Читать книгу Jesienna miłość - Nicholas Sparks - Страница 11

Rozdział 1

Оглавление

W roku 1958 po­ło­żo­na nad mo­rzem bli­sko Mo­re­he­ad City w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej miej­sco­wość Be­au­fort nie róż­ni­ła się spe­cjal­nie od in­nych po­łu­dnio­wych mia­ste­czek. Było to jed­no z tych miejsc, gdzie wil­got­ność po­wie­trza w le­cie jest tak wy­so­ka, że ktoś, kto wy­cho­dzi z domu, żeby wy­jąć li­sty ze skrzyn­ki, ma na­tych­miast ocho­tę wziąć prysz­nic, a dzie­cia­ki bie­ga­ją na bo­sa­ka od kwiet­nia do paź­dzier­ni­ka pod dę­ba­mi udra­po­wa­ny­mi hisz­pań­skim mchem. Ja­dą­cy sa­mo­cho­dem lu­dzie ma­cha­li tym, któ­rzy szli chod­ni­kiem, bez wzglę­du na to, czy ich zna­li, czy nie, a w po­wie­trzu czuć było za­pach so­sen, soli i mo­rza, uni­kal­ny za­pach obu Ka­ro­lin.

Dla wie­lu tu­tej­szych miesz­kań­ców ło­wie­nie ryb w cie­śni­nie Pam­li­co i kra­bów w Neu­se Ri­ver sta­no­wi­ło źró­dło utrzy­ma­nia i wzdłuż ca­łe­go Nad­brzeż­ne­go Toru Wod­ne­go sta­ły przy­cu­mo­wa­ne ło­dzie. W te­le­wi­zji nada­wa­li tyl­ko trzy ka­na­ły, ale te­le­wi­zja nie była nig­dy czymś waż­nym dla lu­dzi, któ­rzy tam do­ra­sta­li. Na­sze ży­cie kon­cen­tro­wa­ło się za­miast tego wo­kół ko­ścio­łów, któ­rych było osiem­na­ście w sa­mych gra­ni­cach mia­sta. No­si­ły na­zwy ta­kie jak Chrze­ści­jań­ski Ko­ściół Wspól­ne­go Re­fek­ta­rza, Ko­ściół Ludu Od­ku­pio­ne­go oraz Ko­ściół Nie­dziel­nej Po­ku­ty. Poza tym mie­li­śmy oczy­wi­ście ko­ścio­ły bap­ty­stów. W cza­sach mo­jej mło­do­ści było to zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej po­pu­lar­ne wy­zna­nie w oko­li­cy. Ich ko­ścio­ły sta­ły prak­tycz­nie na każ­dym rogu, ale każ­dy uwa­żał się za lep­szy od dru­gie­go. Mie­li­śmy wszel­kiej ma­ści bap­ty­stów: Bap­ty­stów Wol­nej Woli, Bap­ty­stów Po­łu­dnio­wych, Bap­ty­stów Kon­gre­ga­cjo­na­li­stów, Bap­ty­stów Mi­sjo­na­rzy, Bap­ty­stów Nie­za­leż­nych… chy­ba wie­cie już, o co mi cho­dzi.

Wy­da­rze­nie roku fi­nan­so­wa­ne było wów­czas przez ko­ściół bap­ty­stów sto­ją­cy w środ­ku mia­sta – je­śli na­praw­dę chce­cie wie­dzieć, Bap­ty­stów Po­łu­dnio­wych – w po­ro­zu­mie­niu z miej­sco­wą szko­łą śred­nią. Co rok wy­sta­wia­li w miej­skim te­atrze bo­żo­na­ro­dze­nio­we ja­seł­ka, a wła­ści­wie sztu­kę na­pi­sa­ną przez Heg­ber­ta Sul­li­va­na, pa­sto­ra peł­nią­ce­go służ­bę bożą od cza­sów, gdy przed Moj­że­szem roz­stą­pi­ło się Mo­rze Czer­wo­ne. No do­brze, nie był może aż tak sta­ry, ale dość sta­ry, by moż­na było zo­ba­czyć, co ma pod skó­rą. Była przez cały czas zie­mi­sta i jak­by prze­zro­czy­sta – dzie­cia­ki przy­się­ga­ły, że wi­dzą pły­ną­cą ży­ła­mi krew – a wło­sy na jego gło­wie były bia­łe jak kró­li­ki, któ­re wi­du­je się w skle­pach zoo­lo­gicz­nych koło Wiel­ka­no­cy.

Tak czy in­a­czej, na­pi­sał tę swo­ją sztu­kę, któ­ra no­si­ła ty­tuł Wi­gi­lij­ny anioł, po­nie­waż nie chciał, żeby wy­sta­wia­no da­lej kla­sycz­ną Opo­wieść wi­gi­lij­ną Ka­ro­la Dic­ken­sa. Jego zda­niem Scro­oge był po­ga­ni­nem, któ­ry oka­zał skru­chę wy­łącz­nie dla­te­go, że zo­ba­czył du­chy, nie anio­ły – a kto mógł za­rę­czyć, że te du­chy zo­sta­ły po­sła­ne oso­bi­ście przez Pana Boga? I kto mógł za­rę­czyć, że Scro­oge nie wró­ci na ścież­kę grze­chu, je­śli nie zo­sta­ły wy­sła­ne pro­sto z nie­ba? W sztu­ce nie mówi się tego wprost – po­da­je się całą rzecz tro­chę na wia­rę – ale Heg­bert nie ufał du­chom, je­śli nie zo­sta­ły po­sła­ne przez Pana Boga. Nie zo­sta­ło to wy­raź­nie za­zna­czo­ne i miał z tym wiel­ki pro­blem. Kil­ka lat wcze­śniej zmie­nił za­koń­cze­nie sztu­ki – do­pi­sał jak­by wła­sną wer­sję, w któ­rej sta­ru­szek Scro­oge zo­sta­je ka­zno­dzie­ją i wy­ru­sza do Je­ro­zo­li­my, aby od­na­leźć miej­sce, gdzie Je­zus dys­ku­to­wał nie­gdyś z uczo­ny­mi w pi­śmie. Ta wer­sja nie cie­szy­ła się wiel­kim po­wo­dze­niem – na­wet wśród człon­ków kon­gre­ga­cji, któ­rzy sie­dzie­li na wi­dow­ni, wy­trzesz­cza­jąc oczy – w ga­ze­cie zaś na­pi­sa­li, że „cho­ciaż spek­takl był z pew­no­ścią in­te­re­su­ją­cy, nie była to do­kład­nie ta hi­sto­ria, któ­rą wszy­scy zna­my i ko­cha­my…”.

