Читать книгу Jesienna miłość - Nicholas Sparks - Страница 12

Rozdział 2

Оглавление

Po szko­le śred­niej za­mie­rza­łem pod­jąć stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Pół­noc­nej Ka­ro­li­ny w Cha­pel Hill. Oj­ciec wo­lał­by, że­bym po­dob­nie jak sy­no­wie in­nych kon­gres­ma­nów stu­dio­wał na Ha­rvar­dzie albo Prin­ce­ton, z mo­imi oce­na­mi nie było to jed­nak moż­li­we. Nie dla­te­go, że­bym był złym uczniem. Nie kon­cen­tro­wa­łem się po pro­stu zbyt­nio na na­uce i oce­ny nie kwa­li­fi­ko­wa­ły mnie do Blusz­czo­wej Ligi. W ostat­niej kla­sie pod zna­kiem za­py­ta­nia sta­nę­ło na­wet to, czy przyj­mą mnie na Uni­wer­sy­tet Pół­noc­nej Ka­ro­li­ny, a była to uczel­nia mo­je­go ojca, gdzie miał pew­ne zna­jo­mo­ści. Pod­czas jed­ne­go ze spę­dza­nych w domu week­en­dów oj­ciec wy­łusz­czył mi, w jaki spo­sób mógł­bym po­pra­wić swo­je szan­se. Skoń­czył się wła­śnie pierw­szy ty­dzień szko­ły i sie­dzie­li­śmy przy ko­la­cji. Oj­ciec przy­je­chał do domu na trzy dni w związ­ku z przy­pa­da­ją­cym na pierw­szy po­nie­dzia­łek wrze­śnia Dniem Pra­cy.

– Wy­da­je mi się, że po­wi­nie­neś wy­star­to­wać w wy­bo­rach na prze­wod­ni­czą­ce­go sa­mo­rzą­du szkol­ne­go – po­wie­dział. – Koń­czysz szko­łę w czerw­cu i my­ślę, że to bę­dzie do­brze wy­glą­da­ło w two­ich ak­tach. Two­ja mat­ka jest zresz­tą tego sa­me­go zda­nia co ja.

Mat­ka kiw­nę­ła gło­wą, prze­żu­wa­jąc fa­sol­kę. Nie od­zy­wa­ła się wie­le, gdy oj­ciec prze­ma­wiał, ale mru­gnę­ła do mnie. Cza­sem wy­da­je mi się, że cho­ciaż była słod­ka i do­bra, lu­bi­ła pa­trzeć, jak prze­ży­wam ka­tu­sze.

– Nie są­dzę, że­bym miał szan­se wy­grać – od­par­łem.

Mimo że by­łem praw­do­po­dob­nie naj­bo­gat­szym dzie­cia­kiem w szko­le, z całą pew­no­ścią nie by­łem naj­bar­dziej lu­bia­ny. Za­szczyt ten przy­pa­dał mo­je­mu naj­lep­sze­mu kum­plo­wi Eri­co­wi Hun­te­ro­wi, któ­ry rzu­cał pi­łecz­kę ba­se­bal­lo­wą z pręd­ko­ścią nie­mal dzie­więć­dzie­się­ciu mil na go­dzi­nę i jako fe­no­me­nal­ny qu­ar­ter­back dwa razy z rzę­du do­pro­wa­dził do zdo­by­cia przez na­szą dru­ży­nę fut­bo­lo­wą ty­tu­łu mi­strza sta­nu. Dziew­czy­ny sza­la­ły za nim. Na­wet jego na­zwi­sko brzmia­ło od­jaz­do­wo.

– Oczy­wi­ście, że wy­grasz – oświad­czył oj­ciec. – My, Car­te­ro­wie, za­wsze wy­gry­wa­my.

