Читать книгу Przed zmierzchem - Нора Робертс - Страница 8

ROZDZIAŁ TRZECI

Оглавление

Trochę się jednak zmienił, pomyślała Bodine.

Był tak szczupły, że aż chudy, kiedy wyjeżdżał. Nabrał nieco ciała. Długie nogi i wąskie biodra sprawiały, że wyglądał smukło, ale w ramionach zrobił się szerszy, a twarz nabrała męskiego wyrazu.

To zawsze była dobra twarz, lecz teraz rysy się wyostrzyły, szczęka zrobiła bardziej stanowcza. Włosy, barwy zimowej sierści jeleni, były dłuższe, niż pamiętała, więc koło uszu i nad kołnierzem koszuli zaczęły się kręcić.

Zastanawiała się, czy nadal mu się robią pasemka od słońca, gdy nie nosi kapelusza dłużej niż dziesięć minut. Obrócił głowę, spojrzał na nią i dostrzegła, że jego oczy pozostały takie same – ta zwodniczo spokojna szarość, która potrafiła przybrać zielony lub niebieski odcień.

– Cześć, Bodine.

Clementine obróciła się na pięcie i wzięła się pod kościste boki. – No wreszcie. Czy tobie się wydaje, że prowadzę stołówkę? Masz szczęście, że zostały jakieś resztki.

– To wina Rory’ego. Dołożył mi pracy na koniec dnia. Cześć. Callen.

– Umyj no ręce – nakazała Clementine. – A potem do stołu.

– Tak, psze pani.

– Chcesz piwa? – spytał Callen.

– Będzie chciała kieliszek tego czerwonego wina, które zaczęła pijać, bo zapobiega problemom sercowym czy coś takiego. O tam. – Clementine wskazała palcem.

– Naprawdę? Podam ci. – Callen podszedł spokojnym krokiem do szafki, wyjął kieliszek i nalał wina, podczas gdy Bodine posłusznie myła ręce.

– A ty zjedz sałatkę. – Clementine nałożyła czubatą porcję sałatki do miski, pokropiła czymś i wymieszała. – I żadnego marudzenia o sosie.

– Dobrze, psze pani. Dzięki – dodała, gdy Callen podał jej kieliszek.

Usiadła, upiła łyk wina, a potem, kiedy Clementine rzuciła jej serwetkę na kolana, podniosła widelec. – Siedź tu i dotrzymaj jej towarzystwa, Cal. Ciągle spóźnia się na kolację i je sama. Ciągle! W piekarniku jest ciepły talerz i dopilnuj, żeby zjadła do ostatniego kęsa.

– Dopilnuję.

– Chcesz jeszcze szarlotki?

– Kochana Clem, przykro mi, ale nie mam już miejsca na następną porcję.

– Weź sobie porządny kawałek do domku, jak będziesz wychodził.

Uszczypnęła go w policzek, a jego twarz rozświetliła się w uśmiechu jak letnie niebo od błyskawicy.

– Witaj w domu. Idę już. – Zamiast uszczypnięcia w policzek Bodine dostała lekkie pacnięcie w tył głowy, które zakończyło się pieszczotliwym zmierzwieniem włosów. – Do ostatniego kęsa, młoda damo. Do zobaczenia rano.

– Dobranoc, Clementine. – Bodine poczekała, aż za gosposią zamknęły się drzwi do przedsionka, po czym westchnęła i sięgnęła po wino. – Nie musisz tu siedzieć i patrzeć, jak jem.

– Obiecałem. Słowo daję, uciekłbym i ożenił z tą kobietą dla samego jej ostrego języka. Jej kuchnia byłaby jedynie dodatkiem. – Pociągnął długi łyk piwa przyglądając się Bodine. – Wyładniałaś.

– Tak uważasz?

– Tak widzę. Zawsze byłaś ładna, ale jest jeszcze lepiej. A co poza tym?

– Dobrze. Dużo pracy. Dobrze i dużo pracy. A ty?

– Cieszę się, że wróciłem. Nie byłem tego pewien, więc to miło.

– Nie zdążyłeś się stęsknić za Hollywood.

Wzruszył ramionami. – To była dobra robota. Ciekawa. Cięższa niż można by sądzić – cięższa niż sądziłem, kiedy się do tego wziąłem.

Jej zdaniem najlepsza i najbardziej satysfakcjonująca praca zazwyczaj taka była.

– Znalazłeś w niej to, czego potrzebowałeś?

Ich spojrzenia znowu się spotkały.

– Tak.

