Читать книгу Na zakręcie - Nicholas Sparks - Страница 11

Rozdział 1

Оглавление

Ran­kiem dwu­dzie­ste­go dzie­wią­te­go sierp­nia 1988 roku, nie­co po­nad dwa lata po śmier­ci żony, Mi­les Ryan stał na we­ran­dzie, na ty­łach swe­go domu, pa­ląc pa­pie­ro­sa i przy­glą­da­jąc się, jak słoń­ce po­wo­li roz­świe­tla po­ma­rań­czo­wym bla­skiem sza­re nie­bo. Przed nim roz­po­ście­ra­ła się rze­ka Trent, jej sło­na­we wody czę­ścio­wo prze­sła­nia­ły ro­sną­ce na brze­gu cy­pry­sy.

Dym z pa­pie­ro­sa Mi­le­sa uno­sił się spi­ral­nie do góry. Męż­czy­zna czuł, jak ro­śnie wil­got­ność po­wie­trza, robi się co­raz bar­dziej dusz­no. Pta­ki za­czę­ły swo­je po­ran­ne tre­le, śpiew­ne dźwię­ki wy­peł­ni­ły po­wie­trze. Prze­pły­nę­ła łódź z drew­na li­po­we­go, węd­karz po­ma­chał mu, Mi­les zaś zdo­był się na to, by ski­nąć mu gło­wą. Wię­cej ener­gii nie po­tra­fił z sie­bie wy­krze­sać.

Mu­siał na­pić się kawy. Fi­li­żan­ka czar­nej i zdo­ła sta­wić czo­ło co­dzien­nym obo­wiąz­kom – wy­pra­wi Jo­na­ha do szko­ły, przy­kró­ci miej­sco­wych roz­ra­bia­ków, któ­rzy zła­mią pra­wo, ro­ze­śle po hrab­stwie za­wia­do­mie­nia o eks­mi­sji, po­ra­dzi so­bie z in­ny­mi spra­wa­mi, któ­re nie­uchron­nie wy­nik­ną z bie­giem dnia, na przy­kład spo­tka się po po­łu­dniu z na­uczy­ciel­ką Jo­na­ha. A to tyl­ko pre­lu­dium. Wie­czo­ra­mi cze­ka­ło go chy­ba jesz­cze wię­cej za­jęć. Za­wsze zna­la­zło się coś do ro­bo­ty, je­śli chciał, żeby wszyst­ko w domu szło gład­ko – pła­ce­nie ra­chun­ków, za­ku­py, sprzą­ta­nie, na­pra­wa róż­nych do­mo­wych rze­czy. Na­wet gdy Mi­les nie­kie­dy miał dla sie­bie wol­ną chwi­lę, od­no­sił wra­że­nie, że musi wy­ko­rzy­stać ją na­tych­miast, w prze­ciw­nym ra­zie stra­ci oka­zję. Szyb­ko, znajdź so­bie coś do czy­ta­nia. Po­śpiesz się, masz za­le­d­wie kil­ka mi­nut na re­laks. Za­mknij oczy, za­raz nie bę­dziesz miał na to cza­su. Każ­de­mu da­ło­by to pręd­ko w kość, cóż jed­nak mógł po­ra­dzić?

Na­praw­dę musi na­pić się kawy. Ni­ko­ty­na już mu nie po­ma­ga­ła i my­ślał o tym, by rzu­cić pa­pie­ro­sy, ale wła­ści­wie nie mia­ło wiel­kie­go zna­cze­nia, czy to zro­bi, czy nie. Uwa­żał, że tych kil­ka pa­pie­ro­sów w cią­gu dnia trud­no na­zwać pa­le­niem. Nie wy­pa­lał prze­cież pacz­ki dzien­nie ani też nie pa­lił przez całe ży­cie. Za­czął do­pie­ro po śmier­ci Mis­sy i mógł w każ­dej chwi­li prze­stać. Ale czym tu się przej­mo­wać? Do li­cha, płu­ca ma w do­brym sta­nie – nie da­lej jak w ze­szłym ty­go­dniu mu­siał go­nić zło­dzie­jasz­ka skle­po­we­go i nie miał naj­mniej­sze­go pro­ble­mu z do­pad­nię­ciem chło­pa­ka. Pa­la­czo­wi by się to nie uda­ło.