Heg­bert po­sta­no­wił za­tem, że spró­bu­je na­pi­sać cał­ko­wi­cie wła­sną sztu­kę. Przez całe ży­cie pi­sał sam ka­za­nia i nie­któ­re z nich, mu­sie­li­śmy przy­znać, były na­wet cie­ka­we, zwłasz­cza gdy roz­pra­wiał o „gnie­wie bo­żym spa­da­ją­cym na cu­dzo­łoż­ni­ków” i po­dob­nych rze­czach. Na­praw­dę go­to­wa­ła się w nim krew, mó­wię wam, gdy mó­wił o cu­dzo­łoż­ni­kach. Miał na tym punk­cie praw­dzi­we­go ho­pla. Kie­dy by­łem młod­szy, ja i ko­le­dzy cho­wa­li­śmy się za drze­wa­mi i wi­dząc, jak idzie uli­cą, wrzesz­cze­li­śmy: „Heg­bert cu­dzo­łoż­nik!”, po czym głu­pio chi­cho­ta­li­śmy, jak­by­śmy byli naj­spryt­niej­szy­mi isto­ta­mi, ja­kie kie­dy­kol­wiek za­miesz­ki­wa­ły tę pla­ne­tę.

Sta­ry Heg­bert sta­wał wte­dy jak wry­ty w miej­scu, nad­sta­wiał uszu – przy­się­gam na Boga, że au­ten­tycz­nie nimi po­ru­szał – jego skó­ra przy­bie­ra­ła ja­skra­wy od­cień czer­wie­ni, jak­by na­pił się ben­zy­ny, a wiel­kie zie­lo­ne żyły na kar­ku za­czy­na­ły na­brzmie­wać ni­czym na tych ma­pach Ama­zo­nii, któ­re moż­na obej­rzeć w „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Roz­glą­dał się na lewo i pra­wo, szu­ka­jąc nas oczy­ma wą­ski­mi jak szpar­ki, a po­tem, tak samo na­gle, za­czy­nał bled­nąć i jego skó­ra na na­szych oczach przy­bie­ra­ła z po­wro­tem ten rybi ko­lor. War­to to było zo­ba­czyć, sło­wo daję.

My za­tem kry­li­śmy się za drze­wem, a Heg­bert (swo­ją dro­gą, jacy ro­dzi­ce dają ta­kie imię swo­je­mu dziec­ku?) stał tam, cze­ka­jąc, aż się czymś zdra­dzi­my, jak­by miał nas za idio­tów. Za­kry­wa­li­śmy usta dłoń­mi, żeby się w głos nie ro­ze­śmiać, w koń­cu jed­nak za­wsze nas na­mie­rzał. Krę­cił gło­wą na boki, a po­tem na­gle nie­ru­cho­miał, wpa­tru­jąc się w nas tymi swo­imi pa­cior­ko­wa­ty­mi oczy­ma na wskroś przez drze­wo.

– Wiem, że to ty, Lan­do­nie Car­te­rze – mó­wił – i nasz Pan też to wie.

Stał jesz­cze przez mi­nu­tę w miej­scu, żeby jego sło­wa za­pa­dły nam w pa­mięć, a po­tem w trak­cie nie­dziel­ne­go ka­za­nia spo­glą­dał pro­sto na nas i mó­wił, że „Bóg jest mi­ło­sier­ny wo­bec dzie­ci, lecz dzie­ci mu­szą być tego war­te” albo coś w tym sty­lu. A my kur­czy­li­śmy się w ław­kach, nie ze wsty­du, ale żeby zno­wu nie par­sk­nąć śmie­chem. Heg­bert w ogó­le nas nie ro­zu­miał, co było na­praw­dę dziw­ne, zwa­żyw­szy, że sam miał dziec­ko. Choć z dru­giej stro­ny to była dziew­czyn­ka. Ale wię­cej o tym po­tem.

Tak czy owak, jak już wspo­mnia­łem, Heg­bert na­pi­sał w któ­rymś roku Wi­gi­lij­ne­go anio­ła i po­sta­no­wił wy­sta­wić go za­miast tam­tej dru­giej sztu­ki. Sama sztu­ka nie była wła­ści­wie taka zła, co zdzi­wi­ło wszyst­kich, kie­dy ją po raz pierw­szy wy­ko­na­no. Jest to w skró­cie hi­sto­ria czło­wie­ka, któ­ry kil­ka lat wcze­śniej stra­cił żonę. Ten fa­cet, Tom Thorn­ton, był kie­dyś bar­dzo re­li­gij­ny, ale za­czął mieć kło­po­ty z wia­rą, gdy jego żona zmar­ła pod­czas po­ro­du. Wy­cho­wu­je te­raz sa­mo­dziel­nie małą có­recz­kę, lecz nie jest nad­zwy­czaj­nym oj­cem. Ta dziew­czyn­ka strasz­nie chce do­stać na Gwiazd­kę po­zy­tyw­kę z wy­gra­we­ro­wa­nym na po­kryw­ce anio­łem, po­zy­tyw­kę, któ­rej ob­ra­zek wy­cię­ła ze sta­re­go ka­ta­lo­gu. Fa­cet szu­ka tej po­zy­tyw­ki dłu­go i upar­cie, ale nie może jej nig­dzie zna­leźć. Nad­cho­dzi Wi­gi­lia, a on wciąż szu­ka i cho­dząc po skle­pach, tra­fia na dziw­ną ko­bie­tę, któ­rej nig­dy w ży­ciu nie wi­dział i któ­ra obie­cu­je, że po­mo­że mu zna­leźć pre­zent dla cór­ki. Naj­pierw jed­nak po­ma­ga­ją ja­kie­muś bez­dom­ne­mu (swo­ją dro­gą, na­zy­wa­no ich w tam­tych cza­sach włó­czę­ga­mi), po­tem idą do sie­ro­ciń­ca, żeby spo­tkać się z dzieć­mi, na­stęp­nie od­wie­dza­ją sa­mot­ną sta­rą ko­bie­tę, któ­ra chcia­ła, żeby ktoś do­trzy­mał jej to­wa­rzy­stwa w Wi­gi­lię. W tym mo­men­cie ta­jem­ni­cza ko­bie­ta pyta Toma Thorn­to­na, co chciał­by do­stać na Gwiazd­kę, a on od­po­wia­da, że chciał­by od­zy­skać swo­ją żonę. Ko­bie­ta pro­wa­dzi go do miej­skiej fon­tan­ny i mówi, żeby spoj­rzał w wodę, a uj­rzy w niej to, cze­go szu­ka. Kie­dy Thorn­ton spo­glą­da w wodę, wi­dzi tam swo­ją małą có­recz­kę i wy­bu­cha pła­czem. Pod­czas gdy on za­le­wa się łza­mi, ta­jem­ni­cza ko­bie­ta od­da­la się. Thorn­ton szu­ka jej wszę­dzie, ale nie może zna­leźć. W koń­cu wra­ca do domu i pa­mię­ta­jąc o lek­cji, jaką otrzy­mał tego wie­czo­ru, wcho­dzi do sy­pial­ni có­recz­ki. Wi­dząc ją po­grą­żo­ną we śnie, uświa­da­mia so­bie, że mała jest wszyst­kim, co po­zo­sta­ło po jego żo­nie, i za­czy­na zno­wu pła­kać, po­nie­waż wie, że nie był dla niej dość do­brym oj­cem. Na­za­jutrz rano pod cho­in­ką cza­ro­dziej­skim spo­so­bem od­naj­du­ją po­zy­tyw­kę, a wy­gra­we­ro­wa­ny na niej anioł wy­glą­da do­kład­nie tak jak ko­bie­ta, któ­rą Thorn­ton wi­dział po­przed­nie­go wie­czo­ru.

