Читать книгу Na zakręcie - Nicholas Sparks - Страница 13

Rozdział 3

Оглавление

W trzy go­dzi­ny po spo­tka­niu z Char­liem Mi­les wje­chał na par­king przed szko­łą pod­sta­wo­wą Gray­ton. Wła­śnie skoń­czy­ły się lek­cje i dzie­ci wy­cho­dzi­ły na dzie­dzi­niec, kie­ru­jąc się ku cze­ka­ją­cym na nie au­to­bu­som. Szły po­wo­li w kil­ku­oso­bo­wych grup­kach. Mi­les do­strzegł Jo­na­ha w tej sa­mej chwi­li, co syn jego. Chło­piec po­ma­chał mu ra­do­śnie i pu­ścił się bie­giem w stro­nę sa­mo­cho­du. Mi­les wie­dział, że za kil­ka lat, kie­dy Jo­nah bę­dzie na­sto­lat­kiem, nie pod­bie­gnie już w ten spo­sób. Sy­nek wpadł w jego sze­ro­ko otwar­te ra­mio­na i Mi­les uści­skał go moc­no, cie­sząc się tą bli­sko­ścią, do­pó­ki mógł.

– Hej, ko­le­go, jak tam w szko­le?

– Faj­nie – od­po­wie­dział Jo­nah, od­chy­la­jąc się tro­chę. – A jak pra­ca?

– Le­piej te­raz, gdy już skoń­czy­łem.

– Aresz­to­wa­łeś ko­goś dzi­siaj?

Mi­les po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Dziś nie. Może aresz­tu­ję ju­tro. Po­słu­chaj, chciał­byś pójść na lody, jak już skoń­czę tu­taj?

Jo­nah po­ki­wał en­tu­zja­stycz­nie gło­wą i Mi­les po­sta­wił go na zie­mi.

– No to świet­nie. – Po­chy­lił się i zaj­rzał sy­no­wi w oczy. – Chcesz po­cze­kać na bo­isku przez ten czas, gdy będę roz­ma­wiał z two­ją na­uczy­ciel­ką? A może wo­lisz wejść do środ­ka?

– Nie je­stem już ma­lut­kim dziec­kiem, tato. Poza tym Mark też musi tu­taj zo­stać. Jego mama jest w ga­bi­ne­cie le­kar­skim.

Mi­les ro­zej­rzał się i zo­ba­czył naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la Jo­na­ha, prze­stę­pu­ją­ce­go nie­cier­pli­wie z nogi na nogę pod ob­rę­czą ko­sza. Mi­les po­pra­wił syn­ko­wi ko­szu­lę.

– No to za­cze­kaj­cie ra­zem, do­brze? I nie ru­szaj­cie się stąd na krok.

– Nie ru­szy­my się.

– No, bie­gnij, ale bądź­cie ostroż­ni.

Jo­nah po­dał ojcu ple­cak i po­biegł do ko­le­gi. Mi­les rzu­cił ple­cak na przed­nie sie­dze­nie i ru­szył przez par­king w stro­nę bu­dyn­ku szkol­ne­go, la­wi­ru­jąc mię­dzy sa­mo­cho­da­mi. Na­po­tka­ne dzie­ci wy­krzy­ki­wa­ły po­zdro­wie­nia, jak rów­nież mat­ki, któ­re przy­je­cha­ły po nie do szko­ły. Mi­les za­trzy­my­wał się i roz­ma­wiał z nie­któ­ry­mi, cze­ka­jąc, aż za­mie­sza­nie wresz­cie ucich­nie. Gdy au­to­bu­sy i pra­wie wszyst­kie sa­mo­cho­dy od­je­cha­ły, na­uczy­cie­le we­szli z po­wro­tem do bu­dyn­ku. Mi­les rzu­cił ostat­nie spoj­rze­nie w stro­nę Jo­na­ha i po­dą­żył za nimi.