Oczy­wi­ście, nie było to ta­kie ła­twe jak wte­dy, gdy miał dwa­dzie­ścia dwa lata. Ale od tam­te­go cza­su upły­nę­ło już ko­lej­nych dzie­sięć i choć w wie­ku trzy­dzie­stu dwóch lat jest jesz­cze zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, by roz­glą­dać się za miej­scem w domu opie­ki, to jed­nak ro­bił się co­raz star­szy. Czuł to – kie­dyś, w cza­sach col­le­ge’u, roz­po­czy­nał z ko­le­ga­mi wie­czór o je­de­na­stej i ba­wi­li się przez całą noc. W cią­gu ostat­nich kil­ku lat – o ile nie pra­co­wał – je­de­na­sta sta­ła się dla nie­go póź­ną porą i kładł się do łóż­ka tak­że wte­dy, gdy miał kło­po­ty z za­śnię­ciem. Nie po­tra­fił wy­obra­zić so­bie na tyle waż­ne­go po­wo­du, któ­ry skło­nił­by go do po­zo­sta­nia na no­gach. Znu­że­nie wkra­dło się jako sta­ły ele­ment do jego ży­cia. Na­wet w te noce, kie­dy nie drę­czy­ły go kosz­ma­ry sen­ne – co zda­rza­ło się bar­dzo czę­sto od śmier­ci Mis­sy – Mi­les bu­dził się wciąż z uczu­ciem… zmę­cze­nia. Nie po­tra­fił się na ni­czym skon­cen­tro­wać. Był ocię­ża­ły, jak gdy­by po­ru­szał się pod wodą. Skła­dał to na karb go­rącz­ko­we­go ży­cia, ja­kie pro­wa­dził, cza­sa­mi jed­nak za­sta­na­wiał się, czy nie do­le­ga mu coś znacz­nie po­waż­niej­sze­go. Prze­czy­tał kie­dyś, że jed­nym z symp­to­mów kli­nicz­nej de­pre­sji jest „nad­mier­na apa­tia, bez kon­kret­ne­go po­wo­du czy przy­czy­ny”. Oczy­wi­ście, on miał po­wód…

Tym, cze­go na­praw­dę po­trze­bo­wał, był krót­ki od­po­czy­nek w dom­ku nad brze­giem mo­rza w Key West, gdzie mógł­by spró­bo­wać zło­wić tur­bo­ta lub po pro­stu od­po­czy­wać w ła­god­nie ko­ły­szą­cym się ha­ma­ku, po­pi­ja­jąc zim­ne piwo, nie sta­jąc w ob­li­czu de­cy­zji po­waż­niej­szych od tej, czy wło­żyć san­da­ły, czy nie, gdy wy­bie­rze się na spa­cer po pla­ży z miłą ko­bie­tą u boku.

No wła­śnie, czę­ścio­wo i o to cho­dzi­ło. Sa­mot­ność. Obrzy­dła mu sa­mot­ność, bu­dze­nie się w pu­stym łóż­ku, choć to uczu­cie wciąż go za­ska­ki­wa­ło. Po­ja­wi­ło się do­pie­ro nie­daw­no. Przez pierw­szy rok po śmier­ci Mis­sy Mi­le­so­wi nie prze­szło w ogó­le przez myśl, że mógł­by kie­dy­kol­wiek po­ko­chać inną ko­bie­tę. Nig­dy. Tak jak gdy­by pra­gnie­nie ko­bie­ce­go to­wa­rzy­stwa w ogó­le nie ist­nia­ło, jak gdy­by po­żą­da­nie i mi­łość były je­dy­nie teo­re­tycz­ny­mi ewen­tu­al­no­ścia­mi, któ­re nie mają związ­ku z rze­czy­wi­stym świa­tem. Na­wet gdy wstrząs i smu­tek tak ogrom­ny, że pła­kał po no­cach, tro­chę przy­ga­sły, jego ży­cie to­czy­ło się nie­wła­ści­wym to­rem – jak gdy­by zbo­czy­ło z nie­go chwi­lo­wo, ale wkrót­ce mia­ło zno­wu nań po­wró­cić, a za­tem nie ma po­wo­du, by czym­kol­wiek się de­ner­wo­wać.

