kreskę przecinającą inną kreskę.

Uśmiechnęła się. Nie dlatego, że było jej szczególnie wesoło, lecz dlatego, że udało się wykonać bardzo skomplikowany pomiar.

Zdewastowany teodolit ułożyła w koszyku na kierownicy opartego o krzew czarnego zdezelowanego roweru. Sprawdziła, czy Księga jest na miejscu i ruszyła ścieżką, prowadząc rower.

Rower był bardzo stary. Ramę wykonano prawdopodobnie z końcówek rur kanalizacyjnych rzymskich akweduktów, a całość zmontowana została zapewne dawno przed wynalezieniem przerzutki, ale wkrótce po wynalezieniu koła.

Droga do wsi biegła z górki. Wiatr rozwiewał włosy Anathemy i nadymał pelerynę, a dwukołowy wehikuł przyspieszał ze zgrzytem. O tej porze nie było przynajmniej ruchu.


Chłodzenie silnika w bentleyu sprawiało, że stawał się różowy, w przeciwieństwie do właściciela, który był bliski wrzenia.

– Mówiłeś, że widziałeś tablice granicy miasta.

– Ale jechaliśmy za szybko.

– Tak czy owak, podobno już raz tu byłeś.

– Jedenaście lat temu! – prychnął Crowley.

Rzucił mapę na tylne siedzenie i włączył silnik.

– Może zapytamy kogoś o drogę? – zaproponował Azirafal.

– Pewnie. Pierwszego napotkanego na bezludziu przechodnia. W środku nocy. Świetny pomysł, nie ma co!

Wrzucił bieg i wóz wskoczył na drogę. Po obu jej stronach rosły szpalerem buki.

– Ten teren jest jakiś dziwny. Czujesz? – zapytał Azirafal.

– Co?

– Zwolnij na chwilę.

Samochód posłusznie zwolnił.

– Dziwne – mruknął anioł. – Czuję, jakby co chwila przepływały fale…

Zacisnął ręce na skroniach.

– Co znowu?

Azirafal spojrzał mu w twarz.

– Fala ciepła i miłości. Ktoś naprawdę kocha to miejsce.

– Co takiego?

– Zdaje mi się, że tu promieniuje miłością. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć. Zwłaszcza tobie.

– Chodzi mi o coś na podobie…

Przerwał mu pisk opon, krzyk i głuchy odgłos uderzenia. Samochód stanął.

Azirafal mrugnął oczami, opuścił ręce z deski rozdzielczej i delikatnie otworzył drzwi.

– Wpadłeś na kogoś.

– Nie ja. To ten ktoś wpadł na mnie.

Wysiedli. Na drodze za samochodem leżał rower. Przednie koło było zgięte w malowniczą ósemkę, tylne zaś obróciło się kilka razy ze zgrzytem i stanęło.

– Niech stanie się światło – powiedział anioł. Ciemności rozjaśniła niebieska poświata.

Z rowu za plecami usłyszeli:

– Do diabła! Jakim cudem udało wam się to zrobić?

Poświata zgasła.

– Co zrobić? – zapytał Azirafal tonem winowajcy.

– Uaa… – Głos był wyraźnie ogłupiały. – Chyba się uderzyłam w głowę…

Crowley wpatrzył się w zadrapanie na lśniącym lakierze i lekko wgnieciony zderzak. Po chwili po uszkodzeniach nie było śladu.

– Proszę wstać, młoda damo – powiedział Azirafal, wyciągając Anathemę z kępy paproci. – Żadnych złamań – dodał stanowczo, raczej stwierdzając fakt, niż wyrażając nadzieję.

Prawdę mówiąc, powstał jeden niewielki odprysk kostny, ale Azirafal nie mógł się powstrzymać od czynienia dobra.

– Jechaliście bez świateł – zaczęła.

– Pani również. Szczerość za szczerość – odparł z miną winowajcy Crowley.

– Zapatrzyliśmy się na gwiazdy, prawda? – powiedział Azirafal, podnosząc rower. Z koszyka na kierownicy wysypały się różne sprzęty. Wśród nich pogięty teodolit.

– Nie, skądże. A właściwie tak. Zobaczcie, jak wygląda biedny stary Bucefał.

– Przepraszam, kto taki?

