Читать книгу Przed zmierzchem - Нора Робертс - Страница 5

PROLOG

Оглавление

– Zachodnia Montana, 1991 –

Alice Bodine załatwiła się za niezbyt gęstą osłoną sosen. Musiała brnąć po kolana w śniegu, żeby się tam dostać, a jej goły tyłek (z rysunkiem ważki wytatuowanym w Port­land) trząsł się na wietrze szumiącym niczym fale przyboju.

Ponieważ przeszła dobre pięć kilometrów boczną drogą i nie widziała ani jednego samochodu czy ciężarówki, zastanawiała się, po co, do cholery, w ogóle się chowa.

Podciągając dżinsy uznała, że niektóre przyzwyczajenia są widać silniejsze.

Bóg świadkiem, że się starała. Usiłowała zerwać z przyzwyczajeniami, zasadami, konwencjami i oczekiwaniami. A tu proszę, ciąg­nie na wpół zamarznięty tyłek do domu, ledwie trzy lata po tym, jak ogłosiła się wyzwoloną ze wszystkiego co zwyczajne, pospolite.

Poprawiła plecak na ramionach i wysoko podnosząc nogi, wyszła po swoich śladach z powrotem na tę kiepską drogę. Plecak mieścił jej cały majątek w postaci drugiej pary dżinsów, T-shirta z logo zespołu AC/DC, bluzy z logo Grateful Dead zabranej jakiemuś zapomnianemu już facetowi w Los Angeles, małych buteleczek mydła i szamponu zwiniętych podczas na szczęście krótkiej roboty w roli sprzątaczki w Holiday Inn w Idaho, prezerwatyw, kosmetyków do makijażu, piętnastu dolarów i trzydziestu ośmiu centów oraz resztek dość przyzwoitej trawki z pięciodolarowej torebki, rąbniętej chłopakowi, z którym imprezowała na polu namiotowym we wschodnim Oregonie.

Powiedziała sobie, że wybiera się do domu z powodu braku pieniędzy i zdecydowanej niechęci do tego, by jeszcze kiedykolwiek prać zaplamioną spermą pościel jakiegoś durnia. Po części też musiała przyznać przed samą sobą, że zbyt łatwo przyszłoby jej zostać jedną z tych patrzących martwym wzrokiem kobiet wystających na ulicach miast, które mijała.

Nie da się ukryć, była blisko. Jeśli jest się wystarczająco głodną, zziębniętą i przestraszoną, pomysł sprzedawania własnego ciała – w końcu to tylko seks – za cenę posiłku i porządnego pokoju, może wydawać się całkiem spoko.

Prawda była taka, że miała zasady, których nigdy by nie złamała. Po prostu chciała do domu. Tęskniła za matką, siostrą, dziadkami. Tęskniła za swoim pokojem z różowymi ścianami ozdobionymi plakatami i za oknami wychodzącymi na góry. Chciała poczuć rano zapach kawy i bekonu w kuchni, poczuć pod sobą konia w pełnym galopie.

Jej siostra była zamężna – czyż to nie jej głupie, całkowicie tradycyjne wesele dopełniło miary i sprawiło, że wyjechała? Reenie może mieć już dziecko i pewnie ma, i pewnie nadal jest tak cholernie idealna.

Ale brakowało jej nawet tego, nawet tej irytującej doskonałości Maureen.

Szła więc dalej, kolejne półtora kilometra, w znoszonym polarze kupionym w sklepie z używaną odzieżą, który ledwo chronił przed zimnem i w ponaddziesięcioletnich butach, waląc w ubity śnieg na wąskim poboczu.

Pomyślała, że powinna była zadzwonić do domu z Missouli. Powinna była przełknąć dumę i zadzwonić. Dziadek by po nią przyjechał – on nigdy nie prawił kazań. Ale już widziała siebie, jak idzie zamaszystym krokiem drogą wiodącą do rancza – albo wręcz maszeruje z dumnie uniesioną głową.

Wszystko się zatrzyma, po prostu zamrze. Pracownicy na ranczu, konie, nawet bydło na polach. Stary ogar, Blue, przybiegnie susami ją przywitać. A matka wyjdzie na werandę.