– Wiesz, minęło kilka lat, ale chciałam powiedzieć, że przykro mi z powodu twojego taty. I przepraszam, że nie było mnie na pogrzebie.

– Dziękuję. O ile pamiętam, byłaś chora, grypa czy coś takiego.

– Coś takiego. Trzy dni. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak chorowała i nie mam ochoty na powtórkę.

– Skoro jesteśmy przy kondolencjach, to przykro mi z powodu twojego pradziadka. To był dobry człowiek.

– Najlepszy, tak po prawdzie. Jak twoja mama, Callen?

– Radzi sobie. Dobrze jej tam, ma wnuka do rozpuszczania, następny w drodze. Sprzedajemy resztę starej ziemi twojemu tacie.

Bodine pogrzebała w sałatce.

– Nie wiem, czy nie powinnam powiedzieć, że mi przykro.

– Nie ma takiej potrzeby. Ta ziemia nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Już od dawna.

Może i tak, pomyślała, ale tak czy inaczej powinna należeć do niego.

– Zrobimy z niej dobry użytek.

– Też tak myślę. – Wstał, wyjął talerz z piekarnika. – No, ale proszę, proszę, Bodine – powiedział, stawiając przed nią kolację. – Prowadzisz cały wielki ośrodek.

Ponieważ Clementine nie mogła spojrzeć na nią świdrującym wzrokiem, Bodine nie żałowała sobie pieprzu z młynka.

Lubiła ostry smak.

– Nie robię tego sama.

– Z tego, co słyszę, robiłabyś, gdybyś mogła. Popracowałem dziś trochę dla ciebie – dodał. – Chase doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli tam pojadę, popracuję z Abem, bo minęło już trochę lat, i się wdrożę.

Wiedziała o tym – tylko dlatego, że Chase postanowił wysłać jej SMS-a, już po fakcie. – I co, wdrożyłeś się?

– Zaczynam. Więc powiem ci, jeżeli chcesz mnie słuchać.

Urwał na chwilę. Wzruszyła ramionami i jadła lazanię.

– Zgadzam się z Abem, że powinnaś wynająć kolejnego koniarza. To prawda, że możesz brać ludzi z rancza, ale lepiej byłoby mieć kogoś, kto będzie tam siedział. Ja bez problemu przejmę obowiązki Abe’a, za miesiąc, ale nadal brak ci jednej osoby.

Ponieważ zgadzała się z jego rozumowaniem i nie mogła spierać się z jego radą, kiwnęła potakująco głową. – Zajmuję się tym. Na razie nikogo nie znalazłam.

– To Montana, Bodine. Znajdziesz kowboja.

– Nie szukam byle kogo. – Machnęła widelcem i w tej kwestii była stanowcza. – Gdybym cię nie znała, nie zastępowałbyś Abe’a.

– No dobrze, masz rację.

– Ale cię znam. Może ty znasz kogoś z Kalifornii, kto chciałby zmienić scenerię.

Pokręcił głową, patrząc na piwo. – Zmiana scenerii jest w pakiecie, bo jedziesz tam, gdzie cię potrzebują. I dobrze płacą, jeśli jesteś dobry. Mogę się upomnieć o przysługę, ale czułbym się nie w porządku, prosząc kogoś, żeby zrezygnował z takich pieniędzy na rzecz przejażdżek konnych, lekcji jazdy czy oporządzania stajni i koni.

Podniósł oczy na patrzącą na niego Bodine. – Dlaczego ja to zrobiłem?

– Ja cię nie prosiłam.

– Ależ tak. Już była najwyższa pora na powrót do domu. – A potem szeroki uśmiech znowu rozświetlił jego twarz. – I może trochę tęskniłem za tobą i twoimi długimi nogami, Bodine.

– Akurat – powiedziała to rozbawionym i nieco sarkastycznym tonem.

– Mógłbym, gdyby wiedział, że tak wyładniałaś.

– Też mogłabym za tobą tęsknić, gdybym wiedziała, że przestałeś być takim chudzielcem.

Zaśmiał się. – Wiesz, z czego właśnie zdałem sobie sprawę? Naprawdę mi ciebie brakowało. Brakowało mi tej kuchni. Chociaż, o rany, wygląda trochę inaczej, niż kiedy tu ostatni raz byłem. Stare drzwi stajenne prowadzą do spiżarni tak wielkiej, że można by ją opodatkować. Wielgachna błyszcząca kuchenka i ten kran do wyciągania ze ściany. Clementine mówi, że to do napełniania garnków na kuchni.