Gdy tyl­ko wszedł do szko­ły, ude­rzył go po­dmuch go­rą­ce­go po­wie­trza. Szko­ła mia­ła pra­wie czter­dzie­ści lat i choć kli­ma­ty­za­cję wy­mie­nia­no kil­ka razy, nie speł­nia­ła swe­go za­da­nia pod­czas pierw­szych ty­go­dni szko­ły, gdy pa­no­wa­ła jesz­cze praw­dzi­wie let­nia po­go­da. Mi­les nie­mal na­tych­miast po­czuł, że się poci. Uniósł przód ko­szu­li i wa­chlo­wał się, idąc ko­ry­ta­rzem. Kla­sa Jo­na­ha mie­ści­ła się w dru­gim koń­cu. Gdy wszedł do niej, oka­za­ło się, że ni­ko­go tam nie ma.

Przez chwi­lę my­ślał, że się po­my­lił, ale na­zwi­ska dzie­ci na li­ście obec­no­ści po­twier­dza­ły, że zna­lazł się we wła­ści­wej kla­sie. Spoj­rzał na ze­ga­rek i zo­rien­to­waw­szy się, że przy­szedł odro­bi­nę za wcze­śnie, za­czął spa­ce­ro­wać w tę i z po­wro­tem. Zwró­cił uwa­gę na za­pi­sa­ne kre­dą na ta­bli­cy za­da­nie, uczniow­skie sto­li­ki, usta­wio­ne w rów­nych rzę­dach, pro­sto­kąt­ny stół, za­rzu­co­ny kar­to­nem i tub­ka­mi z kle­jem. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie były przy­pię­te krót­kie wy­pra­co­wa­nia i Mi­les przy­glą­dał im się, szu­ka­jąc pra­cy Jo­na­ha, gdy usły­szał za sobą ko­bie­cy głos.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Mu­sia­łam od­nieść parę dro­bia­zgów do po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go.

Wła­śnie wte­dy Mi­les zo­ba­czył po raz pierw­szy Sarę An­drews.

W tam­tej chwi­li nie po­czuł żad­ne­go dresz­czu, nie zje­ży­ły mu się wło­ski na kar­ku, prze­czu­cia nie roz­bły­sły jak fa­jer­wer­ki. Żad­ne­go ostrze­że­nia. Nic. Spo­glą­da­jąc wstecz – i my­śląc o tym, co mia­ło się po­tem wy­da­rzyć – wciąż prze­ży­wał na nowo zdu­mie­nie. Za­wsze jed­nak bę­dzie pa­mię­tał swo­je za­sko­cze­nie fak­tem, że Char­lie miał ra­cję. Sara była atrak­cyj­na. Nie olśnie­wa­ła wy­mu­ska­nym wy­glą­dem, ale z pew­no­ścią była ko­bie­tą, za któ­rą oglą­da­ją się męż­czyź­ni. Mia­ła ja­sne wło­sy, ob­cię­te rów­no tuż nad ra­mio­na­mi, ele­ganc­ko i jed­no­cze­śnie wy­god­nie. Była ubra­na w dłu­gą spód­ni­cę i żół­tą bluz­kę. Mimo że mia­ła twarz za­ru­mie­nio­ną od upa­łu, jej nie­bie­skie oczy zda­wa­ły się ema­no­wać świe­żo­ścią, jak gdy­by spę­dzi­ła dzień, od­po­czy­wa­jąc na pla­ży.

– Nie szko­dzi – od­rzekł wresz­cie Mi­les. – To ja przy­sze­dłem tro­chę za wcze­śnie. – Po­dał jej rękę. – Je­stem Mi­les Ryan.

Wzrok Sary za­trzy­mał się prze­lot­nie na jego ka­bu­rze. Mi­les wi­dy­wał to peł­ne oba­wy spoj­rze­nie nie­jed­no­krot­nie, za­nim jed­nak zdo­łał co­kol­wiek po­wie­dzieć, Sara po­pa­trzy­ła mu w oczy i uśmiech­nę­ła się. Uści­snę­ła mu dłoń, jak gdy­by nie mia­ło to dla niej zna­cze­nia.

