Читать книгу Na zakręcie - Nicholas Sparks - Страница 12

Rozdział 2

Оглавление

Wie­czo­rem, w przed­dzień spo­tka­nia z Mi­le­sem Ry­anem, Sara An­drews szła uli­ca­mi hi­sto­rycz­nej dziel­ni­cy New Bern, usil­nie sta­ra­jąc się utrzy­mać rów­ne tem­po. Mimo że chcia­ła jak naj­le­piej wy­ko­rzy­stać to ćwi­cze­nie – od pię­ciu lat była za­pa­lo­nym pie­chu­rem – po prze­pro­wadz­ce do tego mia­stecz­ka przy­cho­dzi­ło jej to co­raz trud­niej. Za każ­dym ra­zem, gdy wy­ru­sza­ła na spa­cer, znaj­do­wa­ła coś no­we­go, co bu­dzi­ło jej cie­ka­wość, coś, co spra­wia­ło, że przy­sta­wa­ła i przy­glą­da­ła się.

New Bern, za­ło­żo­ne w 1710 roku, leży nad rze­ka­mi Neu­se i Trent we wschod­niej czę­ści Ka­ro­li­ny Pół­noc­nej. Jako dru­gie z naj­star­szych miast w sta­nie, było nie­gdyś jego sto­li­cą i tu­taj znaj­do­wa­ła się re­zy­den­cja gu­ber­na­to­ra ko­lo­nial­ne­go, pa­łac Try­on, któ­ry spło­nął w 1798 roku i w 1954 zo­stał od­re­stau­ro­wa­ny, wraz z czę­ścią za­pie­ra­ją­cych dech, naj­pięk­niej­szych ogro­dów na Po­łu­dniu. Na ca­łym te­re­nie za­kwi­ta­ły każ­dej wio­sny tu­li­pa­ny i aza­lie, a je­sie­nią chry­zan­te­my. Sara wy­bra­ła się tam na wy­ciecz­kę za­raz po przy­jeź­dzie do mia­sta. Mimo że nie była to pora kwit­nie­nia kwia­tów, Sara opu­ści­ła pa­łac, ma­rząc o za­miesz­ka­niu w ta­kiej od­le­gło­ści, by mo­gła ro­bić tu co­dzien­nie pie­sze spa­ce­ry.

Wpro­wa­dzi­ła się do sta­ro­mod­ne­go miesz­ka­nia przy Mid­dle Stre­et, kil­ka prze­cznic da­lej, w sa­mym ser­cu mia­sta. Do miesz­ka­nia wcho­dzi­ło się po schod­kach, trzy domy dzie­li­ły je od ap­te­ki, gdzie w 1898 roku Ca­leb Bra­dham po raz pierw­szy wpro­wa­dził na ry­nek na­pój Bra­da, któ­ry świat po­znał jako pep­si-colę. Za ro­giem znaj­do­wał się ko­ściół epi­sko­pal­ny, ma­je­sta­tycz­na bu­dow­la z ce­gły, ocie­nio­na gi­gan­tycz­ny­mi ma­gno­lia­mi, któ­rej po­dwo­je zo­sta­ły po raz pierw­szy otwar­te w 1718 roku. Wy­cho­dząc z domu na spa­cer, Sara mi­ja­ła oba miej­sca, kie­ru­jąc się ku Front Stre­et, gdzie peł­ne wdzię­ku sta­re re­zy­den­cje sta­ły już od dwu­stu lat.

Jed­nak­że naj­więk­szy jej po­dziw bu­dził fakt, że więk­szość do­mów stop­nio­wo, po ko­lei zo­sta­ła pie­czo­ło­wi­cie od­re­stau­ro­wa­na w cią­gu ostat­nich pięć­dzie­się­ciu lat. W prze­ci­wień­stwie do Wil­liams­bur­ga w Wir­gi­nii, któ­ry od­re­stau­ro­wa­no w du­żej mie­rze z do­ta­cji Fun­da­cji Roc­ke­fel­le­ra, mia­sto New Bern za­ape­lo­wa­ło do swo­ich miesz­kań­ców, a oni od­po­wie­dzie­li na ten apel. Po­czu­cie wspól­no­ty zwa­bi­ło tu jej ro­dzi­ców przed czte­re­ma laty. Sara nie wie­dzia­ła nic o New Bern, do­pó­ki nie prze­nio­sła się do tego mia­sta w czerw­cu tego roku.

Pod­czas mar­szu my­śla­ła o tym, jak bar­dzo New Bern róż­ni się od Bal­ti­mo­re w sta­nie Ma­ry­land, gdzie się uro­dzi­ła, do­ra­sta­ła i gdzie miesz­ka­ła jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu. Cho­ciaż Bal­ti­mo­re mia­ło swo­ją wła­sną bo­ga­tą hi­sto­rię, było przede wszyst­kim du­żym mia­stem, New Bern na­to­miast to małe po­łu­dnio­we mia­stecz­ko, dość od­izo­lo­wa­ne i kom­plet­nie nie­za­in­te­re­so­wa­ne tym, żeby na­dą­żyć za co­raz szyb­szym tem­pem ży­cia gdzie in­dziej. Tu­taj lu­dzie po­zdra­wia­li ją ge­stem dło­ni, gdy mi­ja­ła ich na uli­cy, a po każ­dym py­ta­niu, któ­re za­da­ła, na­stę­po­wa­ła zwy­kle dłu­ga, wy­czer­pu­ją­ca od­po­wiedź, z od­wo­ła­niem do lu­dzi czy zda­rzeń, o któ­rych nig­dy przed­tem nie sły­sza­ła, jak gdy­by wszyst­ko i wszy­scy byli w ja­kiś spo­sób po­wią­za­ni. Zwy­kle było to sym­pa­tycz­ne, choć cza­sa­mi do­pro­wa­dza­ło ją do sza­leń­stwa.

Jej ro­dzi­ce prze­nie­śli się tu­taj, gdy oj­ciec pod­jął pra­cę jako dy­rek­tor szpi­ta­la w Cra­ven Re­gio­nal Me­di­cal Cen­ter. Gdy spra­wa roz­wo­do­wa Sary zo­sta­ła za­koń­czo­na, ro­dzi­ce za­czę­li na­ma­wiać ją, żeby się rów­nież prze­pro­wa­dzi­ła. Zna­jąc do­brze swo­ją mat­kę, Sara odło­ży­ła de­cy­zję na rok. Nie w tym rzecz, że Sara jej nie ko­cha­ła – po pro­stu mat­ka po­tra­fi­ła cza­sa­mi wier­cić dziu­rę w brzu­chu, je­śli moż­na to tak okre­ślić. Mimo to, dla spo­ko­ju du­cha, w koń­cu po­szła za jej radą i na ra­zie – dzię­ki Bogu – nie ża­ło­wa­ła. Czu­ła, że tego wła­śnie te­raz po­trze­bu­je, ale choć mia­stecz­ko było uro­cze, nie wi­dzia­ła moż­li­wo­ści za­miesz­ka­nia w nim na za­wsze.

Zro­zu­mia­ła nie­mal na­tych­miast, że New Bern nie jest mia­stem dla sa­mot­nych. Nie było tu wie­lu miejsc, gdzie moż­na by ko­goś po­znać, a lu­dzie w jej wie­ku, któ­rych spo­tka­ła, mie­li już ro­dzi­ny. Po­dob­nie jak w wie­lu po­łu­dnio­wych mia­stecz­kach, tu­taj też rzą­dził pe­wien spo­łecz­ny kon­we­nans. Po­nie­waż zde­cy­do­wa­ną więk­szość miesz­kań­ców sta­no­wi­ły mał­żeń­stwa, sa­mot­nej ko­bie­cie trud­no było zna­leźć miej­sce dla sie­bie lub na­wet za­cząć ja­kiś zwią­zek. A zwłasz­cza roz­wie­dzio­nej i cał­kiem no­wej w tej oko­li­cy.