– Babcie wkręciły mamę w jeden z tych remontowych programów telewizyjnych. Tak wierciła ojcu dziurę w brzuchu, aż w końcu ustąpił.

– No właśnie, za nimi też się stęskniłem. Chętnie odwiedzę Nanę i Miss Fancy.

– Będą zachwycone. Masz w chatce wszystko, czego potrzebujesz?

– A nawet więcej. Ona też wygląda nieco inaczej, od kiedy zakradaliśmy się tam z Chasem, żeby wymyślać nowe przygody.

– I w której mnie zamknęliście. – Zorientowała się, że nadal jest tym trochę rozgoryczona.

– No, byłaś dziewczyną.

Zaśmiała się z jego udawanego przerażenia. Może też się trochę za nim stęskniła.

– Jeździłam równie dobrze jak wy.

– Owszem. Strasznie mnie to wkurzało. Chase powiedział, że kilka lat temu straciłaś Cudowną.

Bodine miała słodką klacz, którą kochała, o którą dbała i na której jeździła od czasu, kiedy obie miały dwa lata. – Prawie mi serce pękło. Minęło pół roku zanim wybrałam kolejnego konia.

– Dobrze wybrałaś. Twój Leo jest mądry i ma charakter. Jeszcze wina?

Zastanowiła się chwilę. – Pół kieliszka.

– Jaki jest sens połowy czegokolwiek?

– To więcej niż nic.

– Brzmi jak pójście na kompromis. – Ale wstał, wziął butelkę i postawił na stole. – Wygląda na to, że już zjadłaś, więc wypełniłem obowiązek wobec Clementine. Powinienem iść.

– Chcesz to ciasto?

– Nie. Jeżeli wezmę, będzie stało i kusiło mnie, żebym je zjadł, a ja nie zasnę. Dobrze cię widzieć, Bo.

– Ciebie też.

Gdy wyszedł, siedziała przez chwilę i analizowała rozmowę, w zamyśleniu pocierając scyzoryk, który nosiła w przedniej kieszonce spodni. Zawsze. Ten, który dostała od niego na dwunaste urodziny.

Może, ale tylko może, nadal czuła odrobinę tego zadurzenia. Jego ślad.

Nic, o co należałoby się martwić. Nic, co pchnęłoby ją do jakiegoś działania. To tylko lekki dreszczyk na widok mężczyzny, jakim stał się z chłopca, przy którym szybciej biło jej serce, kiedy była nastolatką.

Dobrze to sobie uświadomić, przyznać się i móc odłożyć na bok.

Wzięła butelkę wina i nalała sobie równo pół kieliszka.

To więcej niż nic.

– 1991 –

Nakazał jej, żeby nazywała go Panem. Alice zapamiętała każdą zmarszczkę na jego twarzy, ton głosu. Kiedy ucieknie, powie policji, że ma około czterdziestu lat, jest biały, mierzy około metra osiemdziesięciu, waży może z siedemdziesiąt kilogramów. Muskularny i bardzo silny. Piwne oczy, kasztanowe włosy.

Na lewym biodrze ma pomarszczoną bliznę długości około dwóch i pół centymetra oraz przypominające plamę brązowe znamię na zewnętrznej stronie prawego uda.

Często pachnie skórą, piwem i smarem do broni.

Będzie pracowała z rysownikiem policyjnym.

Miała ponad miesiąc na wyrzucanie sobie, że nie przyjrzała się uważniej pikapowi. Nawet koloru nie zapamiętała, chociaż wydawało się jej, że był to spłowiały pordzewiały błękit.

Nie poda im numeru rejestracyjnego, zresztą może był to kradziony samochód. Ale jego może opisać, od kapelusza hodowcy bydła po zniszczone buty Durango.

Chyba że wcześniej zdoła go zabić.

Marzyła, że jakimś sposobem znajduje nóż, pistolet albo sznur i zabije go, kiedy następnym razem usłyszy, jak otwiera drzwi do piwnicy i jak w tych butach ciężkim krokiem schodzi po schodach do jej więzienia.

Nie miała pojęcia, gdzie jest, czy to nadal Montana, czy przewiózł ją do Idaho albo Wyoming. Równie dobrze mogła być na Księżycu.

Jej więzienie miało betonową podłogę, ściany pokryte tanimi panelami. Żadnego okna i tylko jedne drzwi, do których prowadziły chwiejne schody bez poręczy.

Miała toaletę, zlew przymocowany do ściany, wąski brodzik z ręcznym prysznicem. Tak samo jak powietrze w pomieszczeniu, woda nie była nawet ciepła.