Powrót córki marnotrawnej.

Westchnienie Alice zamieniło się w obłok pary, który momentalnie rozpłynął się w silnym wietrze.

Powinna była zadzwonić, wiedziała o tym, ale złapanie stopa w Missouli zdawało się dobrym znakiem. I zostało jej tylko dwadzieścia kilometrów do domu.

Martwiła się, że nie zdąży przed zmrokiem. W plecaku miała latarkę, ale baterie mogły nie wytrzymać. Miała też zapalniczkę, ale myśl o rozbiciu obozu bez namiotu i koca, bez jedzenia, bez wody, która skończyła się trzy kilometry temu, sprawiła, że przyśpieszyła kroku.

Próbowała sobie wyobrazić, co powiedzą. Będą szczęśliwi na jej widok – muszą być. Może będą wkurzeni, że wyjechała, zostawiając jedynie arogancki liścik. Ale miała osiemnaście lat i była wystarczająco dorosła, żeby robić, co chciała – a nie chciała iść na studia ani do małżeńskiego więzienia, ani zostać robolem na ranczu.

Chciała wolności i ją wybrała.

Teraz ma dwadzieścia jeden lat i sama zdecydowała, że wraca.

W sumie mogłaby pracować na ranczu. Może nawet zastanowiłaby się nad pójściem na jakieś kursy.

Jest dorosłą kobietą.

Zęby dorosłej kobiety szczękały z zimna, mimo to parła do przodu. Miała nadzieję, że zobaczy się z dziadkami – poczuła ostre ukłucia wyrzutów sumienia, ponieważ nie była pewna, czy babcia i dziadek żyją.

Oczywiście, że tak, zapewniła samą siebie. To tylko trzy lata. Babcia nie będzie wkurzona, przynajmniej niezbyt długo. Może trochę ją zbeszta. Ależ ty jesteś chuda! Coś ty, na Boga, zrobiła z włosami?

Rozbawiona tą myślą Alice naciągnęła czapkę narciarską głębiej na uszy i na krótko obcięte włosy, które ufarbowała na możliwie najjaśniejszy blond. Podobała się sobie jako blondynka, podobało jej się, jak ten kolor akcentował zieleń jej oczu.

Z przyjemnością wyobrażała sobie, że znajdzie się w objęciach dziadka, że usiądzie do suto zastawionego stołu – niedługo Święto Dziękczynienia – i opowie tej sztywniackiej rodzinie o swoich przygodach.

Widziała Pacyfik, paradowała po Rodeo Drive niczym gwiazda filmowa, dwa razy pracowała jako statystka w prawdziwym filmie. Otrzymanie przyzwoitej roli w porządnym filmie okazało się trudniejsze niż sobie wyobrażała, ale przynajmniej próbowała.

Dowiodła, że jest w stanie dać sobie radę, umie robić różne rzeczy, zbierać doświadczenia. Jeśli będą jej za bardzo suszyć głowę, może znów wyjechać.

Zdenerwowana Alice zamrugała gwałtownie i powstrzymała napływające do oczu łzy. Nie będzie błagać. Nie będzie prosić, żeby ją przyjęli, żeby pozwolili jej wrócić.

Boże, jak bardzo chciała znaleźć się w domu.

Po kącie padania promieni słonecznych widziała, że przed zmrokiem nie zdąży, a w powietrzu czuła świeży śnieg. Może jeżeli pójdzie na skróty przez las, przez pola, dotrze chociaż do Skinnerów.

Zatrzymała się zmęczona, niezdecydowana. Bezpieczniej byłoby zostać na drodze, ale przejście przez pola zaoszczędziłoby jej co najmniej półtora kilometra. W dodatku jest tam kilka domków, o ile dobrze pamięta. Żadnych wygód, proste chatki dla turystów chcących pomieszkać w dziczy, ale mogłaby się do którejś włamać, rozpalić ogień, może znajdzie jakieś puszki z jedzeniem.

Spojrzała na pozornie niekończącą się drogę, potem na zasypane śniegiem pola, na ośnieżone góry rysujące się na tle nieba, które już zaczynało przybierać szaroniebieską barwę od zmroku i zbliżającej się zadymki śnieżnej.