Była to ko­lej­na przy­czy­na, dla któ­rej nie lu­bi­łem z nim prze­by­wać. W trak­cie tych rzad­kich chwil, któ­re spę­dzał w domu, chciał chy­ba ule­pić ze mnie mi­nia­tu­ro­wą wer­sję sa­me­go sie­bie. Do­ra­sta­łem prze­waż­nie bez nie­go i wsku­tek tego nie czu­łem się naj­le­piej, gdy przy­jeż­dżał do domu. To była pierw­sza roz­mo­wa, jaką od­by­li­śmy od kil­ku ty­go­dni. Rzad­ko mó­wił ze mną przez te­le­fon.

– A może ja wca­le tego nie chcę? – bro­ni­łem się da­lej.

Oj­ciec odło­żył wi­de­lec, z wciąż tkwią­cym na nim ka­wał­kiem wie­przo­we­go ko­tle­ta, i po­słał mi ostre spoj­rze­nie. Miał na so­bie gar­ni­tur, mimo że w domu było po­nad dwa­dzie­ścia pięć stop­ni, i to spra­wia­ło, że jesz­cze bar­dziej mnie onie­śmie­lał. Swo­ją dro­gą, oj­ciec za­wsze no­sił gar­ni­tur.

– Uwa­żam – wy­ce­dził po­wo­li – że to do­bry po­mysł.

Wie­dzia­łem, że kie­dy mówi w ten spo­sób, spra­wa jest prze­są­dzo­na. Tak to wy­glą­da­ło w mo­jej ro­dzi­nie. Sło­wo ojca było pra­wem. Jed­nak na­wet gdy się zgo­dzi­łem, nadal nie chcia­łem tego ro­bić. Nie chcia­łem mar­no­wać cza­su, przez cały rok spo­ty­ka­jąc się raz w ty­go­dniu po szko­le – po szko­le! – z na­uczy­cie­la­mi, dys­ku­tu­jąc na te­mat szkol­nych po­tań­có­wek albo pró­bu­jąc zde­cy­do­wać, ja­kie­go ko­lo­ru mają być sztur­mów­ki. Tak na­praw­dę tym wła­śnie zaj­mo­wa­li się wszy­scy prze­wod­ni­czą­cy sa­mo­rzą­du, przy­najm­niej za mo­ich cza­sów. Kie­dy szło o rze­czy­wi­ście waż­ne spra­wy, ucznio­wie nie mie­li nic do ga­da­nia.

Z dru­giej stro­ny wie­dzia­łem jed­nak, że oj­ciec ma ra­cję. Mu­sia­łem coś zro­bić, je­śli mia­łem za­miar do­stać się na uni­we­rek. Nie gra­łem w fut­bol ani w ko­szy­ków­kę, nie gra­łem na żad­nym in­stru­men­cie, nie na­le­ża­łem do klu­bu sza­cho­we­go, krę­glar­skie­go i żad­ne­go in­ne­go. Nie wy­róż­nia­łem się w na­uce… do dia­bła, nie wy­róż­nia­łem się w ni­czym. Ogar­nię­ty de­pre­sją spo­rzą­dzi­łem li­stę rze­czy, któ­re po­tra­fię ro­bić, i szcze­rze mó­wiąc, nie było tego dużo. Umia­łem za­wią­zać osiem róż­nych wę­złów że­glar­skich, umia­łem przejść na bo­sa­ka po go­rą­cym as­fal­cie da­lej niż kto­kol­wiek, kogo zna­łem, umia­łem przez trzy­dzie­ści se­kund ba­lan­so­wać pio­no­wo ołów­kiem na pal­cu… ale nie wy­da­wa­ło mi się, żeby któ­ra­kol­wiek z tych rze­czy mia­ła zna­cze­nie przy przyj­mo­wa­niu na stu­dia. Le­ża­łem więc w łóż­ku przez całą noc, po­wo­li uświa­da­mia­jąc so­bie, że je­stem nie­udacz­ni­kiem. Dzię­ki, tato.