Nie było to więc ta­kie złe, na­praw­dę. Oglą­da­jąc przed­sta­wie­nie, lu­dzie wy­le­wa­li wia­dra łez. Sztu­ka rok w rok świę­ci­ła trium­fy i jej po­pu­lar­ność spra­wi­ła, że Heg­bert mu­siał ją w koń­cu prze­nieść z ko­ścio­ła do miej­skie­go te­atru, gdzie było o wie­le wię­cej miejsc. Gdy cho­dzi­łem do ostat­niej kla­sy szko­ły śred­niej, po­ka­za­no ją dwa razy przy wy­peł­nio­nej sali, co zwa­żyw­szy na to, kto grał głów­ne role, sta­no­wi­ło hi­sto­rię samą w so­bie.

Heg­bert chciał, wi­dzi­cie, żeby w sztu­ce wy­stę­po­wa­li mło­dzi lu­dzie – ucznio­wie kla­sy ma­tu­ral­nej, a nie za­wo­do­wi ak­to­rzy. Moim zda­niem uwa­żał, że bę­dzie to dla nich war­to­ścio­we do­świad­cze­nie, za­nim pój­dą na stu­dia i będą mu­sie­li sta­wić czo­ło temu ca­łe­mu cu­dzo­łó­stwu. Taki po pro­stu był: za­wsze chciał nas uchro­nić przed po­ku­sa­mi. Chciał, że­by­śmy wie­dzie­li, że Bóg ma nas za­wsze na oku, na­wet je­że­li je­ste­śmy poza do­mem, i że je­śli bę­dzie­my po­kła­dać w nim wia­rę, nie sta­nie się nam nig­dy nic złe­go. Była to praw­da, któ­rą so­bie w koń­cu przy­swo­iłem, cho­ciaż to nie Heg­bert mnie jej na­uczył.

*

Jak już wspo­mnia­łem, Be­au­fort nie róż­nił się wie­le od in­nych po­łu­dnio­wych mia­ste­czek, cho­ciaż miał in­te­re­su­ją­cą hi­sto­rię. Pi­rat Czar­no­bro­dy miał tu­taj kie­dyś swój dom, a jego sta­tek „Qu­een Anne’s Re­ven­ge” leży po­dob­no za­ko­pa­ny gdzieś w pia­sku nie­da­le­ko brze­gu. Ostat­nio paru ar­che­olo­gów, oce­ano­gra­fów czy jak tam na­zy­wa­ją się lu­dzie, któ­rzy szu­ka­ją ta­kich rze­czy, ogło­si­ło, że go od­na­leź­li, lecz nikt nie jest tego tak do koń­ca pe­wien, po­nie­waż sta­tek za­to­nął prze­szło dwie­ście pięć­dzie­siąt lat temu i w jego przy­pad­ku nie moż­na po pro­stu się­gnąć do schow­ka i spraw­dzić re­je­stra­cji. Be­au­fort bar­dzo się zmie­nił od lat pięć­dzie­sią­tych, jed­nak nadal nie jest wiel­ką me­tro­po­lią. Był i za­wsze bę­dzie ma­łym mia­stecz­kiem, ale kie­dy do­ra­sta­łem, le­d­wie za­słu­gi­wał na miej­sce na ma­pie. Żeby umie­ścić całą rzecz w od­po­wied­niej per­spek­ty­wie, mu­szę do­dać, że okręg wy­bor­czy, w któ­rym znaj­do­wał się Be­au­fort, zaj­mo­wał całą wschod­nią część sta­nu – oko­ło dwu­dzie­stu ty­się­cy mil kwa­dra­to­wych – i nie było tam ani jed­nej miej­sco­wo­ści li­czą­cej wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy miesz­kań­ców, jed­nak na­wet w po­rów­na­niu z nimi Be­au­fort za­wsze uwa­ża­ny był za wio­chę. Cały te­ren na wschód od Ra­le­igh i na pół­noc od Wil­ming­ton aż do gra­ni­cy Wir­gi­nii two­rzył okręg wy­bor­czy, któ­ry re­pre­zen­to­wał mój oj­ciec.

Przy­pusz­czam, że o nim sły­sze­li­ście. Na­wet dzi­siaj jest kimś w ro­dza­ju le­gen­dy. Na­zy­wał się Worth Car­ter i był kon­gres­ma­nem pra­wie przez trzy­dzie­ści lat. Jego slo­gan pod­czas wszyst­kich kam­pa­nii wy­bor­czych brzmiał „Worth Car­ter re­pre­zen­tu­je ………” – i każ­dy miał tam wpi­sać na­zwę miej­sco­wo­ści, w któ­rej miesz­kał. Pa­mię­tam, jak jeż­dżąc na spo­tka­nia wy­bor­cze – ja i mama mu­sie­li­śmy po­ka­zy­wać się ra­zem z oj­cem, żeby dać do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo ceni war­to­ści ro­dzin­ne – wi­dzia­łem na zde­rza­kach te na­lep­ki z na­zwa­mi ta­ki­mi, jak: Otway, Cho­ca­wi­ni­ty i Se­ven Springs. Dzi­siaj taki nu­mer na pew­no by nie prze­szedł, ale w tam­tych cza­sach uwa­ża­no to za bar­dzo wy­szu­ka­ną for­mę pro­pa­gan­dy. Są­dzę, że gdy­by oj­ciec pró­bo­wał te­raz ro­bić coś ta­kie­go, lu­dzie z prze­ciw­ne­go obo­zu wpi­sy­wa­li­by w pu­ste miej­sce naj­prze­róż­niej­sze świń­stwa, wte­dy jed­nak nig­dy się z czymś ta­kim nie spo­tka­li­śmy. No, może raz. Far­mer w hrab­stwie Du­plin wpi­sał kie­dyś w pu­ste miej­sce sło­wo „gów­no” i moja mama, wi­dząc to, za­kry­ła oczy i od­mó­wi­ła mo­dli­twę, pro­sząc Boga o wy­ba­cze­nie dla bied­ne­go, głu­pie­go su­kin­sy­na. No, może nie uję­ła tego do­kład­nie w ten spo­sób, ale o to mniej wię­cej cho­dzi­ło.