Dla zapewnienia prywatności przymocował złachaną zasłonkę, żeby oddzielić część toaletową od reszty.

Ta reszta miała szerokość dziesięciu kroków na dziesięć – wiedziała o tym, ponieważ przemierzała ją niezliczoną ilość razy, naprężając kajdany, przymocowane do prawej nogi, które uniemożliwiały jej wejście wyżej niż na dwa dolne schodki. W piwnicy było jeszcze łóżko polowe, stół przyśrubowany do podłogi, lampa przyśrubowana do stołu. Jej podstawę stanowił niedźwiedź wspinający się na drzewo, do której wkręcono czterdziestowatową żarówkę.

Chociaż zabrał jej plecak, zostawił pastę do zębów, szczoteczkę, mydło, szampon i nakazał je stosować, ponieważ schludność jest jedną z największych cnót.

Dał jej szorstki ręcznik oraz myjkę i dwa na szczęście ciepłe koce. Na stole leżał egzemplarz Biblii.

Jeżeli chodzi o jedzenie, to stary drewniany kosz na podpałkę mieścił pudełko Cheerios, pół bochenka białego chleba, małe słoiki masła orzechowego i dżemu winogronowego oraz kilka jabłek – ponieważ Pan twierdził, że jabłko dziennie pozwala uniknąć lekarza. Miała jedną plastikową miskę i jedną plastikową łyżkę.

Przynosił jej obiad. Dzięki temu wiedziała, że minął kolejny dzień. Zazwyczaj był to jakiś gulasz, ale czasami tłusty burger. Za pierwszym razem odmówiła jedzenia, krzyczała i wściekała się na niego.

Pobił ją do utraty przytomności i zabrał koce. Następne dwadzieścia cztery godziny, koszmar bólu i dreszczy przekonały ją do jedzenia. Musi być silna, żeby mogła uciec.

Sukinsyn nagrodził ją czekoladowym batonikiem.

Próbowała błagań, przekupstwa – jej rodzina da mu pieniądze, jeżeli ją puści.

Powiedział, że teraz jest jego własnością. Chociaż wyraźnie była dziwką, zanim ją ocalił tamtego dnia na drodze, to jest za nią odpowiedzialny. I może robić z nią, co mu się podoba.

Zasugerował, żeby czytała Biblię, ponieważ zostało zapisane, że kobieta ma się podporządkować dominacji mężczyzny, bo Bóg stworzył kobietę z żebra Adama, żeby była mu towarzyszką życia i rodziła dzieci.

Kiedy nazwała go chorym skurwysynem, pierdolonym tchórzem, odstawił swoją miskę gulaszu. Dłonią zwiniętą w pięść złamał jej nos, po czym zostawił zakrwawioną i zapłakaną.

Kiedy zgwałcił ją po raz pierwszy, walczyła jak szalona. Chociaż bił ją i dusił, walczyła, krzyczała, błagała i broniła się przed każdym gwałtem, dzień za dniem, aż wszystkie zlały się w jeden.

Któregoś z tych dni przyniósł jej plaster pieczonej szynki pokrojony na kawałki, kupkę purée ziemniaczanego z czerwonym sosem, porcję papkowatego groszku i bułeczkę. Była nawet serwetka w czerwoną kratkę, złożona w trójkąt, co ją tak zszokowało, że zaniemówiła.

– To nasza bożonarodzeniowa kolacja – powiedział, gdy usiadł na schodach, by zjeść. – Chcę widzieć, jak z wdzięcznością jesz to, co nie bez trudu przygotowałem.

– Boże Narodzenie. – Cała drżała w środku. – Jest Boże Narodzenie?

– Nie popieram tych bzdur z prezentami albo wymyślnymi drzewkami i co tam jeszcze. To dzień świętowania narodzin Jezusa. Więc dobry posiłek wystarczy. Jedz.

– Jest Boże Narodzenie. Proszę, proszę, Boże, proszę, pozwól mi iść. Chcę do domu. Chcę do mamy. Chcę…

– Zamknij gębę, nie chcę słuchać, czego byś chciała – warknął i głowa jej odskoczyła, jakby ją uderzył. – Jeżeli wstanę z tego miejsca, zanim skończę jeść, pożałujesz. Uważaj, co mówisz, i jedz, co dostajesz.

Wzięła łyżkę, zdołała nabrać na nią trochę szynki i przeżuć, chociaż szczęka ciągle ją bolała po pobiciu sprzed kilku dni.