A jed­nak było to ide­al­ne miej­sce do wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci i cza­sa­mi Sara lu­bi­ła wy­obra­żać so­bie pod­czas spa­ce­ru, że jej losy po­to­czy­ły się cał­kiem in­a­czej. Jako mło­da dziew­czy­na za­wsze za­kła­da­ła, że jej ży­cie bę­dzie wy­glą­da­ło tak, jak tego chcia­ła: mał­żeń­stwo, dzie­ci, dom w dziel­ni­cy, gdzie ro­dzi­ny świę­tu­ją w pią­tek w ogród­kach roz­po­czę­cie week­en­du. Ta­kie ży­cie pę­dzi­ła jako dziec­ko i ta­kie­go pra­gnę­ła jako do­ro­sła ko­bie­ta. Ale spra­wy uło­ży­ły się in­a­czej. W ży­ciu rzad­ko wszyst­ko idzie po na­szej my­śli, tyle już zro­zu­mia­ła.

Przez pe­wien czas wy­da­wa­ło jej się, że nie ma nic nie­moż­li­we­go, zwłasz­cza gdy po­zna­ła Mi­cha­ela. Wła­śnie koń­czy­ła stu­dia pe­da­go­gicz­ne, a Mi­cha­el był świe­żym ab­sol­wen­tem Wy­dzia­łu Za­rzą­dza­nia w Geo­r­ge­town. Jego ro­dzi­na, jed­na z naj­zna­mie­nit­szych w Bal­ti­mo­re, do­ro­bi­ła się ogrom­ne­go ma­jąt­ku na ban­kier­stwie i była wiel­ce sno­bi­stycz­na. Na­le­ża­ła do tego ro­dza­ju kla­nów, któ­rych człon­ko­wie za­sia­da­ją w za­rzą­dach roz­ma­itych kor­po­ra­cji i wpro­wa­dza­ją w klu­bach pod­miej­skich po­li­ty­kę, ma­ją­cą na celu wy­eli­mi­no­wa­nie tych, któ­rych uwa­ża­ją za po­śled­niej­szych. Mi­cha­el jed­nak zda­wał się od­rzu­cać war­to­ści, któ­re li­czy­ły się dla jego ro­dzi­ny, i był uwa­ża­ny za wspa­nia­łą par­tię. Gdy wcho­dził do po­ko­ju, wszyst­kie gło­wy od­wra­ca­ły się ku nie­mu, a on, mimo że wie­dział, co się dzie­je, z uj­mu­ją­cym wdzię­kiem uda­wał, że kom­plet­nie go nie ob­cho­dzi, co lu­dzie o nim my­ślą.

Oczy­wi­ście, sło­wo „uda­wał” jest tu­taj klu­czo­we.

Sara, po­dob­nie jak wszyst­kie jej przy­ja­ciół­ki, wie­dzia­ła, kim jest Mi­cha­el, gdy zja­wił się na przy­ję­ciu, i zdzi­wi­ło ją, gdy póź­niej wie­czo­rem pod­szedł, by się przed­sta­wić. Za­przy­jaź­ni­li się na­tych­miast. Po krót­kiej roz­mo­wie na­stą­pi­ła dłuż­sza na­za­jutrz przy ka­wie, po czym za­pro­sił ją na ko­la­cję. Wkrót­ce za­czę­li spo­ty­kać się re­gu­lar­nie i Sara za­ko­cha­ła się. W rok póź­niej Mi­cha­el po­pro­sił ją o rękę.

Mat­ka Sary była za­chwy­co­na no­wi­ną, oj­ciec na­to­miast po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rzy, po­wie­dział tyl­ko, że ma na­dzie­ję, iż bę­dzie szczę­śli­wa. Może coś po­dej­rze­wał, a może po pro­stu żył już dość dłu­go na tym świe­cie, by wie­dzieć, że w rze­czy­wi­sto­ści baj­ki rzad­ko oka­zu­ją się praw­dą. Nie zdra­dził jej wów­czas, o co mu cho­dzi, a Sara, szcze­rze mó­wiąc, nie pa­li­ła się do tego, żeby wy­py­ty­wać go, ja­kie ma za­strze­że­nia, z jed­nym wy­jąt­kiem, mia­no­wi­cie wte­dy, gdy Mi­cha­el po­pro­sił ją o pod­pi­sa­nie in­ter­cy­zy. Mi­cha­el tłu­ma­czył wpraw­dzie, że do­ma­ga się tego ro­dzi­na, ale choć ro­bił wszyst­ko, co w jego mocy, by zrzu­cić winę na ro­dzi­ców, Sara po­dej­rze­wa­ła w głę­bi du­cha, że gdy­by ich nie było, sam na­le­gał­by na to. Mimo to pod­pi­sa­ła do­ku­men­ty. Tego sa­me­go wie­czo­ru ro­dzi­ce Mi­cha­ela wy­da­li hucz­ne przy­ję­cie za­rę­czy­no­we, aby ofi­cjal­nie za­po­wie­dzieć zbli­ża­ją­cy się ślub.

W sie­dem mie­się­cy póź­niej Sara i Mi­cha­el po­bra­li się. Mie­siąc mio­do­wy spę­dzi­li w Gre­cji i w Tur­cji. Po po­wro­cie do Bal­ti­mo­re za­miesz­ka­li w domu od­da­lo­nym o nie­ca­łe dwie prze­czni­ce od domu jego ro­dzi­ców. Cho­ciaż Sara nie mu­sia­ła pra­co­wać, za­czę­ła uczyć w dru­giej kla­sie szko­ły pod­sta­wo­wej, w czę­ści śród­mie­ścia za­miesz­ka­nej przez ubo­gą lud­ność. Nie­ocze­ki­wa­nie Mi­cha­el w peł­ni po­parł jej de­cy­zję, ale wte­dy było to ty­po­we dla ich związ­ku. Przez pierw­sze dwa lata mał­żeń­stwa wszyst­ko wy­da­wa­ło się ide­al­ne – pod­czas week­en­dów spę­dza­li z Mi­cha­elem całe go­dzi­ny w łóż­ku, roz­ma­wia­jąc i ko­cha­jąc się. Zwie­rzył się jej ze swo­ich ma­rzeń, że pew­ne­go dnia chciał­by zo­stać po­li­ty­kiem. Mie­li sze­ro­ki krąg zna­jo­mych, przede wszyst­kim lu­dzi, któ­rych Mi­cha­el znał przez całe ży­cie, to­też czę­sto cho­dzi­li na przy­ję­cia lub wy­jeż­dża­li na week­en­dy poza mia­sto. Resz­tę wol­ne­go cza­su spę­dza­li w Wa­szyng­to­nie, zwie­dza­jąc mu­zea, cho­dząc do te­atru, oglą­da­jąc po­są­gi na Ka­pi­to­lu. Wła­śnie tam, pod po­mni­kiem Lin­col­na, Mi­cha­el wy­znał Sa­rze, że chciał­by po­więk­szyć ro­dzi­nę. Sły­sząc te sło­wa, za­rzu­ci­ła mu ra­mio­na na szy­ję, wie­dząc, że nie mógł po­wie­dzieć ni­cze­go, co spra­wi­ło­by jej więk­szą ra­dość.

Kto po­tra­fił­by wy­ja­śnić, co sta­ło się po­tem? Mi­nę­ło kil­ka mie­się­cy od tego szczę­śli­we­go dnia pod po­mni­kiem Lin­col­na, a Sara wciąż nie mo­gła zajść w cią­żę. Le­karz po­wie­dział, że nie ma po­wo­du do zmar­twie­nia, że cza­sa­mi musi mi­nąć spo­ro cza­su od chwi­li, gdy ko­bie­ta prze­sta­je brać pi­guł­kę, za­su­ge­ro­wał jed­nak, by zgło­si­ła się do nie­go po­now­nie, gdy­by po roku mie­li nadal pro­ble­my.