Tak więc mój oj­ciec, Pan Kon­gres­man, był gru­bą szy­chą i wszy­scy o tym do­brze wie­dzie­li, łącz­nie ze sta­rym Heg­ber­tem. Ci dwaj zbyt­nio się jed­nak nie lu­bi­li, a wła­ści­wie nie lu­bi­li się wca­le, mimo że oj­ciec cho­dził do ko­ścio­ła Heg­ber­ta za każ­dym ra­zem, gdy był w mie­ście, co, szcze­rze mó­wiąc, nie zda­rza­ło się czę­sto. Prócz tego, że cu­dzo­łoż­ni­cy ska­za­ni będą na czysz­cze­nie wy­chod­ków w pie­kle, Heg­bert wie­rzył rów­nież, że „ko­mu­nizm jest cho­ro­bą, któ­ra wie­dzie lu­dzi do po­ga­ni­zmu”. Cho­ciaż sło­wo „po­ga­nizm” w ogó­le nie ist­nie­je – nie zna­la­złem go w żad­nym słow­ni­ku – człon­ko­wie kon­gre­ga­cji do­brze wie­dzie­li, co ma na my­śli. Wie­dzie­li rów­nież, że od­no­si je do mo­je­go ojca, któ­ry sie­dział z przy­mknię­ty­mi oczy­ma, uda­jąc, że nie sły­szy. Oj­ciec na­le­żał do jed­ne­go z ko­mi­te­tów Kon­gre­su po­wo­ła­nych do zba­da­nia za­się­gu „czer­wo­ne­go za­gro­że­nia”, któ­re obej­mo­wa­ło po­noć wszyst­kie dzie­dzi­ny ży­cia kra­ju, po­czy­na­jąc od obro­ny na­ro­do­wej i szkol­nic­twa wyż­sze­go, a koń­cząc na upra­wie ty­to­niu. Mu­si­cie pa­mię­tać, że trwa­ła wów­czas zim­na woj­na; sy­tu­acja była na­pię­ta, a my, miesz­kań­cy Ka­ro­li­ny Pół­noc­nej, po­trze­bo­wa­li­śmy cze­goś, co spro­wa­dzi­ło­by całą rzecz do bar­dziej oso­bi­ste­go po­zio­mu. Oj­ciec kon­se­kwent­nie szu­kał fak­tów, któ­re były nie­istot­ne dla lu­dzi po­kro­ju Heg­ber­ta.

– Wie­leb­ny Sul­li­van był dzi­siaj w wy­jąt­ko­wej for­mie – mó­wił po po­wro­cie do domu. – Mam na­dzie­ję, że sły­sze­li­ście ten frag­ment, w któ­rym przy­po­mniał, co Je­zus mó­wił o bied­nych…

No pew­nie, tato…

Mój oj­ciec sta­rał się, kie­dy to tyl­ko było moż­li­we, ła­go­dzić na­pię­cia. My­ślę, że dla­te­go tak dłu­go utrzy­mał się w Kon­gre­sie. Po­tra­fił ca­ło­wać naj­brzyd­sze nie­mow­lę­ta zna­ne ro­dza­jo­wi ludz­kie­mu i za każ­dym ra­zem miał coś mi­łe­go do po­wie­dze­nia. „To ta­kie ła­god­ne ma­leń­stwo”, mó­wił, gdy nie­mow­lak miał wiel­ką gło­wę – albo: „Za­ło­żę się, że to naj­słod­sza dziew­czyn­ka pod słoń­cem”, gdy mia­ła zna­mię na ca­łej twa­rzy. Któ­re­goś razu ja­kaś pani po­ja­wi­ła się z dzie­cia­kiem na wóz­ku in­wa­lidz­kim.

– Sta­wiam dzie­sięć do jed­ne­go, że je­steś naj­mą­drzej­szy w swo­jej kla­sie – oznaj­mił oj­ciec, spoj­rzaw­szy na nie­go tyl­ko raz. I chło­pak rze­czy­wi­ście był naj­mą­drzej­szy! Tak, mój oj­ciec był świet­ny w te kloc­ki. Okrę­cał so­bie ich wszyst­kich do­oko­ła pal­ca, to pew­ne. I nie był taki zły, na­praw­dę, zwłasz­cza kie­dy się zwa­ży, że mnie nie bił i w ogó­le.

Ale nie było go, kie­dy do­ra­sta­łem. Mó­wię to bar­dzo nie­chęt­nie, po­nie­waż w dzi­siej­szych cza­sach lu­dzie czę­sto twier­dzą coś ta­kie­go na­wet wte­dy, kie­dy ich ro­dzic był w po­bli­żu, i uspra­wie­dli­wia­ją w ten spo­sób swo­je za­cho­wa­nie.

„Mój oj­ciec mnie nie ko­chał… i dla­te­go zo­sta­łam strip­ti­zer­ką i wy­stą­pi­łam w »Po­tycz­kach Jer­ry’ego Sprin­ge­ra«”.

Nie chcę się wca­le uspra­wie­dli­wiać, stwier­dzam po pro­stu fakt. Ojca nie było w domu przez dzie­więć mie­się­cy w roku; spę­dzał je w Wa­szyng­to­nie, w apar­ta­men­cie od­da­lo­nym od nas o trzy­sta mil. Mat­ka nie wy­je­cha­ła z nim, po­nie­waż obo­je chcie­li, że­bym do­ra­stał „w ich ro­dzin­nych stro­nach”.

Oj­ciec mo­je­go ojca za­bie­rał go oczy­wi­ście na ryby i na po­lo­wa­nie, na­uczył go grać w pił­kę, po­ja­wiał się na przy­ję­ciach uro­dzi­no­wych, jed­nym sło­wem, ro­bił wszyst­kie te rze­czy, któ­re bar­dzo się li­czą, za­nim czło­wiek osią­gnie doj­rza­łość. Mój oj­ciec był dla mnie kimś ob­cym, kimś, kogo pra­wie nie zna­łem. Przez pierw­szych pięć lat mo­je­go ży­cia uwa­ża­łem, że wszy­scy oj­co­wie miesz­ka­ją gdzie in­dziej. Zda­łem so­bie spra­wę, że coś jest nie w po­rząd­ku, do­pie­ro kie­dy mój naj­lep­szy kum­pel Eric Hun­ter za­py­tał mnie w przed­szko­lu, kim jest ten fa­cet, któ­ry przy­szedł do nas do domu po­przed­nie­go wie­czo­ru.

– To mój oj­ciec – od­par­łem z dumą.

– Och… – stro­pił się Eric, szu­ka­jąc mil­ky way w moim pu­deł­ku na dru­gie śnia­da­nie. – Nie wie­dzia­łem, że masz ojca.

To się na­zy­wa obe­rwać pro­sto w twarz.

Doj­rze­wa­łem za­tem pod opie­ką mo­jej mat­ki. Była na­praw­dę miłą ko­bie­tą, słod­ką i ła­god­ną, mat­ką, o ja­kiej moż­na tyl­ko ma­rzyć. Nie za­stą­pi­ła jed­nak i nig­dy nie mo­gła za­stą­pić mę­skiej obec­no­ści w moim ży­ciu i to w po­łą­cze­niu z ro­sną­cym roz­cza­ro­wa­niem, ja­kie od­czu­wa­łem w sto­sun­ku do ojca, uczy­ni­ło ze mnie ko­goś w ro­dza­ju bun­tow­ni­ka już w bar­dzo mło­dym wie­ku. Ale nie ło­bu­za, w żad­nym wy­pad­ku. Ra­zem z ko­le­ga­mi wy­my­ka­łem się cza­sa­mi wie­czo­rem i ma­za­li­śmy my­dłem szy­by sa­mo­cho­dów albo po­gry­za­li­śmy pra­żo­ne orzesz­ki na cmen­ta­rzu za ko­ścio­łem, lecz w la­tach pięć­dzie­sią­tych to wy­star­czy­ło, żeby inni ro­dzi­ce po­trzą­sa­li gło­wa­mi i szep­ta­li do swo­ich po­ciech: „Nie chcesz chy­ba brać przy­kła­du z mło­de­go Car­te­ra. Jest na naj­lep­szej dro­dze, żeby wy­lą­do­wać w wię­zie­niu”.