Prze­cież po po­grze­bie więk­szość rze­czy nie ule­gła zmia­nie. Ra­chun­ki nadal nad­cho­dzi­ły, Jo­nah mu­siał jeść, tra­wa wy­ma­ga­ła ko­sze­nia. Wciąż miał pra­cę. Pew­ne­go razu Char­lie, jego szef i jed­no­cze­śnie naj­bliż­szy przy­ja­ciel, spy­tał po kil­ku du­żych pi­wach, jak to jest, stra­cić żonę. Mi­les od­po­wie­dział mu na to, że ma wra­że­nie, iż Mis­sy wca­le nie ode­szła na za­wsze. Wy­da­je mu się ra­czej, że wy­je­cha­ła na week­end z przy­ja­ciół­ką, zo­sta­wia­jąc go z Jo­na­hem na czas swej nie­obec­no­ści.

Czas mi­jał, a wraz z nim ustą­pi­ło odrę­twie­nie, do któ­re­go tak przy­wykł. Wy­par­ła je rze­czy­wi­stość. Choć Mi­les bar­dzo pra­gnął się otrzą­snąć, my­śla­mi nadal był przy Mis­sy. Wszyst­ko mu ją przy­po­mi­na­ło. Zwłasz­cza Jo­nah, któ­ry z bie­giem cza­su sta­wał się co­raz po­dob­niej­szy do mat­ki. By­wa­ło, że gdy Mi­les za­trzy­mał się w drzwiach, otu­liw­szy już syn­ka do snu, wi­dział w ry­sach dziec­ka twarz swo­jej żony i mu­siał się od­wra­cać, żeby Jo­nah nie za­uwa­żył jego łez. Ale jej ob­raz zo­sta­wał przy nim na wie­le go­dzin. Uwiel­biał pa­trzeć na Mis­sy, gdy spa­ła, z dłu­gi­mi ciem­ny­mi wło­sa­mi roz­sy­pa­ny­mi na po­dusz­ce. Jed­na ręka spo­czy­wa­ła za­wsze nad gło­wą, usta mia­ła lek­ko roz­chy­lo­ne, pierś uno­si­ła jej się i opa­da­ła de­li­kat­nie w rów­no­mier­nym od­de­chu. I jej za­pach – to coś, cze­go Mi­les nig­dy nie za­po­mni. W pierw­sze Boże Na­ro­dze­nie po śmier­ci żony, sie­dząc w ko­ście­le na po­ran­nej mszy, Mi­les po­czuł za­pach per­fum, któ­rych uży­wa­ła Mis­sy, i jesz­cze dłu­go po skoń­czo­nym na­bo­żeń­stwie trzy­mał się tego bo­le­sne­go wspo­mnie­nia jak to­ną­cy koła ra­tun­ko­we­go.

Po­dob­nie było z in­ny­mi spra­wa­mi. W po­cząt­ko­wym okre­sie mał­żeń­stwa zwy­kli ja­dać lunch u „Fre­da i Cla­ry”. Była to mała re­stau­ra­cyj­ka, od­da­lo­na za­le­d­wie o jed­ną prze­czni­cę od ban­ku, w któ­rym pra­co­wa­ła Mis­sy. Znaj­do­wa­ła się tro­chę na ubo­czu, była ci­cha i spo­koj­na, w jej przy­tul­nej sal­ce czu­li się wspa­nia­le, mie­li wra­że­nie, że nic się nig­dy mię­dzy nimi nie zmie­ni. Po przyj­ściu na świat Jo­na­ha nie by­wa­li tam czę­sto, te­raz jed­nak, po śmier­ci żony, Mi­les za­czął cho­dzić tam zno­wu, jak gdy­by w na­dziei, że znaj­dzie na wy­ło­żo­nych bo­aze­rią ścia­nach po­zo­sta­ło­ści tam­tych uczuć. W domu rów­nież pod­po­rząd­ko­wał ży­cie przy­zwy­cza­je­niom Mis­sy. Po­nie­waż Mis­sy ro­bi­ła za­ku­py w skle­pie spo­żyw­czym w czwar­tek wie­czo­rem, Mi­les prze­jął ten zwy­czaj. Po­nie­waż Mis­sy ho­do­wa­ła po­mi­do­ry pod ścia­ną domu, Mi­les rów­nież je tam po­sa­dził. Mis­sy uwa­ża­ła li­zol za naj­lep­szy ku­chen­ny śro­dek czysz­czą­cy, on też nie wi­dział po­wo­du, żeby uży­wać cze­goś in­ne­go. Mis­sy za­wsze była obec­na we wszyst­kim, co ro­bił.