– Sprawiam panu tyle kłopotów. – Od miesiąca, pomyślała. Siedzi w tej dziurze w ziemi z tym świrem od ponad miesiąca. – Nie wolałby pan kogoś – towarzyszki życia, jak mówi Biblia – która by się panem opiekowała? Gotowała dla pana?

– Nauczysz się – powiedział, jedząc z podejrzanym spokojem i cierpliwością, o których wiedziała, że powinna się bać.

– Ale… ja potrafię gotować. Całkiem nieźle gotuję. Jeżeli pozwoli mi pan pójść na górę, mogę dla pana gotować.

– Coś ci nie pasuje w posiłku, który dostałaś?

– Och, nie. – Zjadła trochę kleistych ziemniaków. – Widzę, że zadał pan sobie dużo trudu, by to przygotować. Ale ja mogę pana uwolnić od tych obowiązków, gotować i sprzątać, być prawdziwą pomocą.

– Czy ja ci wyglądam na głupka, Esther?

Już dawno przestała krzyczeć, że nazywa się Alice.

– Nie, proszę pana! Oczywiście, że nie.

– Uważasz, że jestem tak głupi, tak podatny na kuszenie kobiety, że nie wiem, że spróbujesz uciec, jak wejdziesz na górę?

Jego wargi się wykrzywiły. Oczy tak przerażająco pociemniały. – Może najpierw spróbujesz mi wepchnąć kuchenny nóż w gardło?

– Nigdy bym…

– Zamknij się, kłamliwa suko. Nie ukarzę cię tak, jak na to zasługujesz, za mówienie, że jestem głupi, bo dziś są urodziny Dzieciątka Jezus. Nie nadużywaj mojej cierpliwości.

Gdy ucichła i zajęła się jedzeniem, pokiwał z zadowoleniem głową. – Nauczysz się. A kiedy uznam, że się nauczyłaś i jesteś wystarczająco dobra, może pozwolę ci pójść na górę. Ale na razie masz tu wszystko, czego potrzeba.

– Czy mogłabym pana o coś poprosić?

– Prosić możesz. Nie znaczy, że dostaniesz.

– Gdybym mogła dostać rękawiczki i drugą parę skarpetek, które były w plecaku. Dłonie i stopy mi marzną. Boję się, że zachoruję. Jeżeli się przeziębię, będę dla pana jeszcze większym kłopotem niż teraz.

Popatrzył na nią badawczo nic nie mówiąc. – Może wezmę to pod uwagę.

– Dziękuję. – Te słowa chciały utknąć w jej gardle jak jedzenie, ale zmusiła się do ich wypowiedzenia. – Dziękuję panu.

– Może wezmę to pod uwagę – powtórzył – jeżeli okażesz mi należyty szacunek. Wstań.

Odstawiła papierowy talerzyk na stolik koło łóżka i podniosła się.

– Zdejmij ubrania i połóż się na łóżku, które ci dałem. Wezmę, co mi się należy, i tym razem nie będziesz się sprzeciwiać.

Pomyślała o odmrożeniach na dłoniach i stopach, o nieustannym zimnie. I tak ją zgwałci. Po co jeszcze do tego ma zostać pobita? Zdjęła bluzę i koszulkę, którą miała pod spodem. Jej serce wyschło i nie miała już czym płakać, gdy zdejmowała zdarte od chodzenia po betonie skarpetki. Ściąg­nęła dżinsy, zdjęła lewą nogawkę, drugą zsunęła do miejsca, w którym jej kostkę trzymały pęta.

Położyła się na łóżku polowym i czekała, aż się rozbierze, przygniecie ją swoim ciężarem, wedrze w nią, podyszy i postęka, postęka i podyszy.

Sądziła, że to ten moment ją złamał – kiedy poddała się gwałtowi w zamian za parę skarpetek.

Ale gdy wracała myślami do tamtej nocy, kiedy już wiedziała, że zaczął się nowy rok, gdy każdego ranka przez cały tydzień wymiotowała schylona nad sedesem, była pewna, że to nie było wtedy.

Przełom nastąpił, gdy dowiedziała się, że nosi jego dziecko.

Bała się mu powiedzieć i bała nie powiedzieć. Myślała o samobójstwie, ponieważ z pewnością byłoby to najbardziej humanitarne dla niej i dla tego, co w niej zasiał.

Ale brakowało jej odwagi i środków.

Może on to za nią załatwi, myślała Alice, kuląc się na polówce. Kiedy dowie się, że jest w ciąży, po prostu pobije ją na śmierć. I będzie koniec.