Na­za­jutrz rano po­sze­dłem do ga­bi­ne­tu dy­rek­to­ra i wpi­sa­łem się na li­stę kan­dy­da­tów. W wy­bo­rach kan­dy­do­wa­ły jesz­cze dwie oso­by: John Fo­re­man oraz Mag­gie Brown. John nie miał żad­nej szan­sy. Był fa­ce­tem, któ­ry roz­ma­wia­jąc z tobą, po­tra­fił wy­pruć ci nit­kę z ca­łe­go ubra­nia. Ale do­brze się uczył. Sie­dział w pierw­szej ław­ce i pod­no­sił rękę za każ­dym ra­zem, kie­dy na­uczy­ciel za­da­wał ja­kieś py­ta­nie. Pro­szo­ny o udzie­le­nie od­po­wie­dzi pra­wie za­wsze udzie­lał wła­ści­wej i ob­ra­cał się z dum­ną miną, jak­by udo­wod­nił wła­śnie, jak bar­dzo prze­wyż­sza in­te­lek­tem sie­dzą­cych w kla­sie pe­onów. Eric i ja plu­li­śmy na nie­go, kie­dy tyl­ko na­uczy­ciel od­wra­cał się do nas ple­ca­mi.

Z Mag­gie Brown spra­wa wy­glą­da­ła in­a­czej. Ona tak­że do­brze się uczy­ła. Przez pierw­sze trzy lata była człon­kiem rady szkol­nej, a w trze­ciej kla­sie zo­sta­ła prze­wod­ni­czą­cą sa­mo­rzą­du kla­so­we­go. Je­dy­nym jej mi­nu­sem było to, że nie była zbyt atrak­cyj­na i w do­dat­ku tego lata przy­bra­ła trzy­dzie­ści fun­tów na wa­dze. Wie­dzia­łem, że ża­den chło­pak nie odda na nią gło­su.

Prze­ko­naw­szy się, z kim przyj­dzie mi się zmie­rzyć, do­sze­dłem do wnio­sku, że być może mam jed­nak ja­kąś szan­sę. Staw­ką była cała moja przy­szłość, mu­sia­łem więc usta­lić od­po­wied­nią stra­te­gię. Pierw­szy za­ak­cep­to­wał ją Eric.

– Ja­sne, nie ma pro­ble­mu, każę gło­so­wać na cie­bie wszyst­kim chło­pa­kom z dru­ży­ny. Je­że­li na­praw­dę ci na tym za­le­ży.

– Może tak­że ich dziew­czy­nom? – za­su­ge­ro­wa­łem.

Na tym w grun­cie rze­czy po­le­ga­ła cała kam­pa­nia.

Zgod­nie z ocze­ki­wa­nia­mi uczest­ni­czy­łem oczy­wi­ście w róż­nych de­ba­tach i roz­da­wa­łem dur­ne ulot­ki pod ty­tu­łem „Co zro­bię, je­śli zo­sta­nę prze­wod­ni­czą­cym”, osta­tecz­nie jed­nak zwy­cię­stwo od­nio­słem praw­do­po­dob­nie dzię­ki Eri­co­wi Hun­te­ro­wi. Szko­ła śred­nia w Be­au­fort li­czy­ła tyl­ko oko­ło czte­ry­stu uczniów, w związ­ku z czym prze­wa­ży­ły gło­sy spor­tow­ców, a więk­szość z nich i tak mia­ła w głę­bo­kim po­wa­ża­niu to, na kogo gło­su­ją. W koń­cu wszyst­ko po­to­czy­ło się tak, jak za­pla­no­wa­łem.

Zo­sta­łem wy­bra­ny na prze­wod­ni­czą­ce­go wą­tłą prze­wa­gą jed­ne­go gło­su. Nie mia­łem po­ję­cia, ja­kie ścią­gnie mi to na gło­wę kło­po­ty.