Pro­ble­my nie ustą­pi­ły i za­le­co­no im ba­da­nia. W kil­ka dni póź­niej, gdy były już wy­ni­ki, spo­tka­li się z le­ka­rzem. Za­le­d­wie usie­dli na­prze­ciw­ko nie­go, jed­no spoj­rze­nie wy­star­czy­ło, by Sara zro­zu­mia­ła, że coś jest nie w po­rząd­ku.

Wła­śnie wte­dy do­wie­dzia­ła się, że jej jaj­ni­ki nie są zdol­ne do pro­du­ko­wa­nia ja­jecz­ka.

W ty­dzień póź­niej Sara i Mi­cha­el mie­li pierw­szą po­waż­ną kłót­nię. Mi­cha­el nie wró­cił po pra­cy do domu, a Sara krą­ży­ła po miesz­ka­niu, cze­ka­jąc na nie­go, za­sta­na­wia­jąc się, dla­cze­go nie za­dzwo­nił, i wy­obra­ża­jąc so­bie, że sta­ło się coś strasz­ne­go. Gdy wresz­cie się zja­wił, jej zde­ner­wo­wa­nie się­ga­ło ze­ni­tu, a Mi­cha­el był pi­ja­ny.

– Nie je­stem two­ją wła­sno­ścią – po­wie­dział tyl­ko i od tej chwi­li wy­rzu­ty za­czę­ły na­ra­stać la­wi­no­wo. W roz­go­rącz­ko­wa­niu mó­wi­li so­bie okrop­ne rze­czy. Póź­niej, tego sa­me­go wie­czo­ru, Sara ża­ło­wa­ła swo­ich słów, a Mi­cha­el ją prze­pra­szał. Po­tem jed­nak Mi­cha­el wy­da­wał się chłod­niej­szy, bar­dziej po­wścią­gli­wy. Gdy za­py­ta­ła go o to wprost, za­prze­czył, ja­ko­by zmie­nił do niej swój sto­su­nek.

– Wszyst­ko bę­dzie do­brze – za­pew­nił ją. – Prze­brnie­my przez to.

Ale spra­wy mię­dzy nimi mia­ły się co­raz go­rzej. Z każ­dym mie­sią­cem kłót­nie sta­wa­ły się co­raz częst­sze, co­raz bar­dziej się od sie­bie od­da­la­li. Pew­ne­go wie­czo­ru, gdy Sara za­pro­po­no­wa­ła po raz ko­lej­ny, żeby za­adop­to­wa­li dziec­ko, Mi­cha­el tyl­ko mach­nął ręką.

– Moi ro­dzi­ce nig­dy tego nie za­ak­cep­tu­ją – od­parł.

Sara wie­dzia­ła w głę­bi du­szy, że tam­te­go wie­czo­ru jej zwią­zek zmie­nił się nie­od­wra­cal­nie. Spra­wi­ły to nie sło­wa ani na­wet fakt, że jej mąż prze­szedł wy­raź­nie na stro­nę ro­dzi­ców, lecz jego mina – da­ją­ca jej do zro­zu­mie­nia, że od tej chwi­li jest to wy­łącz­nie jej pro­blem, a nie ich.

W nie­ca­ły ty­dzień póź­niej za­sta­ła Mi­cha­ela sie­dzą­ce­go w ja­dal­ni ze szkla­necz­ką bo­ur­bo­na. Po dość roz­bie­ga­nym spoj­rze­niu po­zna­ła, że nie był to jego pierw­szy drink. Za­czął od stwier­dze­nia, że chce roz­wo­du. Jest pe­wien, że go zro­zu­mie. Gdy skoń­czył, Sara nie po­tra­fi­ła mu od­po­wie­dzieć ani też nie mia­ła na to naj­mniej­szej ocho­ty.

Mał­żeń­stwo się skoń­czy­ło. Trwa­ło nie­speł­na trzy lata. Sara mia­ła dwa­dzie­ścia sie­dem lat.

Na­stęp­ny rok był mgli­stym wspo­mnie­niem. Wszy­scy chcie­li wie­dzieć, co się sta­ło. Sara nie zdra­dzi­ła tego ni­ko­mu, z wy­jąt­kiem swej ro­dzi­ny.

– Po pro­stu nie wy­szło – od­po­wia­da­ła, gdy ktoś ją py­tał.

Po­nie­waż Sara nie mia­ła in­ne­go po­my­słu na to, co ro­bić, uczy­ła da­lej. Dwie go­dzi­ny w ty­go­dniu spę­dza­ła na roz­mo­wie z Sy­lvią, wspa­nia­łym psy­cho­lo­giem. Gdy Sy­lvia za­le­ci­ła jej rów­nież spo­tka­nia w gru­pach wspar­cia, Sara wzię­ła udział w kil­ku. Głów­nie słu­cha­ła in­nych i do­szła do wnio­sku, że czu­je się znacz­nie le­piej. Ale cza­sa­mi, gdy sie­dzia­ła sama w swo­im ma­łym miesz­ka­niu, rze­czy­wi­stość do­cie­ra­ła do niej z całą ostro­ścią – i zno­wu wy­bu­cha­ła pła­czem. Po­tra­fi­ła wte­dy szlo­chać go­dzi­na­mi. W chwi­li głę­bo­kiej de­pre­sji prze­szła jej na­wet przez gło­wę myśl o sa­mo­bój­stwie, choć nikt – ani jej psy­cho­log, ani ro­dzi­na – o tym nie wie­dział. Wła­śnie wte­dy zda­ła so­bie spra­wę, że musi wy­je­chać z Bal­ti­mo­re, musi zna­leźć miej­sce, gdzie za­cznie nowe ży­cie. Po­trze­bo­wa­ła miej­sca, gdzie wspo­mnie­nia nie by­ły­by tak bo­le­sne, gdzie nig­dy nie miesz­ka­ła.

Te­raz, prze­mie­rza­jąc uli­ce New Bern, Sara sta­ra­ła się żyć chwi­lą obec­ną, nie my­śleć o prze­szło­ści. Cza­sa­mi by­wa­ło to nadal trud­ne, ale i tak nie­po­rów­ny­wal­nie ła­twiej­sze niż kie­dyś. Ro­dzi­ce wspie­ra­li ją na swój spo­sób – oj­ciec wstrzy­mał się od ja­kich­kol­wiek ko­men­ta­rzy na te­mat roz­pa­du jej mał­żeń­stwa, mat­ka wy­ci­na­ła z cza­so­pism ar­ty­ku­ły trak­tu­ją­ce o naj­now­szych osią­gnię­ciach me­dy­cy­ny – ale praw­dzi­wym zbaw­cą oka­zał się jej brat Brian, za­nim wy­je­chał na stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Ka­ro­li­ny Pół­noc­nej.

Jak więk­szość na­sto­lat­ków, by­wał cza­sa­mi sztyw­ny i za­mknię­ty w so­bie, ale na­praw­dę po­tra­fił słu­chać, wczu­wa­jąc się w czy­jąś sy­tu­ację. Gdy chcia­ła się wy­ga­dać, za­wsze mo­gła na nie­go li­czyć i te­raz bar­dzo jej go bra­ko­wa­ło. Od dziec­ka byli so­bie bar­dzo bli­scy. Jako star­sza sio­stra, po­ma­ga­ła zmie­niać mu pie­lu­chy i kar­mi­ła go, gdy tyl­ko mat­ka jej na to po­zwa­la­ła. Póź­niej, gdy Brian po­szedł do szko­ły, po­ma­ga­ła mu od­ra­biać lek­cje i wła­śnie wte­dy uświa­do­mi­ła so­bie, że pra­gnie zo­stać na­uczy­ciel­ką.