– Mój rower. Cały pogięty w…

– Te stare modele są zdumiewająco sprężyste – stwierdził pogodnie Azirafal, popychając ku niej rower. Przednie koło połyskiwało w świetle księżyca. Było doskonale okrągłe, jak jeden z kręgów Piekieł.

Patrzyła szeroko otwartymi oczami.

– Skoro już załatwione, to może ruszymy dalej na poszukiwanie… ee. Tak, hm. Czy przypadkiem nie wie pani, jak dojechać do Lower Tadfield? – zapytał Crowley.

Anathema nie odrywała oczu od roweru. Była prawie pewna, że gdy wyjeżdżała z domu, przy siodełku nie było przybornika z kluczami.

– Prosto z górki. To mój rower, prawda? – zapytała niepewnie.

– Ależ naturalnie – zapewnił Azirafal, zastanawiając się, czy znowu nie przedobrzył.

– Tylko że Bucefał nigdy nie miał pompki.

Anioł znów patrzył z miną winowajcy.

– Ale tu jest miejsce – powiedział bezradnie – o, te dwa haczyki.

– Mówi pani, że prosto z górki? – zapytał Crowley, wymierzając Azirafalowi sójkę w bok.

– Chyba musiałam mocno uderzyć – stwierdziła Anathema.

– Podwieźlibyśmy panią – szybko zaoferował Crowley – ale rower się nie zmieści.

– Chyba że włożymy go na bagażnik – wtrącił Azirafal.

– W moim bentleyu nie ma… O! No tak…

Anioł pozbierał zawartość koszyka, położył na tylnym siedzeniu i pomógł wsiąść wciąż oszołomionej kobiecie.

– Nie można ciągle przechodzić obok – powiedział do Crowleya.

– Jak chcesz, to nie przechodź. Zapomniałeś, że mamy poważniejsze sprawy na głowie? – zripostował Crowley, oglądając nowy bagażnik na dachu. Bagażnik miał tartanowe paski.

Rower podniósł się i ułożył na dachu. Gdy paski same się zapięły, Crowley usiadł.

– Gdzie pani mieszka? – zapytał słodko anioł.

– W moim rowerze lampa była zepsuta. To znaczy nie całkiem zepsuta, tylko baterie się wylały i nie mogłam dostać nowych – powiedziała Anathema i wpatrując się w Crowleya, dodała: – Miałam tu gdzieś taki duży nóż…

– Ależ zapewniam panią, że… – Azirafal był urażony insynuacją.

Crowley włączył światła. Wprawdzie wcale nie były mu potrzebne, ale chciał oszczędzić nerwów innym użytkownikom dróg. Wrzucił bieg i samochód sennie potoczył się w dół. Wkrótce drzewa skończyły się, a po dalszych stu metrach jazdy znaleźli się na skraju niedużej wsi.

Crowley poczuł, ze atmosfera tego miejsca nie zmieniła się mimo upływu jedenastu lat.

– Czy jest tu szpital? – zapytał – prowadzony przez zakonnice?

Anathema wzruszyła ramionami.

– Raczej nie. Jedyny większy budynek to Tadfield Manor. Nie wiem, co tam jest.

– Boskie planowanie. Boskie, nie ma co – mruknął diabeł pod nosem.

– No i przerzutka. W moim rowerze nie było przerzutki. Na pewno nie – oświadczyła Anathema.

Crowley pochylił się i szepnął drwiąco do ucha aniołowi:

– Na miłość boską, ulecz ten rower.

– Przepraszam, troszkę mnie poniosło – wysyczał w odpowiedzi anioł.

– Paski z tartanu?

– Tartan jest bardzo modny.

Crowley warknął. Ilekroć umysł anioła szczęśliwie odnalazł się w dwudziestym wieku, zawsze było to około roku 1950.

– Tu mogę wysiąść – usłyszeli z tylnego siedzenia.

– Ależ oczywiście – rozpromienił się anioł. Gdy tylko samochód zatrzymał się, Azirafal otworzył tylne drzwi i zaczął giąć się w ukłonach niczym stary Murzyn witający białego pana, który właśnie raczył powrócić na plantację.

Anathema pośpiesznie zebrała rzeczy i wysiadła.