Później Alice miała często wracać do tego niezdecydowania, tych kilku minut wahania na poboczu drogi w przenikliwym wietrze. Te kilka minut przed wyruszeniem ku polom, ku górom, które skryłyby ją w wydłużających się cieniach sosen.

Chociaż był to pierwszy dźwięk, jaki Alice usłyszała od ponad dwóch godzin, jeśli nie liczyć jej oddechu, kroków i wiatru targającego drzewami, z początku nie zarejestrowała warkotu silnika.

Kiedy dźwięk do niej dotarł, przebrnęła przez śnieg i poczuła, że serce zabiło jej mocniej na widok zbliżającego się pikapa.

Wyszła na drogę i zamiast wystawić kciuk, jak robiła to niezliczoną ilość razy, zamachała rękoma na znak niebezpieczeństwa.

Może i nie było jej tu trzy lata, ale urodziła się i wychowała na ranczu. Na Zachodzie. Nikt nie przejedzie obojętnie obok kobiety sygnalizującej potrzebę pomocy.

Gdy auto zwolniło, żeby się zatrzymać, Alice pomyślała, że nigdy nie widziała niczego piękniejszego niż ten przerdzewiały niebieski ford ze stojakiem na broń, paką zakrytą plandeką i naklejką PRAWDZIWY PATRIOTA na przedniej szybie.

Gdy kierowca przechylił się do prawej strony i skręcił szybę, z trudem powstrzymała łzy.

– Wygląda na to, że potrzebuje pani pomocy.

– Byłoby dobrze, gdyby mógł mnie pan podwieźć. – Uśmiechnęła się, mierząc go wzrokiem. Potrzebowała tej podwózki, ale nie była głupia.

Nosił nie najnowszy kożuch z owczej skóry i brązowy kowbojski kapelusz na krótko obciętych ciemnych włosach.

Przystojny, pomyślała Alice, co zawsze pomaga. Starszy – ma co najmniej czterdzieści lat. Oczy, też ciemne, patrzyły wystarczająco przyjaźnie.

Z radia dobiegał dźwięk piosenki country.

– Dokąd? – spytał z silnym montańskim akcentem, który brzmiał jak muzyka.

– Ranczo Bodine. To tylko…

– Jasne, wiem, gdzie to jest. Będę tamtędy przejeżdżał. Proszę wskakiwać.

– Dzięki. Dzięki. Naprawdę jestem wdzięczna. – Zsunęła plecak z ramion i wciągnęła go za sobą do szoferki.

– Samochód się popsuł? Nie widziałem niczego na drodze.

– Nie. – Postawiła plecak na stopach, prawie oniemiała z ulgi, jaką dawało ogrzewanie w samochodzie. – W Missouli złapałam okazję, ale musieli skręcić jakieś dziesięć kilometrów stąd.

– Szła pani dziesięć kilometrów?

Zamknęła oczy z rozkoszy, czując jak kostki lodu, w jakie zamieniły się jej palce, zaczęły rozmarzać. – To pierwszy samochód od dwóch godzin. Nie zamierzałam przejść całej drogi na piechotę. Cieszę się, że już nie muszę.

– Długi spacer, zwłaszcza jak na taką małą osóbkę. Robi się ciemno.

– Wiem. Mam szczęście, że na pana trafiłam.

– Ma pani szczęście – powtórzył.

Nie zobaczyła zbliżającej się do niej pięści. Cios był tak szybki, tak szokujący. Miała wrażenie, że twarz jej eksplodowała. Oczy wywróciły się w tył, ciało zwiotczało.

Drugiego uderzenia już nie poczuła.

Poruszając się szybko, zachwycony, że okazja sama wpadła mu w ręce, wyciągnął dziewczynę z szoferki i wepchnął bezwładne ciało na pakę.

Związał jej ręce i nogi, zakneblował, po czym nakrył starym kocem.

Nie chciał, żeby zamarzła na śmierć, zanim dowiezie ją do domu.

Zostało im jeszcze kilka dobrych kilometrów do pokonania.

Przed zmierzchem

Подняться наверх