Myślała o matce, siostrze, dziadkach, wujkach i ciotkach, i kuzynach. Myślała o ranczu, o tym, że w styczniowym śniegu musi wyglądać jak z pocztówki.

Nie będą jej szukać, przypominała sobie. Sama zamknęła te drzwi, spaliła ten most, przecięła tę linę.

I nigdy nie znajdą jej w tej norze.

Żałowała, że nie może im powiedzieć, że jej przykro, że uciek­ła. Pełna gniewu, zarozumiała, lekceważąca ich uczucia. Nie wierzyła wtedy, że im na niej zależy.

Żałowała, że nie może im powiedzieć, że do nich wracała.

Kiedy usłyszała skrzypnięcie drzwi i kroki na schodach, zadrżała. Nie tyle ze strachu, ile z rezygnacji.

– Podnieś ten swój leniwy tyłek z łóżka i jedz.

– Jestem chora.

– Będziesz jeszcze bardziej chora, jeżeli nie zrobisz tego, co mówię.

– Potrzebuję lekarza.

Chwycił ją za włosy i poderwał do góry.

Krzycząc, zakryła twarz. – Proszę, proszę. Jestem w ciąży. Jestem w ciąży.

Ścisnął mocniej i przyciągnął jej twarz do swojej. – Nie próbuj żadnej z tych swoich kurwich sztuczek na mnie.

– Jestem w ciąży – powiedziała to spokojnie przekonana, że czeka ją śmierć. Starała się być na nią gotowa. – Wymiotuję co rano od sześciu dni. Nie miałam okresu, od kiedy mnie tu przywiozłeś. Nie miałam w grudniu, teraz też nie, a już powinnam. Straciłam rachubę czasu, dopóki nie powiedziałeś, że jest Boże Narodzenie. Jestem w ciąży.

Gdy puścił jej włosy, opadła na łóżko.

– Zatem jestem zadowolony.

– Co?

– Masz coś nie tak ze słuchem, Esther? Jestem zadowolony.

Wpatrywała się w niego, a potem zamknęła oczy. – Chciałeś, żebym zaszła w ciążę.

– Jest powiedziane: idźcie i rozmnażajcie się. Twoim celem na ziemi jest rodzić dzieci.

Leżała nieruchomo, odsunęła od siebie rezygnację i pozwoliła sobie na odrobinę nadziei.

– Muszę zobaczyć się z lekarzem, panie.

– Twoje ciało jest do tego stworzone. Lekarze tylko straszą ludzi, żeby się bogacić.

On chce tego dziecka, upomniała siebie.

– Chcemy, żeby dziecko było zdrowe. Potrzebuję witamin i dobrej opieki. Jeżeli ja zachoruję, dziecko we mnie też zachoruje.

Ten ogień, ten szalony ogień błysnął w jego oczach.

– Myślisz, że jakiś krętacz doktorek zna się lepiej niż ja?

– Nie. Nie. Chcę tylko tego, co najlepsze dla dziecka.

– Powiem ci, co jest najlepsze. Wstań i zjedz, co przynios­łem. Zrezygnujemy ze stosunków, dopóki nie będziemy pewni, że jest dobrze zagnieżdżone.

Przyniósł przenośny grzejnik i wyściełany fotel. Wstawił też małą lodówkę, zaopatrzoną w mleko, surowe warzywa i owoce. Dawał jej więcej mięsa niż wcześniej i kazał codziennie zażywać witaminy.

Kiedy uznał, że jest wystarczająco zdrowa, ponowił gwałty, ale już rzadziej. Jeśli bił, ograniczał się do uderzeń otwartą dłonią w twarz.

Gdy urósł jej brzuch, dostała obszerne powiewne sukienki, których nienawidziła, oraz parę kapci, za które popłakała się z wdzięczności. Do ściany przypiął kalendarz i sam odznaczał upływ czasu, więc patrzyła, jak wloką się kolejne dni jej życia.

Z pewnością pozwoli jej pójść na górę, jak pojawi się dziecko. Chciał go, więc pozwoli jej i dziecku pójść na górę.

A wtedy…

Będzie musiała poczekać, rozmyślała Alice, siedząc w fotelu blisko parzącego grzejnika, a dziecko kopało i wierciło się w niej.

Będzie musiała go przekonać, że zostanie, że będzie posłuszna, że ją złamał. Gdy wybada sytuację i będzie mogła zaplanować najlepszy sposób na wydostanie się, ucieknie. Zabije go, jeżeli nadarzy się taka sposobność, ale ucieknie.