Nie miała wątpliwości, że żaden z tych dwu nie obszedł samochodu i nie odczepił roweru. Rower jednak stał oparty o tylny błotnik.

Uznała, że ci dwaj mężczyźni są wyjątkowymi dziwakami.

– Było nam bardzo miło, że przydaliśmy się na coś – powiedział Azirafal, gnąc się wytrwale w ukłonach.

– Dziękuję – lodowato odparła Anathema.

– Możemy już jechać? – zapytał kąśliwie Crowley. – Dobranoc, panienko. Wsiadaj, aniele.

Teraz wszystko jasne, stwierdziła. Nic jej nie groziło od samego początku.

Patrzyła, aż samochód zniknął we wsi, po czym popychając rower, skręciła w alejkę prowadzącą do jej domku. Drzwi były otwarte. Nie zadawała sobie trudu, żeby je zamknąć. Była przekonana, że Agnes przepowiedziałaby dzień i godzinę ewentualnej wizyty włamywaczy, gdyby takowa miała nastąpić. W sprawach osobistych Agnes była wyjątkowo dokładna.

Wynajęła ten dom z pełnym umeblowaniem. Znaczyło to mniej więcej tyle, że znajdzie w nim niezbędne, tanie i niegustowne meble, w jakie wyposażano mieszkania do wynajęcia. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, jakby ostatni raz ktoś robił tu porządki przed pierwszą wojną i nic nie wskazywało, że zamierza zrobić je ponownie. Nie przywiązywała do tego wagi, gdyż nie zamierzała zostać tu dłużej.

Jeśli Agnes się nie pomyliła, to Anathema nigdzie nie zostanie dłużej. Nikt inny także nie…

Rozłożyła mapę i przybory na starym stole w kuchni oświetlonej jedną żarówką.

Czego się dowiedziała? Raczej niewiele. Prawdopodobnie TO znajdowało się na północnym skraju wsi. Tak jak przypuszczała. Jeśli podchodziła zbyt blisko, sygnał był za silny. Jeśli zanadto się oddaliła, pomiar był niedokładny.

To ją złościło. Odpowiedź musi być gdzieś w Księdze. Kłopot polegał na tym, że aby zrozumieć Przepowiednie, należało spróbować myśleć jak na wpół obłąkana, ale bardzo inteligentna siedemnastowieczna czarownica wyposażona w mózg będący leksykonem do wszystkich znanych krzyżówek. Rodzina uważała, że mętne wypowiedzi Anathemy są tylko kamuflażem przed ciekawskimi. Ona sama podejrzewała, że czasem naprawdę myśli jak Agnes Nutter, ale w głębi duszy czuła, że dzieje się tak, ponieważ tamta była starą, wredną suką z wyjątkowo podłym poczuciem humoru.

Nawet nie…

Nie ma książki.

Przerażona sprawdziła raz jeszcze koszyk i przedmioty na stole. Mapy, latarka, różdżkarski teodolit, termos z gorącym bulionem.

Prostokątna plama odciśnięta w koszyku.

Zgubiła Księgę.

To niebywałe! Agnes poświęciła Księdze najwięcej uwagi i przepowiednie były wyjątkowo dokładne.

Chwyciła latarkę i wybiegła z domu.


–To jest takie uczucie, jakby ci powiedzieć… Mam! Przeciwne do tego, co czujesz, gdy mówisz na przykład, że coś wisi w powietrzu – mówił Azirafal.

– Nie używam tego sformułowania. Nigdy. Działa tak, żeby ciągle coś wisiało w powietrzu – odparł Crowley.

– Coś, jakby spływała na ciebie łaska i dobro – ciągnął zrozpaczony Azirafal.

– Nonsens. Ja nic nie czuję. Przynajmniej nic takiego – stwierdził pogodnie Crowley. – Jesteś nadwrażliwy.

– Aniołowie nie są nadwrażliwi.

– Wydaje mi się, że tutejsi po prostu lubią to miejsce, a ty odbierasz ich skumulowaną sympatię.

– W Londynie nigdy nie czułem czegoś podobnego.

– No właśnie. To dowodzi, że mam rację. Ale jesteśmy na miejscu. Te same kamienne lwy – oświadczył Crowley.

W świetle reflektorów zobaczyli ten sam rząd rododendronów ciągnących się wzdłuż podjazdu. Żwir chrzęścił pod kołami tak jak jedenaście lat temu.