*

W po­przed­niej kla­sie cho­dzi­łem z dziew­czy­ną o na­zwi­sku An­ge­la Clark. Była moją pierw­szą praw­dzi­wą dziew­czy­ną, cho­ciaż trwa­ło to za­le­d­wie kil­ka mie­się­cy. Tuż przed wa­ka­cja­mi po­rzu­ci­ła mnie jed­nak dla chło­pa­ka, któ­ry miał na imię Lew i pra­co­wał jako me­cha­nik w warsz­ta­cie swo­je­go ojca. Jego głów­ną za­le­tą, z tego co pa­mię­tam, było to, że miał na­praw­dę faj­ny sa­mo­chód. Ubra­ny w bia­ły pod­ko­szu­lek, z wsu­nię­tą pod rę­kaw pacz­ką ca­me­li, opie­rał się o ma­skę swo­je­go thun­der­bir­da i strzy­gąc oczy­ma w lewo i w pra­wo, wo­łał: „Cześć, ma­leń­ka” – kie­dy tyl­ko w po­bli­żu prze­cho­dzi­ła ja­kaś la­ska. Był praw­dzi­wym ty­pem zwy­cięz­cy, je­śli ro­zu­mie­cie, o co mi cho­dzi.

Tak czy in­a­czej, zbli­żał się bal na roz­po­czę­cie roku, a ja z po­wo­du ca­łej tej hi­sto­rii z An­ge­lą wciąż nie mia­łem part­ner­ki. W balu mie­li uczest­ni­czyć wszy­scy człon­ko­wie rady uczniow­skiej: obec­ność była obo­wiąz­ko­wa. Mu­sia­łem po­móc ude­ko­ro­wać salę gim­na­stycz­ną i po­sprzą­tać na­stęp­ne­go dnia, a poza tym te bale były na ogół cał­kiem uda­ne. Za­dzwo­ni­łem do kil­ku dziew­czyn, któ­re zna­łem, ale mia­ły już z kim iść, w związ­ku z czym za­dzwo­ni­łem do kil­ku in­nych. Te rów­nież mia­ły już part­ne­rów. Na ty­dzień przed ba­lem nie było prak­tycz­nie w czym wy­bie­rać. Pula po­szu­ki­wań za­wę­zi­ła się do dziew­czyn, któ­re no­si­ły gru­be oku­la­ry i se­ple­ni­ły. Be­au­fort nig­dy nie był wy­lę­gar­nią pięk­no­ści, ale mu­sia­łem prze­cież ko­goś zna­leźć. Nie chcia­łem iść na bal bez dziew­czy­ny – jak by to wy­glą­da­ło? Był­bym pierw­szym prze­wod­ni­czą­cym sa­mo­rzą­du w hi­sto­rii, któ­ry przy­szedł sam na bal na roz­po­czę­cie roku. Wie­dzia­łem, że skoń­czy się to tym, że będę przez całą noc na­le­wał poncz albo sprzą­tał rzy­go­wi­ny w ła­zien­ce. Ta­kie rze­czy ro­bi­li na ogół lu­dzie, któ­rzy przy­cho­dzi­li bez part­ner­ki.

Bli­ski pa­ni­ki wy­cią­gną­łem szkol­ny al­bum z ze­szłe­go roku i za­czą­łem go kart­ko­wać, szu­ka­jąc ja­kiej­kol­wiek dziew­czy­ny, któ­ra mo­gła­by nie mieć chło­pa­ka. W pierw­szej ko­lej­no­ści przej­rza­łem stro­ny z uczen­ni­ca­mi naj­star­szej kla­sy. Wie­le z nich wy­je­cha­ło na stu­dia, ale kil­ka zo­sta­ło w mie­ście. Nie wy­da­wa­ło mi się, bym miał u nich wiel­kie szan­se, lecz mimo to za­dzwo­ni­łem i oka­za­ło się, że moje oba­wy były słusz­ne. Nie uda­ło mi się zna­leźć żad­nej dziew­czy­ny, któ­ra chcia­ła­by wy­brać się ze mną na bal.

Po ja­kimś cza­sie wpra­wi­łem się na­wet w przyj­mo­wa­niu od­po­wie­dzi od­mow­nych, cho­ciaż nie jest to rzecz, któ­rą mógł­bym się cheł­pić przed wnu­ka­mi. Mama wie­dzia­ła, co jest gra­ne, i w koń­cu przy­szła do mo­je­go po­ko­ju i usia­dła obok mnie na łóż­ku.