– Je­stem Sara An­drews. Cie­szę się, że mógł pan dzi­siaj przyjść. Przy­po­mnia­łam so­bie już po prze­sła­niu li­stu, że nie da­łam panu szan­sy, by zmie­nić ter­min spo­tka­nia, gdy­by ten panu nie pa­so­wał.

– Nie mia­łem naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. Mój szef jest wy­jąt­ko­wo wy­ro­zu­mia­ły.

Ski­nę­ła gło­wą, nie spusz­cza­jąc wzro­ku.

– Char­lie Cur­tis, praw­da? Po­zna­łam jego żonę, Bren­dę. Po­ma­ga mi po­ła­pać się w tu­tej­szych sto­sun­kach.

– Pro­szę uwa­żać, za­ga­da pa­nią na śmierć, je­śli pani jej na to po­zwo­li.

Sara wy­buch­nę­ła śmie­chem.

– Zdą­ży­łam się już zo­rien­to­wać. Ale jest po pro­stu wspa­nia­ła, na­praw­dę. Cza­sa­mi czło­wiek nowy w ja­kiejś spo­łecz­no­ści czu­je się nie­co onie­śmie­lo­ny, ona jed­nak za­da­ła so­bie mnó­stwo tru­du, że­bym po­czu­ła się tu­taj jak u sie­bie.

– Jest bar­dzo ko­cha­na.

Przez chwi­lę sta­li bli­sko sie­bie, nie od­zy­wa­jąc się, i Mi­les na­tych­miast wy­czuł, że Sara stra­ci­ła swo­bo­dę, po­nie­waż roz­mo­wa nie do­ty­czy­ła wła­ści­we­go te­ma­tu. Obe­szła do­oko­ła biur­ko z po­waż­ną miną, chcąc wy­wo­łać wra­że­nie, że go­to­wa jest przejść do rze­czy. Za­czę­ła prze­kła­dać pa­pie­ry w ster­tach, szu­ka­jąc tego, co było jej po­trzeb­ne. Słoń­ce wyj­rza­ło zza chmu­ry i jego pro­mie­nie wpa­da­ły uko­śnie przez okna, oświe­tla­jąc miej­sce, w któ­rym sta­li. Mi­les od­niósł wra­że­nie, że tem­pe­ra­tu­ra na­tych­miast za­czę­ła ro­snąć, i zno­wu szarp­nął ko­szu­lę. Sara spoj­rza­ła na nie­go.

– Wiem, że jest go­rą­co… Za­mie­rza­łam przy­nieść wen­ty­la­tor, lecz nie mia­łam jesz­cze oka­zji go za­brać.

– Wy­trzy­mam – po­wie­dział Mi­les, ale czuł, że pot spły­wa mu po klat­ce pier­sio­wej i ple­cach.

– Cóż, daję panu dwie moż­li­wo­ści do wy­bo­ru. Przy­su­nie pan krze­sło i po­roz­ma­wia­my tu­taj, co może skoń­czyć się omdle­niem nas oboj­ga, albo też wyj­dzie­my na dwór, gdzie jest nie­co chłod­niej. Tam, w cie­niu, są usta­wio­ne sto­li­ki pik­ni­ko­we.

– Czy tak bę­dzie w po­rząd­ku?

– Oczy­wi­ście, je­śli nie ma pan nic prze­ciw­ko temu.

– Ależ skąd. Poza tym Jo­nah bawi się na bo­isku i będę mógł mieć na nie­go oko.

Sara ski­nę­ła gło­wą.

– Świet­nie. Tyl­ko się upew­nię, czy wzię­łam wszyst­ko, co trze­ba…

W chwi­lę póź­niej wy­szli z kla­sy i skie­ro­wa­li się ko­ry­ta­rzem ku drzwiom. Gdy zna­leź­li się na dwo­rze, Mi­les spy­tał:

– Od jak daw­na miesz­ka pani w New Bern?

– Od czerw­ca.

– Jak się pani po­do­ba?

Pod­nio­sła gło­wę, spo­glą­da­jąc na nie­go.

– Jest ra­czej spo­koj­ne, ale miłe.