Jed­nak­że mi­nio­nej wio­sny od pew­ne­go mo­men­tu to uczu­cie za­czę­ło się zmie­niać. Zmia­na przy­szła bez ostrze­że­nia i Mi­les zro­zu­miał na­tych­miast, co się sta­ło. Ja­dąc do śród­mie­ścia, przy­ła­pał się na tym, że nie od­ry­wa wzro­ku od dwoj­ga mło­dych lu­dzi, któ­rzy szli chod­ni­kiem, trzy­ma­jąc się za ręce. Przez chwi­lę Mi­les wy­obra­żał so­bie, że jest tam­tym męż­czy­zną, że ko­bie­ta jest z nim. A je­śli nie ona, to ktoś… ktoś, kto po­ko­cha nie tyl­ko jego, lecz rów­nież Jo­na­ha. Ktoś, kto wy­wo­ła uśmiech na jego twa­rzy, z kim bę­dzie mógł na­pić się wina przy spo­koj­nym obie­dzie, kogo przy­tu­li, do­tknie i komu bę­dzie szep­tał do ucha ci­che sło­wa, gdy zga­si świa­tło. Ktoś taki jak Mis­sy, po­my­ślał, i na­tych­miast ogar­nę­ło go ta­kie po­czu­cie winy i zdra­dy, że na za­wsze wy­gnał mło­dą parę ze swych my­śli.

A przy­najm­niej tak mu się wy­da­wa­ło.

Gdy póź­niej, tego sa­me­go wie­czo­ru, le­żał już w łóż­ku, zno­wu ich wspo­mniał. I choć nadal drę­czy­ło go po­czu­cie winy i zdra­dy, nie było już tak sil­ne jak kil­ka go­dzin wcze­śniej. I wła­śnie w tej chwi­li Mi­les zro­zu­miał, że uczy­nił pierw­szy, acz­kol­wiek bar­dzo mały, krok w kie­run­ku osta­tecz­ne­go po­go­dze­nia się ze swo­ją stra­tą.

Za­czął uza­sad­niać swo­ją nową rze­czy­wi­stość, tłu­ma­cząc so­bie, że jest te­raz wdow­cem, że jego uczu­cia są czymś ab­so­lut­nie nor­mal­nym, i wie­dział, że wszy­scy się z nim zgo­dzą. Nikt nie ocze­ki­wał, że spę­dzi resz­tę ży­cia sam. W cią­gu ostat­nich kil­ku mie­się­cy przy­ja­cie­le pro­po­no­wa­li mu na­wet kil­ka­krot­nie, że umó­wią go na rand­kę. Poza tym wie­dział, że Mis­sy chcia­ła­by, żeby po­now­nie się oże­nił. Mó­wi­ła mu to nie­je­den raz, gdy jak więk­szość mał­żeństw ba­wi­li się w „co by było, gdy­by”. Acz­kol­wiek żad­ne z nich nie za­kła­da­ło nig­dy, że zda­rzy się coś strasz­ne­go, obo­je zga­dza­li się, iż dla Jo­na­ha nie by­ło­by wska­za­ne, gdy­by do­ra­stał tyl­ko z jed­nym z ro­dzi­ców, dla któ­re­go też nie by­ło­by do­bre sa­mot­ne ży­cie. Mimo to wy­da­wa­ło się, że jest jesz­cze tro­chę za wcze­śnie.