Ja – ło­buz. Dla­te­go, że ja­dłem orzesz­ki na cmen­ta­rzu. Wy­obra­ża­cie so­bie?

Tak czy in­a­czej, mój oj­ciec i Heg­bert nie­zbyt się lu­bi­li, ale po­róż­ni­ła ich nie tyl­ko po­li­ty­ka. Nie, wy­glą­da­ło na to, że zna­li się z daw­nych cza­sów. Heg­bert było o ja­kieś dwa­dzie­ścia lat star­szy od mo­je­go ojca i za­nim zo­stał pa­sto­rem, pra­co­wał u ojca mo­je­go ojca. Mój dzia­dek – nie­za­leż­nie od tego, że spę­dzał dużo cza­su z moim oj­cem – był praw­dzi­wym su­kin­sy­nem i w zu­peł­no­ści za­słu­gi­wał na to mia­no. To on zresz­tą zgro­ma­dził ro­dzin­ną for­tu­nę, nie chcę jed­nak, by­ście od­nie­śli wra­że­nie, iż był nie­wol­ni­kiem wła­snej fir­my, cięż­ko ha­ru­ją­cym i pa­trzą­cym, jak z bie­giem cza­su po­wo­li się po­więk­sza. Mój dzia­dek był o wie­le cwań­szy. Spo­sób, w jaki za­ro­bił pie­nią­dze, był bar­dzo pro­sty – za­czął jako prze­myt­nik, spro­wa­dza­jąc rum z Kuby i bo­ga­cąc się na tym przez cały okres pro­hi­bi­cji. Po­tem za­czął ku­po­wać zie­mię i pusz­czał ją w dzier­ża­wę. Brał dzie­więć­dzie­siąt pro­cent for­sy, któ­rą dzier­żaw­cy uzy­ski­wa­li ze sprze­da­ży ty­to­niu, a po­tem po­ży­czał im pie­nią­dze, kie­dy tyl­ko chcie­li, wy­zna­cza­jąc astro­no­micz­ne od­set­ki. Oczy­wi­ście nig­dy nie za­mie­rzał ich od­bie­rać – za­miast tego zaj­mo­wał zie­mię i sprzęt, jaki jesz­cze po­sia­da­li. Na­stęp­nie, jak to po­tem okre­ślał, „w chwi­li olśnie­nia” za­ło­żył fir­mę o na­zwie Usłu­gi Ban­ko­we i Po­życz­ki Car­te­ra. Je­dy­ny dru­gi ist­nie­ją­cy na te­re­nie tego oraz są­sied­nie­go hrab­stwa bank ry­chło spło­nął w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach i z na­dej­ściem Wiel­kie­go Kry­zy­su już nie wzno­wił dzia­łal­no­ści. Cho­ciaż wszy­scy wie­dzie­li, co się na­praw­dę sta­ło, nikt nie pi­snął ani sło­wa z oba­wy przed ze­mstą, oba­wy, któ­ra była jak naj­bar­dziej uza­sad­nio­na. Bank nie był je­dy­nym bu­dyn­kiem, któ­ry spło­nął w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach.

Od­set­ki, któ­re ścią­gał dzia­dek, były obu­rza­ją­ce i lu­dzie nie byli w sta­nie spła­cać po­ży­czek, a on gro­ma­dził co­raz wię­cej zie­mi i nie­ru­cho­mo­ści. W szczy­to­wym okre­sie kry­zy­su prze­jął kil­ka­dzie­siąt firm w ca­łym hrab­stwie, za­trzy­mu­jąc ich wła­ści­cie­li w cha­rak­te­rze na­jem­nych pra­cow­ni­ków i pła­cąc im do­syć, żeby u nie­go zo­sta­li, po­nie­waż i tak nie mie­li do­kąd pójść. Mó­wił im, że kie­dy sy­tu­acja eko­no­micz­na się po­lep­szy, od­sprze­da im fir­my i lu­dzie za­wsze mu wie­rzy­li.

On jed­nak ani razu nie do­trzy­mał da­nej obiet­ni­cy. W efek­cie kon­tro­lo­wał znacz­ną część go­spo­dar­ki hrab­stwa i nad­uży­wał swo­jej wła­dzy we wszel­ki moż­li­wy spo­sób.

Chciał­bym za­pew­nić was, że w koń­cu zgi­nął w strasz­li­wych mę­czar­niach, lecz wca­le tak się nie sta­ło. Zmarł, do­żyw­szy póź­ne­go wie­ku, ba­rasz­ku­jąc z ko­chan­ką na swo­im jach­cie przy brze­gu Kaj­ma­nów. Prze­żył obie swo­je żony i je­dy­ne­go syna. Nie­zły ko­niec jak na ta­kie­go fa­ce­ta, praw­da? Prze­ko­na­łem się, że w ży­ciu nie ma spra­wie­dli­wo­ści. Je­śli w szko­le cze­goś w ogó­le uczą, po­win­ni uczyć wła­śnie tego.

Ale wra­caj­my do na­szej opo­wie­ści… Kie­dy Heg­bert zdał so­bie spra­wę, ja­kim su­kin­sy­nem jest mój dzia­dek, prze­stał u nie­go pra­co­wać, wstą­pił do sta­nu du­chow­ne­go a po­tem wró­cił do Be­au­fort i zo­stał pa­sto­rem w tym sa­mym ko­ście­le, do któ­re­go uczęsz­cza­li­śmy. Przez pierw­sze lata do­sko­na­lił swój ta­lent ka­zno­dziei, wy­gła­sza­jąc co mie­siąc ka­za­nia na te­mat zła, któ­re wy­rzą­dza­ją in­nym chci­wi lu­dzie, i w związ­ku z tym nie miał pra­wie cza­su na nic in­ne­go. Oże­nił się do­pie­ro w wie­ku czter­dzie­stu trzech lat, a jego cór­ka Ja­mie Sul­li­van uro­dzi­ła się, gdy miał pięć­dzie­siąt pięć. Jego żona, młod­sza od nie­go o dwa­dzie­ścia lat drob­na ko­biet­ka, po­ro­ni­ła sześć razy przed uro­dze­niem Ja­mie i w koń­cu zmar­ła pod­czas po­ro­du, czy­niąc z Heg­ber­ta wdow­ca, któ­ry mu­siał sa­mo­dziel­nie wy­cho­wy­wać cór­kę.

Stąd oczy­wi­ście wziął się te­mat sztu­ki.

Lu­dzie zna­li tę hi­sto­rię, za­nim po raz pierw­szy wy­sta­wio­no ją na sce­nie. Opo­wia­da­no ją so­bie za każ­dym ra­zem, kie­dy Heg­bert miał ochrzcić ja­kieś dziec­ko albo wy­pra­wić po­grzeb. Wszy­scy ją zna­li i dla­te­go, jak są­dzę, lu­dzie re­ago­wa­li tak uczu­cio­wo, oglą­da­jąc sztu­kę. Wie­dzie­li, że jest opar­ta na au­ten­tycz­nych wy­da­rze­niach, co nada­wa­ło jej spe­cjal­ne zna­cze­nie.