Była to de­cy­zja, któ­rej nig­dy nie ża­ło­wa­ła. Ko­cha­ła uczyć, ko­cha­ła pra­cę z dzieć­mi. Za każ­dym ra­zem, gdy wcho­dzi­ła do no­wej kla­sy i wi­dzia­ła trzy­dzie­ści ma­łych twa­rzy­czek, spo­glą­da­ją­cych na nią wy­cze­ku­ją­co, utwier­dza­ła się w prze­ko­na­niu, że wy­bra­ła wła­ści­we za­ję­cie. Z po­cząt­ku, po­dob­nie jak więk­szość mło­dych na­uczy­cie­li, była ide­alist­ką. Za­kła­da­ła, że uzy­ska od­zew u każ­de­go dziec­ka, je­śli tyl­ko bę­dzie się o to dość moc­no sta­rać. Nie­ste­ty, póź­niej zro­zu­mia­ła, że nie jest to moż­li­we. Nie­któ­re dzie­ci, ja­ka­kol­wiek była tego przy­czy­na, nie re­ago­wa­ły na to, co ro­bi­ła, nie­za­leż­nie od tego, ile wy­sił­ku do­kła­da­ła. Było to naj­gor­sze w jej pra­cy i spę­dza­ło jej cza­sa­mi sen z po­wiek, nig­dy jed­nak nie da­wa­ła za wy­gra­ną.

Sara otar­ła pot z czo­ła, za­do­wo­lo­na, że po­wie­trze za­czy­na się wresz­cie ochła­dzać. Słoń­ce było co­raz ni­żej na nie­bo­skło­nie, cie­nie wy­dłu­ża­ły się. Gdy mi­ja­ła po­ste­ru­nek stra­ży po­żar­nej, dwaj stra­ża­cy, sie­dzą­cy na ze­wnątrz na le­ża­kach, ukło­ni­li się jej. Uśmiech­nę­ła się. Z tego, co wie­dzia­ła, po po­łu­dniu w mia­stecz­ku nie zda­rza­ły się po­ża­ry. W cią­gu czte­rech ostat­nich mie­się­cy wi­dy­wa­ła ich co­dzien­nie o tej sa­mej po­rze, sie­dzą­cych do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu.

New Bern.

Zda­ła so­bie spra­wę, że jej ży­cie od mo­men­tu prze­pro­wadz­ki do tego mia­stecz­ka na­bra­ło dziw­nej pro­sto­ty. Choć cza­sa­mi bra­ko­wa­ło jej dy­na­micz­no­ści wiel­ko­miej­skie­go ży­cia, mu­sia­ła przy­znać, że zwol­nie­nie tem­pa ma swo­je do­bre stro­ny. W le­cie spę­dza­ła dłu­gie go­dzi­ny, bu­szu­jąc po skle­pach z an­ty­ka­mi w śród­mie­ściu lub po pro­stu przy­glą­da­jąc się ża­glów­kom, przy­cu­mo­wa­nym za „She­ra­to­nem”. Na­wet te­raz, gdy już za­czął się rok szkol­ny, nig­dzie się nie śpie­szy­ła. Pra­co­wa­ła i cho­dzi­ła na spa­ce­ry. Poza od­wie­dzi­na­mi u ro­dzi­ców, więk­szość wie­czo­rów spę­dza­ła sa­mot­nie, słu­cha­jąc mu­zy­ki kla­sycz­nej i opra­co­wu­jąc na nowo pro­gra­my na­ucza­nia, któ­re przy­wio­zła ze sobą z Bal­ti­mo­re. I to jej od­po­wia­da­ło.

Po­nie­waż była nowa w szko­le, mu­sia­ła wciąż mo­dy­fi­ko­wać swo­je pro­gra­my. Od­kry­ła, że wie­lu uczniów w jej kla­sie ma spo­re za­le­gło­ści w pod­sta­wo­wych przed­mio­tach, mu­sia­ła więc do­sto­so­wać do nich pro­gram na­ucza­nia i wpro­wa­dzić lek­cje wy­rów­naw­cze. Nie zdzi­wi­ło jej to ani tro­chę. W każ­dej szko­le pro­gram jest re­ali­zo­wa­ny w róż­nym tem­pie. Ob­li­czy­ła, że do koń­ca roku więk­szość uczniów nad­ro­bi za­le­gło­ści. Ale był je­den uczeń, któ­ry mar­twił ją szcze­gól­nie.

Jo­nah Ryan.

Był bar­dzo mi­łym dziec­kiem, nie­śmia­łym i skrom­nym, ta­kim, któ­re ła­two prze­oczyć. Pierw­sze­go dnia w szko­le usiadł w ostat­nim rzę­dzie i od­po­wia­dał grzecz­nie, gdy się do nie­go zwra­ca­ła, ale pra­ca w Bal­ti­mo­re na­uczy­ła ją, by zwra­cać więk­szą uwa­gę na ta­kie dzie­ci. Cza­sa­mi nie zna­czy­ło to nic, a cza­sa­mi było ozna­ką, że pró­bu­ją się ukryć. Gdy za­da­ła uczniom pierw­sze sa­mo­dziel­ne wy­pra­co­wa­nie, po­sta­no­wi­ła spraw­dzić jego pra­cę szcze­gól­nie sta­ran­nie. Oka­za­ło się to nie­po­trzeb­ne.

Wy­pra­co­wa­nie – krót­ki opis cze­goś, co ro­bi­li pod­czas wa­ka­cji – było dla Sary szyb­kim spraw­dzia­nem, na ile dzie­ci ra­dzą so­bie z pi­sa­niem. W więk­szo­ści prac na­po­tka­ła zwy­kły asor­ty­ment błę­dów or­to­gra­ficz­nych, nie­do­koń­czo­ne my­śli i nie­chluj­ne pi­smo, Jo­nah na­to­miast zde­cy­do­wa­nie się wy­róż­nił – po­nie­waż po pro­stu nie zro­bił tego, o co pro­si­ła. Na­pi­sał w gór­nym rogu swo­je imię i na­zwi­sko, da­lej jed­nak, za­miast wy­pra­co­wa­nia, na­ry­so­wał sie­bie, ło­wią­ce­go ryby na węd­kę z ma­łej łód­ki. Gdy Sara spy­ta­ła go, dla­cze­go nie wy­ko­nał jej po­le­ce­nia, wy­ja­śnił, że pani Hay­es za­wsze po­zwa­la­ła mu ry­so­wać, po­nie­waż „nie­zbyt do­brze pi­sze”.

Ostrze­gaw­czy dzwo­nek na­tych­miast za­dźwię­czał w gło­wie Sary. Po­chy­li­ła się z uśmie­chem.

– Mo­żesz mi po­ka­zać? – spy­ta­ła.

Po dłu­giej chwi­li Jo­nah ski­nął nie­chęt­nie gło­wą.

Zle­ciw­szy uczniom inne za­da­nie, Sara usia­dła obok Jo­na­ha, któ­ry sta­rał się dać z sie­bie wszyst­ko. Szyb­ko zo­rien­to­wa­ła się, że mija się to z ce­lem. Jo­nah nie umiał pi­sać. Póź­niej, tego sa­me­go dnia, od­kry­ła, że le­d­wie po­tra­fi czy­tać. W aryt­me­ty­ce rów­nież nie był lep­szy. Gdy­by, nie zna­jąc go wcze­śniej, mia­ła okre­ślić jego po­ziom, po­sta­wi­ła­by na pierw­szy rok przed­szko­la.

W pierw­szej chwi­li po­my­śla­ła, że Jo­nah cier­pi na brak zdol­no­ści ucze­nia się, coś w ro­dza­ju dys­lek­sji. Po ty­go­dniu jed­nak stwier­dzi­ła, że w jego przy­pad­ku nie wcho­dzi to w ra­chu­bę. Nie my­lił li­ter ani słów, ro­zu­miał wszyst­ko, co do nie­go mó­wi­ła. Od chwi­li, gdy mu coś po­ka­za­ła, ro­bił to co­raz le­piej. Do­szła do wnio­sku, że jego pro­blem bie­rze się z fak­tu, iż nig­dy przed­tem nie mu­siał od­ra­biać lek­cji, po­nie­waż na­uczy­cie­le nie wy­ma­ga­li tego od nie­go.