– Skąd pani przy­je­cha­ła?

– Z Bal­ti­mo­re. Miesz­ka­łam tam od dziec­ka, ale… – Umil­kła na chwi­lę. – Po­trzeb­na mi była zmia­na.

Mi­les ski­nął gło­wą.

– Znam to uczu­cie. Ja też mam cza­sa­mi ocho­tę wy­je­chać stąd gdzie pieprz ro­śnie.

Na jej twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się zro­zu­mie­nie i Mi­les po­ła­pał się na­tych­miast, że sły­sza­ła o Mis­sy. Nic jed­nak nie po­wie­dzia­ła.

Gdy usie­dli obo­je przy pik­ni­ko­wym sto­le, Mi­les spoj­rzał na nią ukrad­kiem. Z bli­ska, w pro­mie­niach słoń­ca, prze­świ­tu­ją­ce­go przez ga­łę­zie drzew, jej skó­ra była gład­ka, nie­mal świe­tli­sta. Na­tych­miast na­su­nę­ła mu się myśl, że Sara An­drews nig­dy nie mia­ła prysz­czy, gdy była na­sto­lat­ką.

– Za­tem… – po­wie­dział – …czy mam się zwra­cać do pani „pan­no An­drews”?

– Nie, pro­szę mi mó­wić „Saro”.

– Cóż, Saro… – prze­rwał i po chwi­li Sara do­koń­czy­ła za nie­go:

– Za­sta­na­wia się pan, dla­cze­go chcia­łam z pa­nem po­roz­ma­wiać?

– Prze­szło mi to przez myśl.

Sara rzu­ci­ła okiem na le­żą­cą przed nią pa­pie­ro­wą tecz­kę, po czym prze­nio­sła wzrok z po­wro­tem na Mi­le­sa.

– Po pierw­sze, pra­gnę pana za­pew­nić, że bar­dzo się cie­szę, iż Jo­nah cho­dzi do mo­jej kla­sy. Jest wspa­nia­łym chłop­cem – za­wsze zgła­sza się pierw­szy na ochot­ni­ka, gdy cze­goś po­trze­bu­ję, i za­cho­wu­je się na­praw­dę sym­pa­tycz­nie wo­bec in­nych uczniów. Jest też bar­dzo grzecz­ny i jak na swój wiek do­sko­na­le się wy­sła­wia.

Mi­les ob­rzu­cił ją ba­daw­czym spoj­rze­niem.

– Cze­mu od­no­szę wra­że­nie, że chce mi pani osło­dzić w ten spo­sób ja­kąś gorz­ką pi­guł­kę?

– Czy tak ła­two mnie roz­szy­fro­wać?

– No… ra­czej tak – przy­znał Mi­les i Sara ro­ze­śmia­ła się ze zmie­sza­niem.

– Prze­pra­szam, ale chcia­łam, żeby pan wie­dział, że nie wszyst­kie spra­wy sto­ją źle. Pro­szę mi po­wie­dzieć, czy Jo­nah wspo­mniał panu choć­by sło­wem, co się dzie­je?

– Do­pie­ro dziś rano przy śnia­da­niu. Gdy spy­ta­łem go, dla­cze­go pro­si mnie pani o spo­tka­nie, na­po­mknął je­dy­nie, że ma kło­po­ty.

– Ro­zu­miem.

Sara mil­cza­ła przez chwi­lę, pró­bu­jąc po­zbie­rać my­śli.

– Do­pie­ro te­raz zde­ner­wo­wa­ła mnie pani, Saro – rzekł w koń­cu Mi­les. – Chy­ba nie są­dzi pani, że to po­waż­ny pro­blem?

– Cóż… – Sara za­wa­ha­ła się. – Na­praw­dę strasz­nie mi przy­kro, że mu­szę pana zmar­twić, ale chy­ba jest to po­waż­ny pro­blem. Jo­nah ma kło­po­ty z pew­ny­mi pra­ca­mi. Praw­dę mó­wiąc, ma kło­po­ty w ogó­le.

– Jak to w ogó­le? – spy­tał Mi­les, marsz­cząc brwi.