Ja­mie Sul­li­van cho­dzi­ła wte­dy, po­dob­nie jak ja, do ostat­niej kla­sy szko­ły śred­niej i wy­bra­no ją już do roli anio­ła, co oczy­wi­ście nie zna­czy, że ktoś inny miał wcze­śniej szan­sę go za­grać. To oczy­wi­ście spra­wia­ło, że te­go­rocz­na in­sce­ni­za­cja mia­ła być czymś wy­jąt­ko­wym. Mia­ła stać się wiel­kim wy­da­rze­niem, być może na­wet naj­więk­szym z do­tych­cza­so­wych, przy­najm­niej we­dług pan­ny Gar­ber, któ­ra była na­szą na­uczy­ciel­ką dra­ma­tu i wie­le obie­cy­wa­ła so­bie po przy­go­to­wy­wa­nym przed­sta­wie­niu już wte­dy, gdy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem ją w kla­sie.

Na­praw­dę nie za­mie­rza­łem za­pi­sy­wać się w tam­tym roku na za­ję­cia z dra­ma­tu. Na­praw­dę nie za­mie­rza­łem, ale mia­łem do wy­bo­ru to albo che­mię B. By­łem prze­ko­na­ny, że dra­mat oka­że się kasz­ką z mlecz­kiem zwłasz­cza w po­rów­na­niu z tą dru­gą opcją. Żad­nych prac do­mo­wych, żad­nych spraw­dzia­nów, żad­nych ta­blic, z któ­rych mu­siał­bym za­pa­mię­ty­wać pro­to­ny i neu­ro­ny oraz łą­czyć pier­wiast­ki w pra­wi­dło­we wzo­ry… czyż mo­gło być coś lep­sze­go dla ucznia ostat­niej kla­sy? Rzecz wy­da­wa­ła się oczy­wi­sta. Za­pi­su­jąc się, mia­łem na­dzie­ję, że uda mi się prze­spać więk­szość za­jęć, co zwa­żyw­szy na moją noc­ną kon­sump­cję orzesz­ków, mia­ło dla mnie wów­czas duże zna­cze­nie.

Pierw­sze­go dnia po­ja­wi­łem się jako je­den z ostat­nich w kla­sie. Wbie­głem za­le­d­wie kil­ka se­kund przed dzwon­kiem i usia­dłem z tyłu. Pan­na Gar­ber sta­ła od­wró­co­na ple­ca­mi do kla­sy i pi­sa­ła wiel­ki­mi, po­chy­ły­mi li­te­ra­mi swo­je na­zwi­sko, tak jak­by­śmy nie wie­dzie­li, kim jest. Wszy­scy ją zna­li – nie spo­sób było jej nie znać. Mia­ła co naj­mniej sześć stóp i dwa cale wzro­stu, pło­mien­nie rude wło­sy, bla­dą cerę oraz pie­gi, któ­re świad­czy­ły, że daw­no już prze­kro­czy­ła czter­dziest­kę. Mia­ła rów­nież nad­wa­gę – wa­ży­ła chy­ba ja­kieś dwie­ście pięć­dzie­siąt fun­tów – i sła­bość do luź­nych, kwie­ci­stych suk­ni. No­si­ła ciem­ne oku­la­ry w gru­bych ro­go­wych opraw­kach i po­zdra­wia­ła wszyst­kich dłu­gim „Wi­tam”, prze­cią­ga­jąc śpiew­nie ostat­nią sy­la­bę. Pan­na Gar­ber była je­dy­na w swo­im ro­dza­ju, to pew­ne, była też wol­ne­go sta­nu, co jesz­cze bar­dziej po­gar­sza­ło sy­tu­ację. Każ­dy fa­cet, nie­za­leż­nie od wie­ku, nie mógł nie współ­czuć ta­kiej ko­bie­cie.

Pod swo­im na­zwi­skiem wy­pi­sa­ła cele, któ­re po­win­ny nam przy­świe­cać w trak­cie na­uki. Pierw­sze miej­sce zaj­mo­wa­ła „wia­ra w sa­me­go sie­bie”, dru­gie „sa­mo­świa­do­mość”, trze­cie „sa­mo­speł­nie­nie”. Pan­na Gar­ber była spe­cja­list­ką od wszyst­kich rze­czy za­czy­na­ją­cych się na „samo”, co na­praw­dę lo­ko­wa­ło ją w czo­łów­ce, je­śli cho­dzi o psy­cho­te­ra­pię, cho­ciaż praw­do­po­dob­nie nie zda­wa­ła so­bie z tego wów­czas spra­wy. Była w tej dzie­dzi­nie pio­nie­rem. Może mia­ło to coś wspól­ne­go z jej wy­glą­dem, może pró­bo­wa­ła po pro­stu bar­dziej sie­bie po­lu­bić.

Ale za­czy­nam po­pa­dać w dy­gre­sje.

*

Do­pie­ro po roz­po­czę­ciu za­jęć za­uwa­ży­łem coś nie­zwy­kłe­go. Cho­ciaż na­sza szko­ła nie była duża, wie­dzia­łem do­brze, że pro­por­cje mło­dzie­ży mę­skiej i żeń­skiej są ra­czej wy­rów­na­ne i dla­te­go zdzi­wi­ło mnie, że co naj­mniej dzie­więć­dzie­siąt pro­cent obec­nych w kla­sie to dziew­czę­ta. Oprócz mnie był tam tyl­ko je­den chło­pak, co wy­da­ło mi się w pierw­szej chwi­li czymś po­zy­tyw­nym i na mo­ment za­la­ła mnie fala szczę­ścia. Mia­łem ocho­tę za­ko­mu­ni­ko­wać ca­łe­mu świa­tu: „Pa­trz­cie, oto nad­cho­dzę”. Dziew­czy­ny, dziew­czy­ny, po­wta­rza­łem w du­chu. Same dziew­czy­ny i żad­nych spraw­dzia­nów.

Cóż, nie oka­za­łem się w tym wzglę­dzie zbyt prze­wi­du­ją­cy.

Pan­na Gar­ber za­czę­ła na­wi­jać o bo­żo­na­ro­dze­nio­wej sztu­ce i po­in­for­mo­wa­ła wszyst­kich, że w tym roku anio­łem bę­dzie Ja­mie Sul­li­van. W tym mo­men­cie za­czę­ła kla­skać – ona rów­nież na­le­ża­ła do ko­ścio­ła bap­ty­stów i wie­le osób uwa­ża­ło, że w pe­wien ro­man­tycz­ny spo­sób za­gię­ła na­wet pa­rol na Heg­ber­ta. Pa­mię­tam, że kie­dy o tym po raz pierw­szy usły­sza­łem, przy­szło mi na myśl, jak to do­brze, że obo­je są zbyt sta­rzy, żeby mieć dzie­ci. Wy­obra­ża­cie so­bie: pie­gi i prze­zro­czy­sta skó­ra? Na samą myśl o czymś ta­kim lu­dzi prze­cho­dzi­ły ciar­ki, lecz oczy­wi­ście nikt nic nie mó­wił, przy­najm­niej w obec­no­ści pan­ny Gar­ber i Heg­ber­ta. Plot­ka to jed­no, ale zło­śli­wa plot­ka to co in­ne­go i na­wet w szko­le śred­niej nie by­li­śmy tacy pod­li.