Gdy za­py­ta­ła o to paru in­nych na­uczy­cie­li, do­wie­dzia­ła się o mat­ce chłop­ca i choć bar­dzo mu współ­czu­ła, zda­wa­ła so­bie spra­wę, że nie leży w ni­czy­im in­te­re­sie – a zwłasz­cza Jo­na­ha – po­zwa­la­nie na to, żeby się za­nie­dby­wał. A to wła­śnie ro­bi­li po­przed­ni na­uczy­cie­le. Nie mo­gła jed­nak po­świę­cić mu tyle uwa­gi, ile wy­ma­gał, mu­sia­ła bo­wiem zaj­mo­wać się in­ny­mi ucznia­mi w kla­sie. Osta­tecz­nie po­sta­no­wi­ła spo­tkać się z oj­cem Jo­na­ha i po­roz­ma­wiać z nim o swo­im od­kry­ciu, w na­dziei że po­tra­fią wspól­nie zna­leźć spo­sób roz­wią­za­nia tego pro­ble­mu.

Sły­sza­ła już wcze­śniej o Mi­le­sie Ry­anie, wpraw­dzie nie za wie­le, wie­dzia­ła jed­nak, że lu­dzie prze­waż­nie lu­bi­li go i sza­no­wa­li, a co wię­cej, był chy­ba tro­skli­wym oj­cem. To do­brze. Na­wet w swej krót­kiej ka­rie­rze na­uczy­ciel­ki spo­tka­ła ro­dzi­ców, któ­rzy spra­wia­li wra­że­nie, że dzie­ci nie­zbyt ich ob­cho­dzą, i uwa­ża­li je ra­czej za cię­żar niż za bło­go­sła­wień­stwo, a zda­rza­li się też i tacy, któ­rzy byli prze­świad­cze­ni, że ich dziec­ko nie mo­gło zro­bić nic złe­go. Za­rów­no z jed­ny­mi, jak i z dru­gi­mi trud­no się było po­ro­zu­mieć. W opi­nii lu­dzi Mi­les Ryan nie był ta­kim czło­wie­kiem.

Przy na­stęp­nej prze­czni­cy Sara zwol­ni­ła kro­ku i za­cze­ka­ła, aż prze­je­dzie kil­ka sa­mo­cho­dów. Po­tem prze­szła przez uli­cę, po­ma­cha­ła męż­czyź­nie za kon­tu­arem w ap­te­ce i wy­ję­ła ze skrzyn­ki li­sty, za­nim wbie­gła po scho­dach, pro­wa­dzą­cych do jej miesz­ka­nia. Otwo­rzyw­szy drzwi, szyb­ko prze­wer­to­wa­ła ko­re­spon­den­cję, po czym rzu­ci­ła ją na sto­lik przy drzwiach.

W kuch­ni na­la­ła so­bie lo­do­wa­tej wody i za­nio­sła szklan­kę do sy­pial­ni. Roz­bie­ra­ła się, wrzu­ca­jąc ubra­nie do ko­sza na brud­ną bie­li­znę i ma­rząc o zim­nym prysz­ni­cu, gdy za­uwa­ży­ła, że lamp­ka au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ki miga. Wci­snę­ła gu­zi­czek i usły­sza­ła głos mat­ki, któ­ra za­pra­sza­ła ją, by wpa­dła do nich póź­niej, je­śli nie ma żad­nych pla­nów na po­po­łu­dnie. Jak zwy­kle w jej gło­sie brzmiał lek­ki nie­po­kój.

Na noc­nym sto­li­ku, obok au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ki, sta­ło zdję­cie ro­dzi­ny Sary: Mau­re­en i Lar­ry po­środ­ku, Sara i Brian po obu bo­kach. Au­to­mat pstryk­nął i prze­ka­zał ko­lej­ną wia­do­mość, rów­nież od mat­ki:

– Och, my­śla­łam, że je­steś już w domu… Mam na­dzie­ję, że u cie­bie wszyst­ko w po­rząd­ku…

Po­win­na pójść czy nie? Jest w od­po­wied­nim na­stro­ju?

Cze­mu nie, zde­cy­do­wa­ła w koń­cu. I tak nie ma nic in­ne­go do ro­bo­ty.

* * *

Mi­les Ryan je­chał Ma­da­me Mo­ore’s Lane, wą­ską krę­tą ulicz­ką, któ­ra bie­gła jed­no­cze­śnie wzdłuż rze­ki Trent i Bri­ces Cre­ek, od śród­mie­ścia New Bern w kie­run­ku Pol­lock­svil­le, ma­łej wio­ski, le­żą­cej dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na po­łu­dnie. Wzię­ła swo­ją na­zwę od ko­bie­ty, pro­wa­dzą­cej kie­dyś je­den z naj­słyn­niej­szych do­mów pu­blicz­nych w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej; po­tem cała po­sia­dłość sta­ła się re­zy­den­cją wiej­ską i miej­scem wiecz­ne­go spo­czyn­ku Ri­char­da Dob­b­sa Spa­igh­ta, bo­ha­te­ra Po­łu­dnia, któ­ry pod­pi­sał De­kla­ra­cję Nie­pod­le­gło­ści. Pod­czas woj­ny do­mo­wej żoł­nie­rze Unii eks­hu­mo­wa­li jego cia­ło i za­tknę­li czasz­kę na że­la­znej bra­mie jako ostrze­że­nie dla miesz­kań­ców, żeby nie sta­wia­li opo­ru. Gdy Mi­les był jesz­cze ma­łym chłop­cem, owa hi­sto­ria od­bie­ra­ła mu chęć krę­ce­nia się w po­bli­żu tego miej­sca.

Mimo że dro­ga, któ­rą je­chał, była pięk­na i względ­nie od­izo­lo­wa­na, nie nada­wa­ła się ra­czej dla dzie­ci. Cięż­kie, wy­ła­do­wa­ne tar­ci­cą cię­ża­rów­ki dud­ni­ły po niej dniem i nocą, a kie­row­cy czę­sto lek­ce­wa­ży­li za­krę­ty. Jako wła­ści­ciel domu na te­re­nie, znaj­du­ją­cym się tuż przy szo­sie, Mi­les od daw­na pró­bo­wał do­pro­wa­dzić do ogra­ni­cze­nia na niej pręd­ko­ści. Nikt poza Mis­sy go nie słu­chał.

Ja­dąc tą dro­gą, za­wsze my­ślał o żo­nie.

Mi­les wy­jął ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, za­pa­lił go, po czym opu­ścił szy­bę. Gdy cie­płe po­wie­trze wdar­ło się do sa­mo­cho­du, w jego pa­mię­ci od­ży­ły krót­kie mi­gaw­ko­we wspo­mnie­nia ży­cia, ja­kie wie­dli ra­zem, i jak zwy­kle do­pro­wa­dzi­ły one nie­uchron­nie do ich ostat­nie­go wspól­ne­go dnia.

Jak na iro­nię, w tam­tą nie­dzie­lę Mi­les spę­dził pra­wie cały czas poza do­mem. Po­je­chał na ryby z Char­liem Cur­ti­sem. Wy­szedł wcze­śnie rano i choć obaj z Char­liem wró­ci­li z pysz­ny­mi ry­ba­mi, nie ugła­ska­ło to Mis­sy. Z twa­rzą w smu­gach bru­du, pod­par­ła się pod boki i spio­ru­no­wa­ła go spoj­rze­niem, gdy sta­nął w pro­gu. Nie ode­zwa­ła się na­wet sło­wem, ale nie było to po­trzeb­ne. Z jej miny moż­na było wy­czy­tać wszyst­ko.

Na­za­jutrz miał przy­je­chać z Atlan­ty jej brat z żoną i Mis­sy ro­bi­ła po­rząd­ki wo­kół domu, szy­ku­jąc się na przy­ję­cie go­ści. Jo­nah le­żał w łóż­ku z gry­pą, co tyl­ko po­gor­szy­ło spra­wę, po­nie­waż mu­sia­ła się zaj­mo­wać rów­nież nim. Ale nie to było przy­czy­ną jej gnie­wu, lecz sam Mi­les.