– Je­śli nie mo­żesz zna­leźć ni­ko­go, z ra­do­ścią będę ci to­wa­rzy­szyć – po­wie­dzia­ła.

– Dzię­ki, mamo – od­par­łem bez en­tu­zja­zmu.

Kie­dy wy­szła z po­ko­ju, po­czu­łem się jesz­cze go­rzej niż przed­tem. Na­wet moja mama nie wie­rzy­ła, że uda mi się ko­goś zna­leźć. Gdy­bym po­ka­zał się tam ra­zem z nią, nie za­po­mnia­no by mi tego i za sto lat.

Swo­ją dro­gą, na tym sa­mym wóz­ku je­chał ze mną jesz­cze je­den chło­pak. Ca­rey Den­ni­son zo­stał wy­bra­ny na skarb­ni­ka i też nie miał z kim iść. Był fa­ce­tem, z któ­rym nikt nie mógł dłu­go wy­trzy­mać i wy­bra­no go tyl­ko dla­te­go, że nie miał żad­ne­go kontr­kan­dy­da­ta. Mimo to le­d­wie uda­ło mu się przejść. Grał na tu­bie w or­kie­strze dę­tej i miał cia­ło po­zba­wio­ne wszel­kich pro­por­cji, jak­by prze­stał ro­snąć w po­ło­wie wie­ku doj­rze­wa­nia. Z wiel­kie­go kor­pu­su wy­ra­sta­ły mu pa­ją­ko­wa­te ręce i nogi ni­czym u Hoo z Ho­ovil­le, je­śli pa­mię­ta­cie tę kre­sków­kę. Miał rów­nież pi­skli­wy gło­sik – chy­ba wła­śnie dla­te­go tak do­brze grał na tu­bie – i sta­le za­da­wał wszyst­kim głu­pie py­ta­nia w ro­dza­ju: „A gdzie po­je­cha­li­ście w ze­szłym ty­go­dniu? A do­brze się ba­wi­li­ście? A były tam ja­kieś dziew­czy­ny?”. Nie cze­kał na­wet na od­po­wiedź, lecz krę­cił się do­oko­ła jak fry­ga, tak że trze­ba było bez prze­rwy ob­ra­cać gło­wę, żeby go wi­dzieć. Przy­się­gam, że był chy­ba naj­bar­dziej de­ner­wu­ją­cą oso­bą, jaką w ży­ciu spo­tka­łem. Wie­dzia­łem, że je­śli nie znaj­dę part­ner­ki, bę­dzie stał przy mnie przez cały wie­czór, za­sy­pu­jąc py­ta­nia­mi ni­czym ja­kiś sza­lo­ny pro­ku­ra­tor.

Kart­ko­wa­łem więc da­lej al­bum, tam, gdzie za­miesz­czo­ne były zdję­cia dziew­czyn z trze­ciej kla­sy, gdy mój wzrok padł na­gle na Ja­mie Sul­li­van. Wa­ha­łem się tyl­ko se­kun­dę, a po­tem prze­wró­ci­łem szyb­ko kart­kę, prze­kli­na­jąc się za to, że w ogó­le o tym po­my­śla­łem. Przez na­stęp­ną go­dzi­nę szu­ka­łem ko­goś, kto wy­glą­dał­by cho­ciaż w po­ło­wie tak przy­zwo­icie, po­wo­li jed­nak uświa­do­mi­łem so­bie, że nie zo­stał już nikt. W koń­cu prze­rzu­ci­łem kart­ki z po­wro­tem i po­now­nie się jej przyj­rza­łem. Nie wy­glą­da wca­le tak źle, stwier­dzi­łem, i jest na­praw­dę słod­ka. Chy­ba mi nie od­mó­wi.