– Jo­nah – wy­ja­śni­ła spo­koj­nie – ma wiel­kie za­le­gło­ści we wszyst­kim – w czy­ta­niu, pi­sa­niu, or­to­gra­fii i ma­te­ma­ty­ce. Mó­wiąc szcze­rze, nie są­dzę, żeby nada­wał się do dru­giej kla­sy.

Mi­les wpa­try­wał się w nią zdu­mio­ny, nie ma­jąc po­ję­cia, co od­po­wie­dzieć.

– Zda­ję so­bie spra­wę, jak przy­kro jest panu tego słu­chać – mó­wi­ła da­lej Sara. – Pro­szę mi wie­rzyć, sa­mej trud­no by­ło­by mi znieść ta­kie wia­do­mo­ści, gdy­by to był mój syn. Dla­te­go chcia­łam zdo­być ab­so­lut­ną pew­ność przed roz­mo­wą z pa­nem. Pro­szę…

Sara otwo­rzy­ła tecz­kę i po­da­ła Mi­le­so­wi plik kar­tek. Pra­ce Jo­na­ha. Mi­les przej­rzał je – dwa spraw­dzia­ny z ma­te­ma­ty­ki z jed­ną tyl­ko pra­wi­dło­wą od­po­wie­dzią, dwie stro­ny, na któ­rych na­le­ża­ło na­pi­sać wy­pra­co­wa­nie (Jo­na­ho­wi uda­ło się na­ba­zgrać kil­ka nie­czy­tel­nych wy­ra­zów), oraz trzy krót­kie dyk­tan­da, któ­re Jo­nah rów­nież za­wa­lił. Po dłu­giej chwi­li Sara pod­su­nę­ła Mi­le­so­wi całą tecz­kę.

– Może pan za­trzy­mać wszyst­ko. Ja już z tym skoń­czy­łam.

– Nie je­stem pe­wien, czy chcę to wziąć – po­wie­dział, wciąż zszo­ko­wa­ny.

Sara po­chy­li­ła się lek­ko ku nie­mu.

– Czy żad­na z jego po­przed­nich na­uczy­cie­lek nie po­wia­do­mi­ła pana nig­dy, że syn ma pro­ble­my?

– Nie, nig­dy.

– Ani sło­wem?

Mi­les od­wró­cił gło­wę. Wi­dział przez dzie­dzi­niec Jo­na­ha, sza­le­ją­ce­go na zjeż­dżal­ni na bo­isku. Tuż za nim su­nął Mark. Męż­czy­zna za­ci­snął ner­wo­wo dło­nie.

– Mat­ka Jo­na­ha zmar­ła, gdy miał pójść do przed­szko­la. Wie­dzia­łem, że Jo­nah kładł cza­sa­mi gło­wę na sto­li­ku i pła­kał. Wszy­scy się tym mar­twi­li­śmy. Ale na­uczy­ciel­ka nie na­rze­ka­ła nig­dy na jego po­stę­py w na­uce. Jego świa­dec­twa wska­zy­wa­ły, że ra­dzi so­bie do­brze. Po­dob­nie było w ze­szłym roku.

– Czy spraw­dzał pan pra­ce, któ­re miał od­ro­bić w domu?

– Nig­dy nie miał żad­nych za­dań do­mo­wych. Poza ry­sun­ka­mi.

Te­raz, oczy­wi­ście, brzmia­ło to idio­tycz­nie, na­wet dla nie­go. Cze­mu więc nie zwró­cił na to uwa­gi wcze­śniej? By­łeś tro­chę zbyt za­ję­ty wła­snym ży­ciem, co? – pod­po­wie­dział mu głos we­wnętrz­ny.

Mi­les wes­tchnął, zły na sie­bie, zły na szko­łę. Sara zda­wa­ła się czy­tać w jego my­ślach.