Choć po­wie­dzia­ła, iż nie ma nic prze­ciw­ko temu, by Mi­les wy­brał się na ryby, po­pro­si­ła go, żeby tro­chę ją od­cią­żył i przy­najm­niej za­jął się w so­bo­tę ogród­kiem. Prze­szko­dzi­ły mu w tym jed­nak obo­wiąz­ki służ­bo­we, a po­tem, za­miast od­wo­łać wy­pra­wę i za­dzwo­nić do Char­lie­go z prze­pro­si­na­mi, po­sta­no­wił mimo wszyst­ko pójść w nie­dzie­lę na ryby. Char­lie draż­nił się z nim przez cały dzień: „Bę­dziesz dzi­siaj spał na ka­na­pie” – i Mi­les wie­dział, że jego przy­ja­ciel za­pew­ne ma ra­cję. Ale pra­ca w ogród­ku to pra­ca w ogród­ku, a węd­ko­wa­nie to węd­ko­wa­nie. Mi­les był pe­wien, że ani bra­ta Mis­sy, ani jego żony nie ob­cho­dzi, czy w ogród­ku nie wy­ro­sło za dużo chwa­stów.

Poza tym po­my­ślał, że zaj­mie się wszyst­kim po po­wro­cie z ryb, i na­praw­dę za­mie­rzał to zro­bić. Nie pla­no­wał, że bę­dzie węd­ko­wał przez cały dzień, ale tak jak to by­wa­ło pod­czas in­nych ry­bac­kich wy­pa­dów, stra­cił ra­chu­bę cza­su. Ob­my­ślił so­bie jed­nak do­kład­nie, co po­wie żo­nie: „Nie martw się, wszyst­ko bę­dzie wy­ko­na­ne, na­wet gdy­bym miał po­świę­cić na to całą noc i mu­siał pra­co­wać przy la­tar­ce”. Może od­nio­sło­by to sku­tek, gdy­by po­wia­do­mił ją o swo­ich pla­nach, za­nim wy­śli­zgnął się z łóż­ka tam­te­go ran­ka. Ale nie zro­bił tego i Mis­sy od­wa­li­ła pra­wie całą pra­cę przed jego po­wro­tem do domu. Tra­wa była sko­szo­na, ścież­ka wy­ty­czo­na, Mis­sy po­sa­dzi­ła na­wet brat­ki wo­kół skrzyn­ki na li­sty. Mu­sia­ło jej to za­jąć do­bre kil­ka go­dzin, to­też stwier­dze­nie, że była zła, w naj­mniej­szym stop­niu nie od­da­wa­ło sta­nu jej du­cha. Na­wet sło­wo „wście­kła” było nie­wy­star­cza­ją­ce. Moż­na by to po­rów­nać do róż­ni­cy mię­dzy pa­lą­cą się za­pał­ką a ogrom­nym po­ża­rem lasu. Wi­dział już to spoj­rze­nie pod­czas ich mał­żeń­stwa, ale za­le­d­wie kil­ka razy. Prze­łknął ner­wo­wo śli­nę, my­śląc: „No, raz ko­zie śmierć!”.

– Cześć, ko­cha­nie – ode­zwał się nie­śmia­ło – prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Po pro­stu stra­ci­li­śmy ra­chu­bę cza­su.

Wła­śnie w chwi­li, gdy za­mie­rzał tłu­ma­czyć się da­lej, Mis­sy od­wró­ci­ła się na pię­cie i rzu­ci­ła przez ra­mię:

– Idę tro­chę po­bie­gać. Mo­żesz się tym za­jąć, praw­da? – Za­mie­rza­ła wy­gra­bić tra­wę z pod­jaz­du i ścież­ki. Gra­bie le­ża­ły na traw­ni­ku.

Mi­les był na tyle roz­sąd­ny, że nic nie od­po­wie­dział.

Gdy Mis­sy po­szła się prze­brać, wy­jął z ba­gaż­ni­ka sa­mo­cho­du lo­dów­kę tu­ry­stycz­ną i za­niósł ją do kuch­ni. Prze­kła­dał ryby do du­żej lo­dów­ki, kie­dy w drzwiach po­ja­wi­ła się żona.

– Wła­śnie cho­wam ryby… – za­czął.

Mis­sy za­ci­snę­ła zęby.

– A co z ro­bo­tą, o któ­rą cię pro­si­łam?

– Za chwi­lecz­kę się do niej we­zmę… po­zwól mi tyl­ko skoń­czyć, żeby się ryby nie ze­psu­ły.

Mis­sy wznio­sła oczy.

– Daj spo­kój, zaj­mę się tym, jak wró­cę.

Ton mę­czen­ni­cy. Mi­les nie mógł tego znieść.

– Zro­bię to – po­wie­dział. – Obie­ca­łem prze­cież, praw­da?

– Tak jak obie­ca­łeś sko­sić traw­nik przed pój­ściem na ryby?

Po­wi­nien był wte­dy za­ci­snąć zęby i po­wstrzy­mać się od ko­men­ta­rza. Tak, spę­dził dzień na ry­bach, za­miast po­rząd­ko­wać te­ren wo­kół domu. Tak, za­wiódł ją. Ale czy nie roz­dmu­chu­je zbyt­nio ca­łej tej spra­wy? W koń­cu przy­jeż­dża tyl­ko jej brat z żoną. Nie spo­dzie­wa­ją się wi­zy­ty pre­zy­den­ta. Nie ma po­wo­du, żeby ro­bić z igły wi­dły.

Tak, po­wi­nien był na­brać wody w usta. Są­dząc po spoj­rze­niu, któ­rym go wte­dy zmie­rzy­ła, trze­ba było ra­czej zejść jej z oczu. Gdy wy­cho­dząc, trza­snę­ła drzwia­mi, Mi­les usły­szał, jak za­dzwo­ni­ły szy­by w oknach.

Po jej wyj­ściu Mi­les przy­znał w du­chu, że nie miał ra­cji, i ża­ło­wał swe­go za­cho­wa­nia. Jest pa­lan­tem i Mis­sy mia­ła ra­cję, na­zy­wa­jąc go w ten spo­sób.

Nie miał już jed­nak szan­sy, by ją prze­pro­sić.

– Nadal pa­lisz, co?

Char­lie Cur­tis, sze­ryf hrab­stwa, rzu­cił po­nad sto­łem spoj­rze­nie na swe­go przy­ja­cie­la, gdy Mi­les usiadł na­prze­ciw­ko.

– Nie palę – od­parł szyb­ko Mi­les.

Char­lie pod­niósł ręce.

– Wiem, wiem, już mi to mó­wi­łeś. W po­rząd­ku, je­śli chcesz, to oszu­kuj sam sie­bie. Tak czy owak, do­pil­nu­ję, żeby usu­nię­to po­piel­nicz­ki, kie­dy bę­dziesz miał wpaść.

Mi­les ro­ze­śmiał się. Char­lie był jed­ną z nie­wie­lu osób w mia­stecz­ku, któ­re nadal trak­to­wa­ły go tak samo jak za­wsze. Przy­jaź­ni­li się od wie­lu lat. To Char­lie za­pro­po­no­wał Mi­le­so­wi sta­no­wi­sko za­stęp­cy sze­ry­fa i wziął go pod swo­je skrzy­dła, gdy tyl­ko Mi­les za­koń­czył szko­le­nie. Był star­szy – w mar­cu koń­czył sześć­dzie­siąt pięć lat – i wło­sy miał przy­pró­szo­ne si­wi­zną. W cią­gu kil­ku ostat­nich lat przy­by­ło mu dzie­sięć kilo, pra­wie wszyst­ko sku­mu­lo­wa­ło się w oko­li­cach pasa. Nie był ty­pem sze­ry­fa, któ­ry onie­śmie­la lu­dzi na pierw­szy rzut oka, ale był spo­strze­gaw­czy i skru­pu­lat­ny i po­tra­fił wy­cią­gać od­po­wie­dzi, o któ­re mu cho­dzi­ło. Ostat­nio trzy­krot­nie pod­czas ko­lej­nych wy­bo­rów ni­ko­mu nie przy­szło na­wet do gło­wy, żeby gło­so­wać prze­ciw­ko nie­mu.