Za­mkną­łem al­bum. Ja­mie Sul­li­van? Cór­ka Heg­ber­ta? Nie ma mowy. W żad­nym wy­pad­ku. Moi przy­ja­cie­le upie­kli­by mnie żyw­cem.

Ale je­śli al­ter­na­ty­wą mia­ło być pój­ście na bal z wła­sną mat­ką, zmy­wa­nie wy­mio­tów albo na­wet, broń Boże, Ca­rey Den­ni­son?

Przez cały wie­czór ana­li­zo­wa­łem wszyst­kie za i prze­ciw. Wierz­cie mi, kil­ka­krot­nie zmie­nia­łem de­cy­zję, osta­tecz­nie jed­nak wy­bór był oczy­wi­sty, na­wet dla mnie. Mu­sia­łem za­pro­sić Ja­mie na bal i prze­mie­rza­jąc po­kój, za­czą­łem za­sta­na­wiać się, jak to naj­le­piej zro­bić.

Wte­dy wła­śnie zda­łem so­bie spra­wę z cze­goś strasz­ne­go, cze­goś ab­so­lut­nie prze­ra­ża­ją­ce­go. Uświa­do­mi­łem so­bie mia­no­wi­cie, że Ca­rey Den­ni­son robi praw­do­po­dob­nie w tym mo­men­cie do­kład­nie to samo co ja. Nie­wy­klu­czo­ne, że prze­glą­dał wła­śnie ten sam al­bum! Może i miał nie po ko­lei w gło­wie, na pew­no jed­nak nie był fa­ce­tem, któ­ry lubi zmy­wać po kimś rzy­gi, a gdy­by­ście zna­li jego mat­kę, wie­dzie­li­by­ście, że miał jesz­cze gor­szą al­ter­na­ty­wę niż ja. Co bę­dzie, je­śli pierw­szy za­pro­si cór­kę pa­sto­ra? Ja­mie mu nie od­mó­wi, a re­al­nie rzecz bio­rąc, była jego je­dy­ną opcją. Nikt prócz niej nie zgo­dził­by się za żad­ne skar­by mu to­wa­rzy­szyć. Ja­mie wszyst­kim po­ma­ga­ła – była jed­ną z tych świę­tych, któ­re każ­de­mu dają rów­ne szan­se. Wsłu­chu­jąc się w pi­skli­wy gło­sik Ca­reya, wy­czu­je pew­nie do­bro ema­nu­ją­ce z jego ser­ca i od razu się zgo­dzi.

Sie­dzia­łem więc w swo­im po­ko­ju, umie­ra­jąc ze stra­chu, że Ja­mie może nie pójść ze mną na bal. Pra­wie nie spa­łem tej nocy, co było chy­ba naj­dziw­niej­szą rze­czą, jaka mnie w ży­ciu spo­tka­ła. Nie są­dzę, by za­miar za­pro­sze­nia Ja­mie na bal przy­spo­rzył ko­mu­kol­wiek tylu zgry­zot. Za­mie­rza­łem po­ga­dać z nią z sa­me­go rana, póki jesz­cze mia­łem od­wa­gę, Ja­mie nie było jed­nak w szko­le. Przy­pusz­cza­łem, że po­je­cha­ła do sie­ro­ciń­ca w Mo­re­he­ad City, tak jak ro­bi­ła to co mie­siąc. Kil­ko­ro z nas pró­bo­wa­ło urwać się pod tym pre­tek­stem ze szko­ły, ale Ja­mie była je­dy­ną oso­bą, któ­ra do­sta­wa­ła zgo­dę. Dy­rek­tor wie­dział, że na­praw­dę bę­dzie coś czy­ta­ła dzie­ciom, ro­bi­ła na dru­tach albo po pro­stu ba­wi­ła się z nimi w róż­ne gry. Nie było oba­wy, że wy­mknie się na pla­żę, pój­dzie do baru U Ce­ci­la albo coś w tym ro­dza­ju. Sama taka myśl była śmiesz­na.

Jesienna miłość

Подняться наверх