– Wiem, że za­sta­na­wia się pan, jak mo­gło do tego dojść, i ma pan peł­ne pra­wo do zde­ner­wo­wa­nia. Na­uczy­ciel­ki Jo­na­ha mia­ły obo­wią­zek uczyć go, a nie ro­bi­ły tego. Je­stem pew­na, że nie kie­ro­wa­ły się zły­mi in­ten­cja­mi – praw­do­po­dob­nie cała ta sy­tu­acja wy­ni­kła stąd, że nikt nie chciał za bar­dzo go na­ci­skać.

Mi­les roz­wa­żał jej sło­wa przez dłu­gą chwi­lę.

– Po pro­stu wspa­nia­le – mruk­nął.

– Pro­szę po­słu­chać – po­wie­dzia­ła Sara – nie za­pro­si­łam pana tyl­ko po to, żeby prze­ka­zać złe wia­do­mo­ści. Gdy­bym tak po­stą­pi­ła, za­nie­dba­ła­bym moje obo­wiąz­ki. Chcia­łam, że­by­śmy wspól­nie zna­leź­li naj­lep­szy spo­sób, w jaki mo­gli­by­śmy po­móc Jo­na­ho­wi. Nie chcę, żeby po­wta­rzał ten rok, i są­dzę, że przy odro­bi­nie do­dat­ko­we­go wy­sił­ku nie bę­dzie to ko­niecz­ne. Wciąż jesz­cze może nad­ro­bić za­le­gło­ści.

Nie od razu do­tarł do nie­go sens jej słów i gdy po­pa­trzył na nią, Sara po­ki­wa­ła gło­wą.

– Jo­nah jest bar­dzo in­te­li­gent­ny. Gdy się cze­goś uczy, za­pa­mię­tu­je to. Po pro­stu wy­ma­ga tro­chę wię­cej uwa­gi, niż mogę mu po­świę­cić na lek­cji.

– Co to ozna­cza?

– Po­trze­bu­je po­mo­cy po szko­le.

– Pry­wat­ne­go na­uczy­cie­la?

Sara wy­gła­dzi­ła dło­nią spód­ni­cę.

– To jed­na z moż­li­wo­ści, ale może oka­zać się bar­dzo kosz­tow­na, zwłasz­cza że Jo­na­ho­wi po­trzeb­na jest po­moc od pod­staw. Nie mó­wi­my tu o al­ge­brze – obec­nie je­ste­śmy na eta­pie do­da­wa­nia liczb jed­no­cy­fro­wych, na przy­kład trzy plus dwa. Je­śli idzie o czy­ta­nie, musi po pro­stu ćwi­czyć. To samo z pi­sa­niem, cho­dzi prze­cież o wpra­wę. Je­śli nie ma pan pie­nię­dzy w nad­mia­rze, le­piej bę­dzie, je­śli zaj­mie się pan tym sam.

– Ja?

– To wca­le nie ta­kie trud­ne. Bę­dzie pan z nim czy­tał, każe mu pan czy­tać so­bie na głos, po­mo­że mu pan od­ro­bić za­da­ne lek­cje i tak da­lej. Nie są­dzę, żeby miał pan ja­ki­kol­wiek pro­blem z tym, co za­da­ję.

– Nie wy­obra­ża so­bie pani, ja­kie mia­łem świa­dec­twa, gdy by­łem dziec­kiem.

Sara ro­ze­śmia­ła się, po czym mó­wi­ła da­lej:

– Za­pew­ne uła­twi panu spra­wę usta­lo­ny roz­kład za­jęć. Wiem z do­świad­cze­nia, że dziec­ko za­pa­mię­tu­je wte­dy naj­le­piej. Poza tym sto­so­wa­nie co­dzien­nie tego sa­me­go roz­kła­du gwa­ran­tu­je, że bę­dzie pan kon­se­kwent­ny, a tego Jo­nah po­trze­bu­je naj­bar­dziej.

Mi­les po­pra­wił się na krze­śle.

– To nie jest wca­le ta­kie ła­twe, jak się pani wy­da­je, Saro. Mój har­mo­no­gram wy­glą­da róż­nie. Cza­sa­mi je­stem w domu o czwar­tej, kie­dy in­dziej zno­wu wra­cam, gdy Jo­nah już śpi.