Z upły­wem lata my­śli o zna­le­zie­niu ko­goś za­czę­ły po­ja­wiać się co­raz czę­ściej i z co­raz więk­szą in­ten­syw­no­ścią. Mis­sy wciąż tu była, Mis­sy za­wsze tu bę­dzie… mimo to jed­nak Mi­les za­czął po­waż­niej my­śleć o zna­le­zie­niu ko­goś, z kim mógł­by dzie­lić ży­cie. Póź­no w nocy, gdy po­cie­szał syn­ka, sie­dząc z nim na bu­ja­nym fo­te­lu na tyl­nej we­ran­dzie – był to je­dy­ny spo­sób na od­pę­dze­nie noc­nych kosz­ma­rów – te my­śli na­wie­dza­ły go ze zdwo­jo­ną siłą i za­wsze szły tym sa­mym to­rem. Praw­do­po­dob­nie mógł­by zna­leźć ko­goś zmie­nia­ło się na praw­do­po­dob­nie zna­la­zł­by, by osta­tecz­nie dojść do praw­do­po­dob­nie znaj­dzie. Jed­nak­że w tym punk­cie – bez wzglę­du na to, jak bar­dzo pra­gnął, żeby było in­a­czej – jego my­śli wy­ko­ny­wa­ły zwrot ku praw­do­po­dob­nie nie znaj­dzie ni­ko­go.

Przy­czy­na ta­kie­go sta­nu rze­czy tkwi­ła w jego sy­pial­ni. Na pół­ce sta­ła gru­ba sza­ra tecz­ka z ak­ta­mi do­ty­czą­cy­mi śmier­ci Mis­sy, któ­re ze­brał dla sie­bie w cią­gu mie­się­cy po jej po­grze­bie. Trzy­mał je po to, by nie po­zwo­li­ły mu za­po­mnieć, co się sta­ło, by pa­mię­tał o pra­cy, któ­rą musi jesz­cze wy­ko­nać.

By przy­po­mi­na­ły mu o jego klę­sce.

* * *

W kil­ka mi­nut póź­niej Mi­les zga­sił pa­pie­ro­sa o ba­lu­stra­dę we­ran­dy i wszedł do domu. Na­lał so­bie kawy, któ­rej tak bar­dzo po­trze­bo­wał, i ru­szył ko­ry­ta­rzem do po­ko­ju syn­ka. Uchy­lił drzwi i zo­ba­czył, że Jo­nah jesz­cze śpi. To do­brze, ma za­tem tro­chę cza­su. Skie­ro­wał się do ła­zien­ki.

Gdy od­krę­cił kran, prysz­nic ję­czał i sy­czał przez chwi­lę, za­nim wresz­cie po­pły­nę­ła woda. Wy­ką­pał się, ogo­lił i umył zęby. Prze­je­chał grze­bie­niem po wło­sach, czy­niąc znów ob­ser­wa­cję, że jest ich chy­ba mniej niż kie­dyś. Śpiesz­nie wło­żył mun­dur sze­ry­fa, na­stęp­nie wy­jął ka­bu­rę ze skryt­ki nad drzwia­mi sy­pial­ni i przy­piął ją. Usły­szał z ko­ry­ta­rza skrzy­pie­nie łóż­ka syna. Gdy wszedł do po­ko­ju, Jo­nah pod­niósł na nie­go spoj­rze­nie pod­puch­nię­tych oczu. Sie­dział wciąż jesz­cze na łóż­ku, z po­tar­ga­ny­mi wło­sa­mi. Nie spał od co naj­mniej kil­ku mi­nut.

– Wi­taj, mi­strzu – rzekł Mi­les z uśmie­chem.

Jo­nah pod­niósł gło­wę le­ni­wym ru­chem, jak na zwol­nio­nym fil­mie.

– Cześć, tato.

– Je­steś go­tów do śnia­da­nia?

– Mogę do­stać na­le­śni­ki? – mruk­nął ci­chut­ko Jo­nah, prze­cią­ga­jąc się.