Żyła tą myślą, przyjściem dziecka na świat, dzieckiem otwierającym jej drzwi do ucieczki. Środek do celu i nic więcej, coś, co w nią wmusił.

Kiedy znajdzie się na górze, odzyska siły, kiedy będzie wiedziała, gdzie jest, a on straci czujność, wtedy ucieknie.

Na Boże Narodzenie będzie w domu, bezpieczna, a ten skurwiel będzie martwy albo w więzieniu. Dziecko… o tym myśleć nie potrafiła.

Nie chciała.

Pod koniec września, w jedenastym miesiącu niewoli, poród zaczął się od dokuczliwego bólu pleców. Chodziła, żeby go złagodzić, siadała w fotelu, zwijała się na łóżku, ale nic nie pomagało. Rozprzestrzeniał się, dochodził do brzucha, stawał mocniejszy.

Gdy odeszły jej wody, zaczęła krzyczeć. Krzyczała jak podczas pierwszych tygodni pobytu w piwnicy. I tak samo jak podczas tych tygodni nikt nie przyszedł.

Przerażona wpełzła na polówkę, podczas gdy bóle były coraz silniejsze, coraz częstsze. Miała wyschnięte gardło, więc pomiędzy skurczami piła kranówkę z papierowych kubków, w które ją zaopatrzył.

Dziesięć godzin po pierwszym bólu otworzyły się drzwi. – Pomóż mi. Proszę, proszę, pomóż mi.

Zszedł szybko i stał zachmurzony, po czym włożył kapelusz.

– Proszę, to boli. Tak strasznie boli. Potrzebuję lekarza. O mój Boże, potrzebuję pomocy.

– Kobieta rodzi dzieci we krwi i bólu. Nie jesteś inna. To dobry dzień. Piękny dzień. Mój syn przychodzi na świat.

– Nie odchodź! – Zaszlochała, gdy ruszył po schodach. – Och, Boże, nie opuszczaj mnie. – Potem ból sprawił, że mogła wydać z siebie jedynie płaczliwy krzyk.

Wrócił ze stertą starych ręczników, które bardziej by się nadawały na szmaty, ocynkowanym wiadrem wody oraz nożem w pochwie przy pasku.

– Proszę, zadzwoń po lekarza. Coś jest chyba nie tak.

– Nic nie jest nie tak. To kara za grzech Ewy i tyle. – Zadarł jej sukienkę i wepchnął w nią palce, przysparzając jeszcze więcej bólu.

– Wygląda na to, że zaraz urodzisz. Krzycz sobie, ile chcesz. Nikt nie usłyszy. Sam przyjmę na świat mojego syna. Odbiorę go własnymi rękoma na własnej ziemi. Wiem, co robię. W swoim życiu odbierałem poród wielu cielaków, a to jest podobne.

Rozerwie ją na pół ten potwór, którego ma w sobie przez niego. Oszalała z bólu rzuciła się na niego i próbowała wyrwać. Później tylko szlochała wyczerpana, kiedy ponownie wyszedł.

Walczyła znowu, krzycząc ochryple, gdy wrócił ze sznurem i przywiązał ją do łóżka.

– Dla twojego dobra – powiedział. – A teraz wypchnij mojego syna. Przyj, słyszysz? Albo go z ciebie wytnę.

Zlana potem, wyczerpana Alice parła. Coś jej kazało, czemu nie była w stanie się oprzeć, mimo rozdzierającego bólu.

– Jest już jego głowa, widzę piękną głowę. Już ma włoski. Przyj!

Zebrała resztki sił i ostatni niewysłowiony ból sprawił, że krzyknęła. Gdy opadła bezwładnie z wyczerpania, usłyszała kwilenie.

– Urodziło się? Jest?

– Urodziłaś samicę.

Była zamroczona, jakby opuściła własne ciało. Przez zamglone od potu i łez oczy widziała, jak on trzyma wijące się dziecko, śliskie od krwi i mazi. – Dziewczynka.

Oczy patrzące na Alice były beznamiętne i zimne. Poczuła strach.

– Mężczyzna potrzebuje syna.

Położył dziecko na niej i wyciągnął sznurek z kieszeni. – Przystaw ją do piersi – nakazał przewiązując pępowinę.

– Nie.. nie mogę. Mam związane ręce.

Jego twarz była zimną maską. Wyszarpnął nóż zza paska. Alice instynktownie wygięła się w łuk, mocując się ze sznurami, rozpaczliwie chcąc objąć dziecko, żeby je chronić.