– Trochę za wcześnie na składanie wizyt zakonnicom – powątpiewał Azirafal.

– Skądże znowu. One są na nogach o każdej porze dnia i nocy. Przestrzegają reguły. Albo diety odchudzającej.

– Tani dowcip. I niestosowny.

– Nie bądź taki obrażalski. Już mówiłem, że to nasi ludzie. Czarne zakonnice. Potrzebny był nam szpital w pobliżu bazy lotniczej.

– Teraz już nic nie rozumiem.

– Chyba nie myślisz, że żony amerykańskich dyplomatów mają w zwyczaju rodzić w przyklasztornych izbach porodowych na głębokiej prowincji. Wszystko miało wyglądać naturalnie. W pobliżu Lower Tadfield jest baza lotnicza. Małżonka attaché udała się na uroczyste otwarcie, chwyciły ją bóle, a szpital w jednostce jeszcze nie działał. Nasz człowiek podpowiedział, że „kawałek stąd jest szpitalik przyklasztorny” i dalej już wiesz. To było dobrze pomyślane.

– Prócz kilku drobnych szczegółów – skwitował Azirafal z zadowoleniem.

– Ale prawie się udało – ripostował Crowley, czując, że jednak powinien bronić interesów firmy.

– Widzisz, zło zawsze niesie ze sobą ziarno samozagłady. Jest skrajną negacją, więc nawet w chwilach triumfu objawia znamiona upadku. Czyli bez względu na to jak doskonały i wszechstronnie dopracowany będzie plan przedsięwzięcia, jego immanentnie zła natura obróci się przeciwko inspiratorom, bez względu na to jak wspaniałe perspektywy rysują się podczas realizacji, końcem zawsze będzie zniszczenie przedsięwzięcia. Machina piekielna roztrzaska się o rafę niegodziwości i pogrąży w otchłani zapomnienia.

Po chwili rozważań Crowley odpowiedział:

– Sto do jednego, że była to zwykła niekompetencja. Ale zaraz, zaraz…

Gwizdnął cicho pod nosem.

Na żwirowym podjeździe stał rząd samochodów, którymi na pewno nie jeździły zakonnice. Nawet jego bentley wyglądał przy nich jak ubogi krewny trabanta. Każdy wóz miał GT albo TURBO w nazwie i antenę radiotelefonu na dachu i był tegorocznym modelem renomowanej firmy.

Crowley poczuł, że swędzą go ręce. Azirafal uzdrawiał rowery i złamane kości, on zaś z trudem hamował się, by teraz nie ukraść radia ani nie przedziurawić kilku opon.

– No, no. Za moich czasów do jednego mini morrisa wchodziły cztery zakonnice.

– To chyba nie tu – mruknął powątpiewająco Azirafal.

– Może się sprywatyzowali.

– Albo ty pomyliłeś adres.

– Ręczę, że to tutaj. Wysiadamy.

Trzydzieści sekund później trafiły ich dwa celnie wystrzelone pociski.


Mary Hodges, dawniej Loquacious, wychodziło tylko jedno – usiłowanie przestrzegania zasad. Lubiła zasady, gdyż upraszczały życie i świat.

Wszelkie zmiany nie wychodziły jej. Zwłaszcza na dobre. W zakonie Sióstr Trajkotek było jej wprost znakomicie. Pierwszy raz w życiu miała przyjaciół i własny pokój. Rzecz jasna, była świadoma, że uczestniczy w poczynaniach, które z innego punktu widzenia były niskie i podłe. Przez trzydzieści lat zdążyła się dobrze przyjrzeć życiu i nie miała złudzeń, do czego zdolni są ludzie, byle tylko związać koniec z końcem. Poza tym jedzenie było dobre i stale spotykała ciekawych ludzi.

Po pożarze zakon, a właściwie to, co z niego zostało, przeniósł się. Spełniło się to, do czego został powołany, więc zakonnice rozeszły się każda w swoją stronę.