– A co po­wiesz na to­sty? Je­ste­śmy tro­chę spóź­nie­ni.

Jo­nah na­chy­lił się, się­ga­jąc po spodnie. Mi­les zło­żył je po­rząd­nie wczo­raj wie­czo­rem.

– Mó­wisz to co­dzien­nie.

– A ty co­dzien­nie je­steś spóź­nio­ny – wzru­szył ra­mio­na­mi Mi­les.

– No to budź mnie wcze­śniej.

– Mam lep­szy po­mysł – kładź się spać wte­dy, kie­dy ci mó­wię.

– Ale wte­dy nie je­stem zmę­czo­ny. Od­czu­wam zmę­cze­nie tyl­ko rano.

– Wstąp do klu­bu.

– Co?

– Nie­waż­ne – od­parł Mi­les. Po­ka­zał pal­cem na ła­zien­kę. – Nie za­po­mnij się ucze­sać, kie­dy się już ubie­rzesz.

– Nie za­po­mnę – obie­cał Jo­nah.

Więk­szość ran­ków wy­glą­da­ła tak samo. Mi­les wrzu­cał krom­ki do opie­ka­cza i na­le­wał so­bie ko­lej­ną fi­li­żan­kę kawy. Tym­cza­sem Jo­nah ubie­rał się i przy­cho­dził do kuch­ni, gdzie cze­ka­ły już na nie­go to­sty i szklan­ka mle­ka. Mi­les sma­ro­wał pie­czy­wo ma­słem, ale Jo­nah lu­bił sam do­da­wać sy­ro­pu. Mi­les za­czy­nał jeść swój tost i przez chwi­lę ża­den z nich się nie od­zy­wał. Jo­nah wy­glą­dał nadal, jak gdy­by prze­by­wał we wła­snym ma­łym świe­cie, i choć Mi­les mu­siał z nim po­roz­ma­wiać, cze­kał, żeby syn przy­najm­niej spra­wiał wra­że­nie, że coś do nie­go do­cie­ra.

Po kil­ku mi­nu­tach obo­pól­ne­go mil­cze­nia Mi­les od­chrząk­nął.

– Jak ci idzie w szko­le? – spy­tał.

– Chy­ba w po­rząd­ku – wzru­szył ra­mio­na­mi Jo­nah.

To py­ta­nie było rów­nież czę­ścią co­dzien­nej ru­ty­ny. Mi­les za­wsze py­tał o szko­łę, a Jo­nah za­wsze od­po­wia­dał, że wszyst­ko w po­rząd­ku. Ale wcze­śniej tego ran­ka, pa­ku­jąc ple­cak Jo­na­ha, Mi­les zna­lazł list od jego na­uczy­ciel­ki, w któ­rym pro­si­ła o spo­tka­nie. Coś w spo­so­bie sfor­mu­ło­wa­nia tego li­stu na­su­nę­ło mu wra­że­nie, że cho­dzi o spra­wę po­waż­niej­szą niż zwy­kła roz­mo­wa na­uczy­cie­la z opie­ku­nem dziec­ka.

– Ra­dzisz so­bie na lek­cjach?

– Uhum – mruk­nął Jo­nah.

– Lu­bisz swo­ją na­uczy­ciel­kę?

Jo­nah kiw­nął gło­wą mię­dzy ko­lej­ny­mi kę­sa­mi.

– Uhum – od­po­wie­dział zno­wu.

Mi­les cze­kał, chcąc się prze­ko­nać, czy Jo­nah coś doda, syn jed­nak mil­czał. Mi­les po­chy­lił się ku nie­mu bli­żej.

– To dla­cze­go nie po­wie­dzia­łeś nic o li­ście, któ­ry przy­sła­ła mi two­ja na­uczy­ciel­ka?

– Ja­kim li­ście? – spy­tał nie­win­nie Jo­nah.

– Tym, któ­ry zna­la­złem w two­im ple­ca­ku. Two­jej na­uczy­ciel­ce naj­wy­raź­niej za­le­ża­ło, że­bym go prze­czy­tał.