Pan­na Gar­ber da­lej kla­ska­ła, przez chwi­lę zu­peł­nie sama, aż w koń­cu wszy­scy do niej do­łą­czy­li­śmy, po­nie­waż sta­ło się ja­sne, że tego wła­śnie od nas ocze­ku­je.

– Wstań, Ja­mie – po­wie­dzia­ła.

Ja­mie wsta­ła i ob­ró­ci­ła się do­oko­ła, a pan­na Gar­ber za­czę­ła kla­skać jesz­cze moc­niej, jak­by mia­ła przed sobą praw­dzi­wą gwiaz­dę fil­mo­wą.

Ja­mie Sul­li­van była cał­kiem miłą dziew­czy­ną. Na­praw­dę. Be­au­fort był tak ma­łym mia­stecz­kiem, że mie­li­śmy tyl­ko jed­ną szko­łę pod­sta­wo­wą, w związ­ku z czym cho­dzi­li­śmy przez cały czas do tej sa­mej kla­sy i skła­mał­bym, mó­wiąc, że nig­dy nie za­mie­ni­łem z nią ani sło­wa. Kie­dyś w dru­giej kla­sie przez cały rok sie­dzia­ła tuż obok mnie i kil­ka razy roz­ma­wia­li­śmy, ale to oczy­wi­ście nie ozna­cza, że na­wet wów­czas spę­dza­łem z nią dużo cza­su. To, z kim wi­dy­wa­łem się w szko­le, to jed­no – na­to­miast to, z kim wi­dy­wa­łem się po szko­le, to była zu­peł­nie inna spra­wa i Ja­mie nig­dy nie na­le­ża­ła do gro­na mo­ich zna­jo­mych.

Nie cho­dzi o to, że była nie­atrak­cyj­na: nie zro­zum­cie mnie źle. Nie była szka­rad­na czy coś w tym ro­dza­ju. Uro­dę na szczę­ście odzie­dzi­czy­ła po mat­ce, któ­ra, są­dząc po wi­dzia­nych prze­ze mnie zdję­ciach, nie była taka brzyd­ka, zwłasz­cza kie­dy się zwa­ży, za kogo w koń­cu wy­szła za mąż. Ale Ja­mie nie po­sia­da­ła cech, któ­re uwa­ża­łem za atrak­cyj­ne. Cho­ciaż mia­ła szczu­płą syl­wet­kę, wło­sy ko­lo­ru mio­du i ła­god­ne, błę­kit­ne oczy, wy­glą­da­ła prze­waż­nie ja­koś tak zwy­czaj­nie – i to pod wa­run­kiem, że się ją w ogó­le za­uwa­ży­ło. Nie dba­ła spe­cjal­nie o wy­gląd ze­wnętrz­ny, po­nie­waż zwra­ca­ła przede wszyst­kim uwa­gę na tak zwa­ne pięk­no du­cho­we i przy­pusz­czam, że czę­ścio­wo dla­te­go tak wła­śnie wy­glą­da­ła. Od­kąd ją zna­łem – a był to, pa­mię­taj­cie, ka­wał cza­su – za­wsze no­si­ła wło­sy zwią­za­ne w cia­sny kok, ni­czym sta­ra pan­na, i nig­dy nie ro­bi­ła so­bie ma­ki­ja­żu. W po­łą­cze­niu z brą­zo­wym pu­lo­we­rem i pli­so­wa­ną spód­nicz­ką, któ­re za­wsze no­si­ła, wy­glą­da­ła, jak­by wy­bie­ra­ła się wła­śnie na roz­mo­wę w spra­wie pra­cy w bi­blio­te­ce. Uwa­ża­li­śmy, że to tyl­ko chwi­lo­we i że w koń­cu z tego wy­ro­śnie, ale tak się nie sta­ło. Przez pierw­sze trzy lata szko­ły śred­niej w ogó­le się nie zmie­ni­ła. Zmie­nia­ły się tyl­ko roz­mia­ry jej ubrań.

Jej in­ność nie po­le­ga­ła jed­nak wy­łącz­nie na tym, jak wy­glą­da­ła; cho­dzi­ło rów­nież o to, jak się za­cho­wy­wa­ła. Ja­mie nie prze­sia­dy­wa­ła w ba­rze U Ce­ci­la, nie cho­dzi­ła na noc­ne po­ga­dusz­ki do swo­ich ko­le­ża­nek i wie­dzia­łem na pew­no, że nig­dy nie mia­ła chło­pa­ka. Sta­ry Heg­bert sko­nał­by pew­nie na za­wał ser­ca, gdy­by ją ktoś po­de­rwał. Ale na­wet gdy­by ja­kiś dziw­nym tra­fem na to po­zwo­lił, i tak nie mia­ło­by to więk­sze­go zna­cze­nia. Ja­mie no­si­ła ze sobą wszę­dzie Bi­blię i już to jed­no mo­gło wy­star­czyć, gdy­by ko­goś nie od­stra­szył wcze­śniej jej wy­gląd oraz sam Heg­bert. Je­śli o mnie cho­dzi, lu­bi­łem Bi­blię tak samo jak każ­dy na­sto­la­tek, ale Ja­mie fa­scy­no­wa­ła się nią w spo­sób, któ­ry wy­da­wał mi się kom­plet­nie nie­zro­zu­mia­ły. Nie tyl­ko za­pi­sy­wa­ła się każ­de­go sierp­nia do wa­ka­cyj­nej szkół­ki bi­blij­nej, lecz rów­nież czy­ta­ła Bi­blię pod­czas każ­dej dłu­giej prze­rwy. Moim zda­niem to nie było nor­mal­ne, na­wet w przy­pad­ku cór­ki pa­sto­ra. Jak­kol­wiek by na to pa­trzeć, lek­tu­ra li­stów świę­te­go Paw­ła do Efe­zjan nie może być na­wet w przy­bli­że­niu tak przy­jem­na jak flir­to­wa­nie.