– Nie będę was od­wie­dzał – po­wie­dział Mi­les – do­pó­ki nie za­prze­sta­niesz tych idio­tycz­nych oskar­żeń.

Sie­dzie­li przy sto­li­ku w rogu i kel­ner­ka, udrę­czo­na przez tłum lu­dzi, któ­rzy przy­by­li na lunch, nie­mal w bie­gu po­sta­wi­ła na bla­cie dzba­nek ze sło­dzo­ną her­ba­tą i dwie szklan­ki z lo­dem. Mi­les na­lał her­ba­ty i po­pchnął szklan­kę w stro­nę Char­lie­go.

– Bren­da bę­dzie za­wie­dzio­na – po­wie­dział Char­lie. – Wiesz, że wy­cho­dzi z sie­bie, je­śli nie przy­pro­wa­dzasz jej co ja­kiś czas Jo­na­ha. – Upił łyk zim­nej her­ba­ty. – A więc cze­ka cię dzi­siaj spo­tka­nie z Sarą?

Mi­les po­pa­trzył py­ta­ją­co na przy­ja­cie­la.

– Z kim?

– Z na­uczy­ciel­ką Jo­na­ha.

– Po­wie­dzia­ła ci o tym two­ja żona?

Char­lie uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią. Bren­da pra­co­wa­ła w se­kre­ta­ria­cie dy­rek­to­ra szko­ły i wie­dzia­ła chy­ba o wszyst­kim, co się dzia­ło w szko­le.

– Oczy­wi­ście.

– Mo­żesz po­wtó­rzyć, jak ma na imię?

– Bren­da – od­po­wie­dział po­waż­nie Char­lie.

Mi­les zmie­rzył go wy­mow­nym spoj­rze­niem i Char­lie udał na­głe zro­zu­mie­nie.

– Ach, cho­dzi ci o na­uczy­ciel­kę? Sara. Sara An­drews.

Mi­les pod­niósł swo­ją szklan­kę.

– Czy ona jest do­brą na­uczy­ciel­ką? – spy­tał.

– Chy­ba tak. Bren­da twier­dzi, że jest świet­na i że dzie­cia­ki ją uwiel­bia­ją, ale w jej opi­nii wszy­scy są wspa­nia­li. – Umilkł na chwi­lę i po­chy­lił się ku Mi­le­so­wi, jak gdy­by za­mie­rzał zdra­dzić mu ja­kiś se­kret. – Ale za to po­wie­dzia­ła, że Sara jest atrak­cyj­ną ko­bie­tą. Praw­dzi­wa la­ska, je­śli ro­zu­miesz, co mam na my­śli.

– Jaki to ma zwią­zek z całą spra­wą?

– Bren­da po­wie­dzia­ła mi też, że jest wol­na.

– I?

– I nic. – Char­lie ro­ze­rwał to­reb­kę z cu­krem i do­dał go do swej sło­dzo­nej już her­ba­ty. Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Po pro­stu po­wta­rzam ci to, cze­go do­wie­dzia­łem się od Bren­dy.

– No cóż, do­sko­na­le – rzekł Mi­les. – Bar­dzo dzię­ku­ję. Nie wiem, jak uda­ło­by mi się prze­żyć ten dzień bez naj­śwież­szych re­we­la­cji Bren­dy.

– Och, nie przej­muj się, Mi­les. Wiesz, że ona za­wsze trosz­czy się o cie­bie.

– Po­wiedz jej, że świet­nie so­bie ra­dzę.

– Do dia­bła, nie mu­sisz mi o tym mó­wić. Ale Bren­da mar­twi się o cie­bie. Ona też wie, że pa­lisz.

– Spo­tka­li­śmy się tu­taj po to, że­byś mógł się na mnie po­wy­ży­wać, czy też masz może ja­kiś inny po­wód?

– Praw­dę mó­wiąc, mam. Mu­sia­łem jed­nak wpra­wić cię w od­po­wied­ni na­strój, że­byś nie eks­plo­do­wał ze zło­ści.

– O czym ty mó­wisz?

Wła­śnie w tej chwi­li kel­ner­ka przy­nio­sła ich zwy­kłe za­mó­wie­nie – dwa ta­le­rze z mię­sem z gril­la, su­rów­ką z bia­łej ka­pu­sty i kul­ka­mi z mąki ku­ku­ry­dzia­nej, sma­żo­ny­mi w głę­bo­kim tłusz­czu. Char­lie wy­ko­rzy­stał ten mo­ment, żeby po­zbie­rać my­śli. Skro­pił bef­sztyk so­sem wi­ne­gret i do­dał odro­bi­nę pie­przu do su­rów­ki. Stwier­dziw­szy, że nie ist­nie­je ła­twy spo­sób na prze­ka­za­nie tej wia­do­mo­ści, wy­pa­lił pro­sto z mo­stu:

– Ha­rvey Wel­l­man po­sta­no­wił wy­co­fać oskar­że­nie prze­ciw­ko Oti­so­wi Tim­so­no­wi.

Ha­rvey Wel­l­man był pro­ku­ra­to­rem okrę­go­wym w hrab­stwie Cra­ven. Od­był roz­mo­wę z Char­liem wcze­śniej tego ran­ka i za­pro­po­no­wał, że po­wie o tym Mi­le­so­wi, Char­lie jed­nak po­sta­no­wił, że bę­dzie le­piej, je­śli on sam to zro­bi.

– Słu­cham? – spy­tał Mi­les, pod­no­sząc wzrok na przy­ja­cie­la.

– Pro­ces się nie od­był. Oka­za­ło się na­gle, że Beck Swan­son cier­pi na amne­zję w tej spra­wie.

– Ale ja tam by­łem…

– Po tym, co się sta­ło. Nie by­łeś świad­kiem.

– Prze­cież wi­dzia­łem krew. Wi­dzia­łem po­ła­ma­ne krze­sło i stół po­środ­ku baru. Wi­dzia­łem tłum ga­piów.

– Wiem, wiem. Ale co miał zro­bić Ha­rvey? Beck za­kli­na się na wszyst­kie świę­to­ści, że po pro­stu upadł i że Otis nie tknął go na­wet pal­cem. Ze­znał, że tam­te­go wie­czo­ru wszyst­ko mu się po­mie­sza­ło, ale te­raz roz­ja­śni­ło mu się w gło­wie i przy­po­mniał so­bie do­kład­nie prze­bieg wy­da­rzeń.

Mi­les stra­cił na­gle ape­tyt i od­su­nął ta­lerz na bok.

– Je­śli wy­bio­rę się tam jesz­cze raz, z pew­no­ścią znaj­dę ko­goś, kto wi­dział, co się sta­ło.

Char­lie po­krę­cił gło­wą.

– Ro­zu­miem, że dzia­ła ci to na ner­wy, ale co mo­żesz zro­bić? Wiesz, ilu bra­ci Oti­sa było tam tego wie­czo­ru. Oni po­twier­dzą, że nic się nie sta­ło – i kto wie, być może to wła­śnie oni byli na­praw­dę spraw­ca­mi po­bi­cia. Jaki wy­bór ma Ha­rvey bez ze­zna­nia Bec­ka? Poza tym, znasz Oti­sa. Daj mu tro­chę cza­su, a znów coś zma­lu­je.

– To mnie wła­śnie mar­twi.