Mary nie odeszła. Podobało się jej tu, w Tadfield Manor, gdyż, jak mówiła, ktoś musi dopilnować remontu, a dzisiaj trudno znaleźć tanich fachowców. Trzeba stać nad nimi cały czas i pilnować. Słowa te w pewnym stopniu były pogwałceniem ślubów zakonnych, ale matka przełożona rozwiała wątpliwości, twierdząc, że nie ma powodów do zmartwienia, gdyż łamanie ślubów leżało w naturze czarnych zakonnic i nawet za sto lat nic się nie zmieni. A dokładnie to za jedenaście lat, więc skoro gołąbeczka zdecydowała się pozostać i działać na miejscu, to tutaj jest adres, pod który należy przesyłać całą korespondencję, z wyjątkiem upomnień z urzędu skarbowego.

Wtedy stało się coś dziwnego. Pozostawiona samej sobie w jedynym pomieszczeniu nie strawionym pożarem, skazana na ciągłe użeranie się z lichymi robotnikami – każdy chodził z papierosem za uchem i w spodniach poplamionych wapnem – oraz na podręczny kalkulator, który stale dodawał inaczej te same liczby (zwłaszcza gdy chodziło o sumy w używanych banknotach) siostra Mary odkryła coś, czego istnienia nigdy nie przeczuwała.

Pod grubą warstwą bezmyślności odkryła Mary Hodges.

Okazało się, że kosztorysy, preliminarze budżetowe i naliczanie podatku wcale nie są czarną magią. Przestudiowała kilka podręczników buchalterii i doszła do wniosku, że księgowość jest prosta i ciekawa. Przestała czytać periodyki dla kobiet poświęcone romansom i szydełkowaniu i zainteresowała się magazynem poświęconym orgazmom. Jednak po dokładniejszym przeanalizowaniu treści rzuciła go w kąt, dochodząc do wniosku, że w gruncie rzeczy też traktował o romansach i szydełkowaniu, tyle że w innej szacie graficznej. Zaczęła czytać czasopismo poświęcone fuzjom i korporacjom.

Po długim namyśle kupiła nieduży domowy komputer. Młody sprzedawca w Norton nie ukrywał rozbawienia i potraktował ją protekcjonalnie. To było w piątek. Weekend spędziła przy klawiaturze i w poniedziałek z komputerem pod pachą zjawiła się w tym samym sklepie. Powodem zwrotu nie była wymiana wtyczki, jak początkowo myślał sprzedawca, lecz brak koprocesora 387. Było to wszystko, co sprzedawca zrozumiał ze wstępnego monologu, gdyż dalsze wypowiedzi klientki brzmiały dla niego jak bajka o żelaznym wilku. Mary Hodges wyciągnęła plik czasopism dla miłośników informatyki. Miały literki PC w tytule, a większość artykułów i recenzji zakreślono grubą czerwoną linią.

Dużo czytała o kobiecie nowoczesnej, ale nie zdawała sobie sprawy, że ona sama jest kobietą tradycyjną. Po głębokim namyśle doszła do wniosku, że nie ma sensu spierać się o słowa, które i tak są tylko przykrywką paplaniny o romansach, szydełkowaniu i pełnych orgazmach, lecz należy skupić się na sobie, a konkretnie na tym, jak i gdzie się odnaleźć. Wszystko, czego potrzebowała, to pogłębić dekolt, założyć szpilki i przede wszystkim zrzucić barbet.

Pewnego dnia przeglądając tygodniki, zorientowała się, że w całym kraju istnieje ogromny popyt na obszerne budynki z przestronnymi terenami, zarządzane przez ludzi rozumiejących potrzeby współczesnego biznesmena. Nazajutrz udała się do firmy poligraficznej i zamówiła pokaźną partię papieru i kopert z firmowym nadrukiem „Ośrodek Szkolenia Menedżerów w Tadfield Manor”, słusznie rozumując, że zanim zamówienie zostanie zrealizowane, będzie dokładnie zorientowana, jak poprowadzić taką firmę.

Ogłoszenie ukazało się w następnym tygodniu.

Sukces Mary polegał na tym, że już w początkowej fazie bycia sobą zorientowała się, że szkolenie menedżerów nie musi być odsiadywaniem godzinek na projekcjach głupawych przeźroczy. Zleceniodawcy oczekiwali czegoś więcej, a ona świadczyła usługi najwyższej jakości.


Crowley wolno osunął się po cokole. Azirafal potoczył się pod rozłożysty rododendron. Na jego płaszczu rosła ciemna plama.