Ja­mie nie po­prze­sta­ła na tym. Z po­wo­du tego roz­czy­ty­wa­nia się w Bi­blii, a może rów­nież pod wpły­wem Heg­ber­ta do­szła do wnio­sku, iż trze­ba po­ma­gać in­nym, i to wła­śnie przez cały czas ro­bi­ła. Wiem, że udzie­la­ła się spo­łecz­nie w sie­ro­ciń­cu w Mo­re­he­ad City, ale to jej nie wy­star­cza­ło. Za­wsze zbie­ra­ła pie­nią­dze na ten lub inny cel, po­ma­ga­jąc wszyst­kim, po­czy­na­jąc od skau­tów po in­diań­skie księż­nicz­ki, i wiem, że w wie­ku czter­na­stu lat po­świę­ci­ła część wa­ka­cji, żeby od­ma­lo­wać z ze­wnątrz dom są­sia­da sta­rusz­ka. Ja­mie była dziew­czy­ną, któ­ra z wła­snej ini­cja­ty­wy mo­gła wy­pie­lić grząd­ki w czy­imś ogro­dzie albo za­trzy­mać ruch, żeby małe dzie­ci mo­gły przejść na dru­gą stro­nę uli­cy. Mo­gła ku­pić sie­ro­tom za swo­je kie­szon­ko­we pił­kę do ko­sza albo wrzu­cić po pro­stu pie­nią­dze do ko­ściel­nej pusz­ki w nie­dzie­lę. Była, in­ny­mi sło­wy, dziew­czy­ną, przy któ­rej wszy­scy po­zo­sta­li wy­da­wa­li się gor­si i za każ­dym ra­zem, gdy spo­glą­da­ła w moją stro­nę, nie mo­głem opa­no­wać po­czu­cia winy, choć prze­cież nie zro­bi­łem nic złe­go.

Nie ogra­ni­cza­ła swo­ich do­brych uczyn­ków wy­łącz­nie do lu­dzi. Je­śli tra­fi­ła na przy­kład na ja­kieś ran­ne zwie­rzę, rów­nież pró­bo­wa­ła mu po­móc. Opo­sy, wie­wiór­ki, psy, koty, żaby… nie mia­ło dla niej zna­cze­nia, ja­kie to zwie­rzę. We­te­ry­narz, dok­tor Raw­lings, znał ją z wi­dze­nia i po­trzą­sał gło­wą za każ­dym ra­zem, gdy pod­cho­dzi­ła do drzwi, nio­sąc tek­tu­ro­we pu­deł­ko z ko­lej­nym ran­nym stwo­rze­niem. Zdej­mo­wał oku­la­ry i wy­cie­rał je chu­s­tecz­ką, a Ja­mie wy­ja­śnia­ła, jak zna­la­zła bied­ne­go zwie­rza­ka i co mu się sta­ło.

– Prze­je­chał go sa­mo­chód, dok­to­rze Raw­lings. My­ślę, że Pan Bóg chciał, że­bym go zna­la­zła i spró­bo­wa­ła ura­to­wać. Po­mo­że mi pan, praw­da?

We­dług Ja­mie wszyst­ko sta­no­wi­ło część bo­że­go pla­nu. To ko­lej­na spra­wa. Za­wsze na­po­my­ka­ła o bo­żych za­my­słach, bez wzglę­du na to, na jaki te­mat się z nią roz­ma­wia­ło. Od­wo­ła­ny z po­wo­du desz­czu mecz ba­se­bal­lu? Wi­docz­nie Pan Bóg nie chciał do­pu­ścić, żeby sta­ło się coś gor­sze­go. Nie­spo­dzie­wa­ny spraw­dzian z try­go­no­me­trii, któ­ry ob­la­ła cała kla­sa? Wi­docz­nie Pan Bóg chciał pod­dać nas pró­bie. Tak czy in­a­czej, wie­cie, o co mi cho­dzi.

No i była jesz­cze cała ta hi­sto­ria z Heg­ber­tem, któ­ra wca­le nie uła­twia­ła jej ży­cia. Rola cór­ki pa­sto­ra nie może być ła­twa, ona jed­nak za­cho­wy­wa­ła się, jak­by to była naj­zwy­czaj­niej­sza rzecz pod słoń­cem i w do­dat­ku wiel­kie szczę­ście. Tak wła­śnie to okre­śla­ła: „Ja­kie to szczę­ście mieć ta­kie­go ojca jak mój”. Kie­dy to mó­wi­ła, mo­gli­śmy tyl­ko po­trzą­sać gło­wa­mi i za­sta­na­wiać się, z ja­kiej spa­dła pla­ne­ty.

Abs­tra­hu­jąc od tych in­nych spraw, naj­bar­dziej do­pro­wa­dza­ło mnie u niej do sza­łu to, że była za­wsze taka cho­ler­nie po­god­na, bez wzglę­du na to, co się wo­kół niej dzia­ło. Przy­się­gam, ta dziew­czy­na nig­dy nie po­wie­dzia­ła złe­go sło­wa o ni­czym i ni­kim, na­wet o tych z nas, któ­rzy wca­le nie byli dla niej mili. Idąc uli­cą, nu­ci­ła so­bie coś pod no­sem i ma­cha­ła do ob­cych lu­dzi ja­dą­cych sa­mo­cho­da­mi. Cza­sa­mi, wi­dząc prze­cho­dzą­cą obok ich domu Ja­mie, ko­bie­ty wy­bie­ga­ły i za­pra­sza­ły ją na chleb z dyni, je­śli go aku­rat pie­kły, albo na le­mo­nia­dę, je­śli słoń­ce było w ze­ni­cie. Mia­ło się wra­że­nie, że uwiel­bia­ją ją wszy­scy do­ro­śli oby­wa­te­le mia­stecz­ka.

– To taka miła pa­nien­ka – po­wta­rza­li, kie­dy tyl­ko pa­da­ło jej imię. – Świat był­by lep­szy, gdy­by żyło na nim wię­cej lu­dzi po­dob­nych do niej.

Moi przy­ja­cie­le i ja pa­trzy­li­śmy na to in­a­czej. Na­szym zda­niem jed­na Ja­mie Sul­li­van w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ła.

Wszyst­ko to przy­szło mi na myśl, gdy Ja­mie sta­nę­ła przed nami pierw­sze­go dnia za­jęć z dra­ma­tu i przy­zna­ję, że jej wi­dok zbyt­nio mnie nie ura­do­wał. Kie­dy jed­nak od­wró­ci­ła się do nas, do­zna­łem cze­goś w ro­dza­ju szo­ku, zu­peł­nie jak­bym sie­dział na go­łym elek­trycz­nym ka­blu. Mia­ła na so­bie pli­so­wa­ną spód­nicz­kę i bia­łą bluz­kę pod tym sa­mym brą­zo­wym swe­trem, któ­ry wi­dzia­łem już mi­lion razy, ale z przo­du po­ja­wi­ły się dwie wy­pu­kło­ści, któ­rych swe­ter nie mógł ukryć i któ­rych, przy­się­gam, nie było jesz­cze trzy mie­sią­ce wcze­śniej. Nig­dy się nie ma­lo­wa­ła, tym ra­zem też nie, ale opa­li­ła się – praw­do­po­dob­nie w tej swo­jej szkół­ce bi­blij­nej – i po raz pierw­szy wy­glą­da­ła… no, pra­wie ład­nie. Oczy­wi­ście na­tych­miast od­da­li­łem od sie­bie tę myśl, ale Ja­mie, roz­glą­da­jąc się po kla­sie, za­trzy­ma­ła wzrok i uśmiech­nę­ła się pro­sto do mnie, naj­wy­raź­niej cie­sząc się, że tam je­stem. Do­pie­ro póź­niej do­wie­dzia­łem się dla­cze­go.

Jesienna miłość

Подняться наверх