Jo­nah zno­wu wzru­szył ra­mio­na­mi, któ­re pod­sko­czy­ły i opa­dły ni­czym grzan­ki w to­ste­rze.

– Chy­ba po pro­stu za­po­mnia­łem.

– Jak mo­głeś za­po­mnieć o czymś tak waż­nym?

– Nie wiem.

– A wiesz, dla­cze­go na­uczy­ciel­ka chce się ze mną spo­tkać?

– Nie… – za­wa­hał się Jo­nah i Mi­les zo­rien­to­wał się na­tych­miast, że syn nie mówi praw­dy.

– Synu, masz kło­po­ty w szko­le?

Chło­piec za­mru­gał szyb­ko po­wie­ka­mi i pod­niósł wzrok. Oj­ciec zwra­cał się do nie­go „synu” tyl­ko wte­dy, gdy Jo­nah coś zma­lo­wał.

– Nie, tato. Nig­dy nie roz­ra­biam. Przy­się­gam.

– Wo­bec tego, o co cho­dzi?

– Nie wiem.

– Za­sta­nów się.

Jo­nah wier­cił się na krze­śle, wie­dząc, że wy­czer­pał li­mit oj­cow­skiej cier­pli­wo­ści.

– No, może mia­łem tro­chę pro­ble­mów z nie­któ­ry­mi lek­cja­mi.

– Prze­cież za­pew­ni­łeś mnie, że w szko­le wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Bo w szko­le jest w po­rząd­ku. Pan­na An­drews to na­praw­dę miła oso­ba i bar­dzo mi się tam po­do­ba. – Jo­nah mil­czał przez chwi­lę, po czym do­dał: – Po pro­stu cza­sa­mi ro­zu­miem nie wszyst­ko, co się dzie­je na lek­cjach.

– Po to cho­dzisz do szko­ły. Żeby się na­uczyć.

– Wiem – od­po­wie­dział chło­piec – ale jest in­a­czej niż u pani Hay­es w ze­szłym roku. Do­mo­we za­da­nia są trud­ne. Nie wszyst­kie po­tra­fię od­ro­bić.

Jo­nah spra­wiał wra­że­nie prze­stra­szo­ne­go i jed­no­cze­śnie za­wsty­dzo­ne­go. Mi­les po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu syna.

– Cze­mu nie zwie­rzy­łeś mi się ze swo­ich kło­po­tów?

Mi­nę­ła dłu­ga chwi­la, za­nim Jo­nah od­po­wie­dział na py­ta­nie ojca.

– Bo nie chcia­łem – rzekł w koń­cu – że­byś był na mnie wście­kły.

* * *

Po śnia­da­niu, upew­niw­szy się, że Jo­nah jest go­tów do wyj­ścia, Mi­les po­mógł syn­ko­wi wło­żyć ple­cak i od­pro­wa­dził go do drzwi. Od śnia­da­nia Jo­nah pra­wie się nie od­zy­wał. Przy­kuc­nąw­szy, Mi­les po­ca­ło­wał go w po­li­czek.

– Nie martw się o po­po­łu­dnie. Wszyst­ko bę­dzie do­brze, tak?

– Tak – wy­mam­ro­tał Jo­nah.

– I nie za­po­mnij, że przy­ja­dę po cie­bie, nie wsia­daj więc do au­to­bu­su.

– Tak – po­wtó­rzył mały.

– Ko­cham cię, mi­strzu.

– Ja też cię ko­cham, ta­tu­siu.

Mi­les pa­trzył za syn­kiem, któ­ry ru­szył wol­no w stro­nę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go na rogu uli­cy. Wie­dział, że w prze­ci­wień­stwie do nie­go, Mis­sy nie by­ła­by za­sko­czo­na wy­da­rze­nia­mi dzi­siej­sze­go po­ran­ka. Bez wąt­pie­nia orien­to­wa­ła­by się, że Jo­nah ma kło­po­ty w szko­le. Za­wsze była na bie­żą­co w ta­kich spra­wach. Za­wsze czu­wa­ła nad wszyst­kim.

Na zakręcie

Подняться наверх