Crowley poczuł, że koszula zrobiła się wilgotna i lepka.

To po prostu idiotyczne. Nie chciał dać się zabić bodaj dlatego, żeby uniknąć mitręgi składania wyjaśnień. Firma nie wydawała lekką ręką nowych powłok cielesnych. Zawsze chcieli wiedzieć, co się stało ze starą i dlaczego. Procedura potrafiła przeciągać się w nieskończoność i przypominała formalności, przez które trzeba przebrnąć, chcąc odzyskać pieniądze za wciąż psujące się wieczne pióro na gwarancji.

Spojrzał z niedowierzaniem na rękę.

Diabły doskonale widzą w ciemnościach. Zobaczył, że ma żółtą dłoń. Krwawił na żółto!

Delikatnie oblizał palec.

Podczołgał się do Azirafala i dotknął koszuli. Jeśli plama na jego koszuli była krwią, to znaczy, że matce naturze odbiła szajba.

– Łobuz trafił mnie między żebra – jęknął upadły anioł.

– Zgadza się. Ale czy zwykle krwawisz na niebiesko? – zapytał.

Azirafal otworzył oczy, potarł kark i usiadł. Następnie powtórzył oględziny Crowleya.

– Farba?

Crowley skinął potakująco.

– W co oni grają?

– Nie wiem. Chyba w „przewracaj się, jesteś zabity!” – odpowiedział diabeł, dając do zrozumienia, że sam też by chętnie zagrał, ale z lepszym skutkiem.

Była to naprawdę fascynująca gra. Nigel Tompkins, zastępca kierownika działu zaopatrzenia, czołgał się przez chaszcze, mając przed oczami mrożące krew w żyłach sceny z „Brudnego Harry’ego”. Uwielbiał Clinta Eastwooda. I pomyśleć, że na szkoleniu… spodziewał się kompletnej nudy.

Owszem, na początku był jeden wykład. Na temat sposobów obchodzenia się z bronią na pociski barwiące. Tompkins uważnie przyglądał się twarzom uczestników kursu. Widział, że na każdej malowało się twarde postanowienie zrobienia przy pierwszej sposobności tego, czego zakazano na wykładzie. Biznes jest dżunglą, a ty masz broń w ręku chyba nie po to, żeby poplamić kurtkę przeciwnika. Prawdziwym trofeum będzie dopiero głowa wisząca nad kominkiem. W ostateczności poroże nie musi być głównym elementem dekoracyjnym.

Ostatnio rozeszła się pogłoska, że ktoś z firmy United Consolidated bardzo wzmocnił swoje szanse na awans, celnie umieszczając pocisk z farbą w uchu bezpośredniego zwierzchnika, wskutek czego trafiony jął uskarżać się na dziwne dzwonienie w uszach podczas narad i w niedługim czasie został przeniesiony ze względów zdrowotnych.

Koledzy z firmy, dotychczas druhowie serdeczni, byli zgodni, że tylko jeden z nich nadaje się na stanowisko prezesa United Holdings PLC Inc. z tym, że każdy sądził, iż właśnie on jest jedynym i najlepszym kandydatem.

Urzędniczka z kadr zapowiedziała, że celem kursu jest rozwijanie zdolności przywódczych, nauczenie organizacji pracy w zespole itd. Kursanci unikali swojego wzroku, za to dokładnie patrzyli na ręce rywali.

Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Na spływie kajakowym odpadł Johnstone (pęknięcie bębenka), zaś wyprawa w góry wyeliminowała Whittakera (zerwanie ścięgien w kroczu).

Mrucząc mantrę biznesmena: „Wykończ innych, zanim inni wykończą ciebie, zabij albo zgiń. Bierz się do garów albo wyrywaj z kuchni. Przetrwają najtwardsi. Korzystaj z każdej okazji”, załadował kolejny pocisk.

Podczołgał się bliżej do leżących. Jeszcze go nie dostrzegli.

Gdy skończyła się osłona z krzewów, wziął głęboki oddech i poderwał się z ziemi.

– Mam was, gno… no nieee!

W miejscu, gdzie leżał jeden z trafionych, wiło się coś obrzydliwego. Zauważył, że ktoś zgasił światło.

Crowley wrócił do ulubionej postaci.