Hi­sto­ria wza­jem­nej nie­chę­ci Mi­le­sa i Oti­sa Tim­so­na się­ga­ła daw­nych cza­sów. Zła krew za­czę­ła się osiem lat temu, gdy Mi­les zo­stał za­stęp­cą sze­ry­fa. Za­aresz­to­wał Cly­de’a Tim­so­na, ojca Oti­sa, za na­paść, gdy ten wy­pchnął żonę przez siat­ko­we drzwi ich domu na kół­kach. Cly­de wy­lą­do­wał za to w wię­zie­niu – choć spę­dził tam nie tyle cza­su, ile po­wi­nien – a przez te lata pię­ciu z jego sze­ściu sy­nów rów­nież od­by­ło od­siad­ki za han­del nar­ko­ty­ka­mi, na­pa­ści i kra­dzież sa­mo­cho­dów.

Dla Mi­le­sa Otis przed­sta­wiał naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo, po­nie­waż był naj­in­te­li­gent­niej­szy.

Mi­les po­dej­rze­wał, że Otis nie jest tak drob­nym prze­stęp­cą, jak resz­ta jego ro­dzi­ny. Przede wszyst­kim dla­te­go, że nie wy­glą­dał na jej człon­ka. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich bra­ci, nie chciał zro­bić so­bie ta­tu­ażu i no­sił krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy. Cza­sa­mi imał się róż­nych prac fi­zycz­nych. Nie wy­glą­dał na prze­stęp­cę, ale wy­gląd bywa zwod­ni­czy. Jego na­zwi­sko było luź­no po­wią­za­ne z roz­ma­ity­mi prze­stęp­stwa­mi, miej­sco­wi czę­sto snu­li do­my­sły, że to on kie­ru­je prze­pły­wem nar­ko­ty­ków do hrab­stwa, acz­kol­wiek Mi­les nie miał na to do­wo­dów. Żad­ne na­lo­ty nie od­no­si­ły skut­ku, co po­tę­go­wa­ło roz­draż­nie­nie Mi­le­sa.

Otis rów­nież ży­wił do nie­go ura­zę.

Mi­les zdał so­bie z tego w peł­ni spra­wę do­pie­ro po na­ro­dzi­nach Jo­na­ha. Za­aresz­to­wał trzech z pię­ciu bra­ci Oti­sa po awan­tu­rze na ro­dzin­nym zjeź­dzie. W ty­dzień póź­niej, gdy Mis­sy sie­dzia­ła w sa­lo­nie, ko­ły­sząc czte­ro­mie­sięcz­ne­go Jo­na­ha, roz­legł się brzęk i przez okno wpa­dła ce­gła, omal w nich nie tra­fia­jąc. Odła­mek szkła zra­nił ma­leń­stwo w po­li­czek. Cho­ciaż Mi­les nie miał do­wo­dów, był pe­wien, że Otis ma­czał w tym pal­ce. Mi­les zja­wił się na te­re­nie Tim­so­nów na pe­ry­fe­riach mia­sta – gdzie były pół­ko­li­ście usta­wio­ne ich domy na kół­kach – z trze­ma in­ny­mi za­stęp­ca­mi sze­ry­fa, wszy­scy z wy­cią­gnię­tą bro­nią. Tim­so­no­wie wy­szli spo­koj­nie, bez sło­wa po­zwo­li­li za­kuć się w kaj­dan­ki i za­brać do aresz­tu.

Osta­tecz­nie, z bra­ku do­wo­dów, nie wnie­sio­no oskar­że­nia. Mi­les do­słow­nie go­to­wał się z wście­kło­ści. Po zwol­nie­niu Tim­so­nów, przy­dy­bał Ha­rveya Wel­l­ma­na przed jego ga­bi­ne­tem. Po­kłó­ci­li się tak, że omal nie do­szło do rę­ko­czy­nów, w koń­cu Mi­le­sa od­cią­gnę­li ko­le­dzy.

W na­stęp­nych la­tach zda­rza­ły się inne rze­czy: wy­strza­ły w po­bli­żu, ta­jem­ni­czy po­żar w ga­ra­żu Mi­le­sa, in­cy­den­ty, któ­re wy­glą­da­ły ra­czej na wy­bry­ki mło­do­cia­nych. Ale i tu Mi­les nie mógł nic zdzia­łać bez świad­ków. Po śmier­ci Mis­sy sy­tu­acja względ­nie się uspo­ko­iła.

Aż do ostat­nie­go aresz­to­wa­nia.

Char­lie pod­niósł wzrok znad ta­le­rza, minę miał po­waż­ną.

– Po­słu­chaj, obaj wie­my, że jest wi­nien jak dia­bli, ale niech ci nie przyj­dzie do gło­wy za­ła­twiać sa­me­mu tej spra­wy. Z pew­no­ścią nie chcesz ta­kiej eska­la­cji jak kie­dyś.

Mu­sisz te­raz my­śleć o Jo­na­hu, a nie za­wsze mo­żesz go pil­no­wać.

Mi­les słu­chał Char­lie­go, pa­trząc przez okno.

– On z pew­no­ścią zro­bi znów coś głu­pie­go, a wte­dy oso­bi­ście go do­pad­nę. Wiesz o tym. Ale ty nie szu­kaj kło­po­tów – ten fa­cet jest zwia­stu­nem złych wie­ści. Trzy­maj się od nie­go z da­le­ka.

Mi­les nadal nie od­po­wia­dał.

– Zo­staw tę spra­wę, zro­zu­mia­łeś? – po­wie­dział Char­lie już nie wy­łącz­nie jako przy­ja­ciel, lecz rów­nież jako szef Mi­le­sa.

– Po co mi to mó­wisz?

– Już ci to wy­ja­śni­łem.

Mi­les przyj­rzał mu się bacz­nie.

– Ale jest jesz­cze coś, praw­da?

Char­lie po­pa­trzył przy­ja­cie­lo­wi dłu­go w oczy, po czym rzekł:

– Otis twier­dzi, że przy aresz­to­wa­niu za­cho­wa­łeś się dość bru­tal­nie, i wniósł skar­gę…

Mi­les trza­snął pię­ścią w stół, huk od­bił się echem w ca­łej re­stau­ra­cji. Lu­dzie przy są­sied­nim sto­li­ku drgnę­li i wle­pi­li w nie­go zdu­mio­ny wzrok, ale on tego na­wet nie za­uwa­żył.

– Gów­no pra…

Char­lie pod­niósł ręce, po­wstrzy­mu­jąc go.

– Wiem, do dia­bła, i to samo po­wie­dzia­łem Ha­rvey­owi, któ­ry nie za­mie­rza pod­jąć żad­nych kro­ków. Ale nie je­ste­ście przy­ja­ciół­mi i on wie z wła­sne­go do­świad­cze­nia, do cze­go je­steś zdol­ny, jak cię po­nie­sie. I choć nie bę­dzie nic ro­bił w tej spra­wie, uwa­ża, że Otis może mó­wić praw­dę. Ka­zał ci po­wtó­rzyć, że­byś się nie mie­szał.

– Co mam za­tem ro­bić, je­śli zo­ba­czę, że Otis do­pusz­cza się prze­stęp­stwa? Od­wró­cić się w dru­gą stro­nę?

– Do dia­bła, nie! Nie wy­głu­piaj się! Dał­bym ci nie­źle po­pa­lić, gdy­byś wy­ciął taki nu­mer. Po pro­stu chwi­lo­wo trzy­maj się z da­le­ka, do­pó­ki wszyst­ko nie ucich­nie. Nie mamy wy­bo­ru. Mó­wię ci to w two­im wła­snym in­te­re­sie, ro­zu­miesz?

Mi­nę­ła do­bra chwi­la, za­nim Mi­les wes­tchnął głę­bo­ko i od­po­wie­dział:

– Do­brze.

Jed­nak­że na­wet mó­wiąc te sło­wa, wie­dział do­sko­na­le, że on i Otis nie skoń­czy­li jesz­cze ze sobą.

Na zakręcie

Подняться наверх