– Kto zaj­mu­je się nim po szko­le?

– Pani Knowl­son, na­sza są­siad­ka. Jest wspa­nia­ła, ale ra­czej nie po­do­ła od­ra­bia­niu z Jo­na­hem pra­cy do­mo­wej. Ma po­nad osiem­dzie­siąt lat.

– A ktoś inny? Może dziad­ko­wie?

Mi­les po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Ro­dzi­ce Mis­sy prze­nie­śli się po jej śmier­ci na Flo­ry­dę. Moja mat­ka zmar­ła, gdy koń­czy­łem szko­łę śred­nią, a oj­ciec wy­je­chał, gdy po­sze­dłem do col­le­ge’u. Nie wiem na­wet, gdzie się po­dzie­wa przez więk­szą część cza­su. Od dwóch lat je­ste­śmy z Jo­na­hem wła­ści­wie cał­kiem zda­ni na sie­bie. Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć – to świet­ny dzie­ciak i cza­sem je­stem szczę­śli­wy, że mam go tyl­ko dla sie­bie. Bywa jed­nak, że nie po­tra­fię oprzeć się my­śli, o ile by­ło­by nam ła­twiej, gdy­by ro­dzi­ce Mis­sy zo­sta­li w na­szym mia­stecz­ku albo gdy­by mój oj­ciec był bar­dziej osią­gal­ny.

– Na przy­kład, w tej kon­kret­nej sy­tu­acji, praw­da?

– Wła­śnie – od­po­wie­dział i Sara znów się ro­ze­śmia­ła. Po­do­bał mu się jej śmiech. Był dźwięcz­ny i nie­win­ny, jak u dziec­ka, któ­re jesz­cze nie zro­zu­mia­ło, że świat to nie tyl­ko ra­dość i za­ba­wa.

– Przy­najm­niej trak­tu­je to pan po­waż­nie – za­uwa­ży­ła Sara. – Żeby pan wie­dział, ile po­dob­nych roz­mów prze­pro­wa­dzi­łam z ro­dzi­ca­mi, któ­rzy albo nie chcie­li mi wie­rzyć, albo całą winę zwa­la­li na mnie.

– Czę­sto się to zda­rza?

– Czę­ściej, niż mógł­by pan so­bie wy­obra­zić. Za­nim prze­sła­łam panu list, ra­dzi­łam się na­wet Bren­dy, jak naj­oględ­niej panu o tym po­wie­dzieć.

– I co pani po­ra­dzi­ła?

– Że­bym się nie oba­wia­ła, bo nie za­re­agu­je pan zbyt ner­wo­wo. Że przede wszyst­kim zmar­twi się pan Jo­na­hem i bę­dzie pan otwar­ty na to, co mó­wię. Po­tem do­da­ła, że­bym się nie lę­ka­ła ani odro­bi­nę bar­dziej, na­wet je­śli bę­dzie pan miał broń przy so­bie.

– Nie mo­gła tego po­wie­dzieć!

– Owszem, po­wie­dzia­ła, ale mu­siał pan tam wte­dy być.

– Już ja z nią po­ga­dam!

– Nie, pro­szę tego nie ro­bić. To oczy­wi­ste, że pana lubi. Zresz­tą sama mi to zdra­dzi­ła.

– Bren­da lubi wszyst­kich.

W tym mo­men­cie Mi­les usły­szał, jak Jo­nah woła Mar­ka, żeby się z nim ści­gał. Mimo upa­łu obaj chłop­cy pu­ści­li się pę­dem przez bo­isko, obie­ga­jąc kil­ka słup­ków, za­nim za­wró­ci­li.

– Trud­no mi uwie­rzyć, ile w nich ener­gii – rze­kła z po­dzi­wem Sara. – Ba­wi­li się do­kład­nie tak samo w po­rze lun­chu.

– W peł­ni pa­nią ro­zu­miem. Nie pa­mię­tam, kie­dy czu­łem się tak ostat­ni raz.