– Nie cierpię tego robić – burknął. – Ciągle się boję, że zapomnę, jak wrócić do normy. Chyba zniszczyłem wizytowy garnitur.

– Tym razem te półgłówki przesadziły – stwierdził Azirafal bez zbytniej urazy w głosie. Aniołowie zobowiązani są do przestrzegania pewnych zasad. W przeciwieństwie do Crowleya kupował odzież gotową. Nie czekał, aż spadnie mu z nieba. W dodatku koszula sporo go kosztowała.

– No popatrz tylko. Ta plama przecież nie zejdzie.

– Dokonaj cudu – odparł Crowley, bacznie obserwując krzaki w poszukiwaniu innych kursantów.

– Tak, ale w głębi duszy zawsze będę ją widział – powiedział anioł.

Podniósł broń i dokładnie ją obejrzał.

– Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego.

Powietrze przeciął wibrujący gwizd i posąg za nimi stracił ucho.

– Nie stójmy tak. On nie był sam.

– Bardzo dziwny karabin. Rzadki egzemplarz.

– Myślałem, że u was nie przepadają za bronią – powiedział Crowley.

Wziął strzelbę z pulchnej dłoni Azirafala i przyjrzał się grubej lufie.

– Obecnie pewne kręgi skłaniają się ku temu, że broń wzmacnia siłę przekonywania. Oczywiście we właściwych rękach.

– Doprawdy? – Crowley pogładził oksydowaną stal. – W takim razie wszystko się zgadza. Chodźmy stąd.

Niedbale rzucił karabin na nieprzytomnego Tompkinsa i ruszył przez mokry trawnik.

Drzwi frontowe nie były zamknięte. Weszli do środka nie zauważeni. W dawnym refektarzu kilku tłustawych jegomościów popijało kakao. Jeden machnął wesoło ręką na powitanie.

W holu stał mebel podobny do kontuaru w recepcji hotelowej. Wyglądał poważnie i kompetentnie. Azirafal przyjrzał się przenośnej tablicy informacyjnej na aluminiowym stelażu.

Plastikowe litery estetycznie wpięte w czarny blat tworzyły napis: 20 – 21 sierpnia, United Holdings PLC. Wstępny kurs walki.

Crowley wziął z kontuaru lśniącą broszurkę. Był to prospekt Tadfield Manor reklamujący ośrodek, a zwłaszcza wanny z wirówką do masażu wodnego i kryty basen z podgrzewaną wodą. Na okładce wydrukowano mapkę okolicy. Wszystkie prospekty ośrodków szkoleniowych miały takie mapki. Były one jednakowo niedokładne, w nieodpowiedniej skali i sugerowały, że dojazd do ośrodka jest bardzo dogodny. Natomiast żadna mapka nie przedstawiała plątaniny dróg, dróżek i ścieżek ciągnących się kilometrami wokół posesji, które trzeba było przemierzyć, by dotrzeć do celu.

– Źle trafiliśmy? – zapytał Azirafal.

Crowley zaprzeczył.

– Zatem jesteśmy nie w porę.

– Niestety tak – odparł Crowley.

Przeglądał broszurkę, mając nadzieję, że trafi na jakiś ślad. Byłoby jednak przesadą łudzić się, że zakon nie zamieni lokum. Siostry zrobiły, co do nich należało i odeszły. Prawdopodobnie przeniosły się gdzieś na antypody i nawracają chrześcijan.

Czytał dalej, pogwizdując cicho. Czasem w broszurkach podawano rys historyczny miejsca, a to dlatego, że przedsiębiorstwa wynajmujące ośrodek na sobotnio-niedzielne szkolenia interakcji w grupie strategii dynamicznego marketingu, lubiły uczucie strategicznego wchodzenia w dynamiczną interakcję z samym budynkiem, w którym niezmiennie czuło się atmosferę elżbietańskiej prosperity. Nikt nie przejmował się tym, że budynek ów był wielokrotnie przebudowywany, doszczętnie złupiony w czasie wojny domowej, a dwa razy spalił się do fundamentów.

18

W oryginale: his Masters Voice; jest to również nazwa bardzo znanej wytwórni płytowej. Jej znakiem firmowym jest pies z łbem uniesionym ku gramofonowi (przyp. red.).

Dobry omen

Подняться наверх