– Och, pro­szę nie prze­sa­dzać. Wca­le nie jest pan sta­ry. Ile pan ma lat? Czter­dzie­ści, czter­dzie­ści pięć?

Mi­les zro­bił prze­ra­żo­ną minę i Sara mru­gnę­ła do nie­go.

– Draż­nię się z pa­nem – uśmiech­nę­ła się.

Mi­les otarł czo­ło z uda­wa­ną ulgą, zdzi­wio­ny od­kry­ciem, że roz­mo­wa z Sarą spra­wia mu przy­jem­ność. Z ja­kie­goś po­wo­du był to nie­mal flirt i po­do­ba­ło mu się to bar­dziej, niż jego zda­niem po­win­no.

– Dzię­ku­ję… chy­ba.

– Bar­dzo pro­szę – od­po­wie­dzia­ła, sta­ra­jąc się ukryć uśmiech, ale jej wy­sił­ki speł­zły na ni­czym. – Te­raz jed­nak… – za­wie­si­ła głos. – Na czym to sta­nę­li­śmy?

– Po­wie­dzia­ła mi pani, że brzyd­ko się sta­rze­ję.

– Nie, jesz­cze przed­tem… Ach tak, mó­wi­li­śmy o pań­skim roz­kła­dzie dnia i prze­ko­ny­wał mnie pan, że w ża­den spo­sób nie uda się panu pra­co­wać z Jo­na­hem re­gu­lar­nie.

– Nie twier­dzi­łem, że to cał­kiem nie­moż­li­we. Po pro­stu nie bę­dzie to ła­twe.

– Kie­dy ma pan wol­ne po­po­łu­dnia?

– Zwy­kle w śro­dy i piąt­ki.

Gdy Mi­les gło­wił się na roz­wią­za­niem tej sy­tu­acji, Sara naj­wy­raź­niej pod­ję­ła de­cy­zję.

– Cóż, zwy­kle tego nie ro­bię, ale za­wrę z pa­nem układ – rze­kła po­wo­li. – Je­śli, oczy­wi­ście, pa­su­je to panu.

– Jaki układ? – zdzi­wił się Mi­les, uno­sząc brwi.

– Będę pra­co­wa­ła z Jo­na­hem po szko­le w po­zo­sta­łe trzy dni ty­go­dnia, je­śli obie­ca pan, że bę­dzie pan ro­bił to samo w swo­je wol­ne dni.

Mi­les nie po­tra­fił ukryć za­sko­cze­nia.

– Zro­bi­ła­by to pani?

– Nie dla każ­de­go ucznia. Ale jak już po­wie­dzia­łam, Jo­nah jest prze­mi­ły i wie­le prze­żył przez ostat­nie dwa lata. Po­mo­gę z przy­jem­no­ścią.

– Na­praw­dę?

– Pro­szę się tak nie dzi­wić. Na­uczy­cie­le są w więk­szo­ści bar­dzo od­da­ni swo­jej pra­cy. Poza tym zwy­kle je­stem w szko­le do czwar­tej, to­też nie bę­dzie z tym w ogó­le kło­po­tu.

Gdy Mi­les nie od­po­wie­dział od razu, Sara umil­kła.

– Nie będę po­na­wia­ła pro­po­zy­cji, pro­szę więc ją przy­jąć lub od­rzu­cić – rze­kła w koń­cu.

Mi­les był wy­raź­nie za­kło­po­ta­ny.

– Dzię­ku­ję – rzekł po­waż­nie. – Nie po­tra­fię wy­ra­zić, jak ogrom­nie je­stem pani wdzięcz­ny.

– Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie. Ale będę po­trze­bo­wa­ła jed­nej rze­czy, że­bym mo­gła wy­ko­nać do­brze moją pra­cę. Pro­szę to po­trak­to­wać jako moje ho­no­ra­rium.

– Co ta­kie­go?

– Wen­ty­la­tor, i to do­bry. – Wska­za­ła ge­stem gło­wy bu­dy­nek szkol­ny. – Tam jest go­rą­co jak w pie­cu.

– Ma go pani u mnie jak w ban­ku.

Na zakręcie

Подняться наверх