Ale on najpierw przeciął pępowinę, następnie sznur.

– Musisz wydalić łożysko. – Przyniósł kolejne wiadro, podczas gdy dziecko płakało coraz głośniej. Alice objęła dłońmi noworodka.

Nowy ból ją zaskoczył, ale nie był tak silny jak wcześniejsze. Mężczyzna wrzucił łożysko do wiadra.

– Zajmij się nią, niech przestanie miauczeć. Umyj ją i siebie.

Ruszył po schodach i raz jeszcze się obejrzał. – Mężczyzna potrzebuje i zasługuje na syna.

Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, Alice leżała na brudnym łóżku, a dziecko płakało i wiło się na niej. Nie chciała go tulić, i tak nie wiedziała jak. Nie chciała być z nim sama. Nie chciała na nie patrzeć.

Ale spojrzała i zobaczyła, jak bezradnie na niej leży. To coś, co w niej rosło.

To dziecko. Ta córka.

– Już dobrze. Będzie dobrze. – Podniosła się, wzdrygając z bólu, gdy usiadła, gdy przytuliła maleństwo i przystawiła mu pierś do usteczek. Trzymało ją nieruchomo, a szerokie oczy patrzyły ślepo, a potem Alice poczuła ciągnięcie, gdy zaczęło ssać.

– Widzisz, tak, właśnie tak. Będzie dobrze.

Pogłaskała główkę, zanuciła coś i poczuła nieopisaną miłość.

– Jesteś moja, nie jego. Tylko moja. Jesteś Cora. To imię twojej babci. Jesteś moją Corą i będę się tobą zajmować.

Zostawił ją na trzy dni i bała się, że nie wróci. Ze spętaną nogą nie mogła dojść do drzwi, znaleźć wyjścia.

Gdyby miała coś ostrego, być może spróbowałaby odciąć sobie stopę. Skromne zapasy topniały, ale miała ręczniki dla dziecka. Płukała i mydliła myjkę, żeby mała Cora była czysta.

Siedziała w fotelu z Corą w ramionach, śpiewała jej piosenki, uspokajała, gdy robiła się marudna. Spacerowała z dzieckiem, całowała jej pokrytą meszkiem główkę, zachwycała się ślicznymi paluszkami.

Drzwi się otworzyły.

Alice trzymała dziecko mocniej, gdy schodził z workiem zapasów.

– Masz, czego potrzebujesz. – Odwrócił się i spojrzał na dziecko w jej ramionach. – Obejrzyjmy ją.

Nawet gdyby mogła mu przegryźć gardło, nie pozbędzie się pęta z nogi. Musi go uspokoić i oczarować, więc się uśmiechnęła.

– Pańska córka jest piękna i doskonała, proszę pana. A jaka grzeczna. Prawie nie płacze. Jedynie jak jest głodna albo brudna. Przydałoby się trochę pieluszek i trochę…

– Powiedziałem, daj mi ją obejrzeć.

– Właśnie zasnęła. Chyba ma pańskie oczy i brodę. – Nie, nie, nie miała, ale kłamstwo go uspokoi i oczaruje. – Powinnam panu podziękować, że pomógł mi ją sprowadzić na świat, że ją zrobił.

Gdy mruknął i przykucnął, Alice nieco się rozluźniła. Nie widziała w jego oczach tego spojrzenia, co zawsze, gdy ją bił.

Wyrwał jej dziecko tak szybko, że Cora obudziła się z płaczem, a Alice zerwała z krzesła.

– Wygląda na zdrową.

– Tak. Jest idealna. Proszę, nie mogę powstrzymać jej od płaczu. Proszę mi ją…

Odwrócił się i ruszył ku schodom, a Alice za nim. Łańcuch brzęczał o beton, aż się naprężył. – Dokąd idziesz? Dokąd ją zabierasz?

Na wpół oszalała Alice skoczyła mu na plecy – strącił ją jak muchę i wszedł szybko po schodach. Zatrzymał się na górze i patrzył, jak bezskutecznie szarpie kajdany.

– Nie ma pożytku z córek. Komuś innemu się przyda i jeszcze dobrze zapłaci.

– Nie, nie, proszę. Ja się nią zajmę. Nie będzie sprawiała żadnych kłopotów. Nie zabieraj jej. Nie rób jej krzywdy.

– To moja krew, więc krzywda jej ode mnie nie spotka. Ale córka mi się nie przyda. Daj mi syna, Esther. Lepiej daj mi syna.

Alice ciągnęła kajdany, aż z kostki zaczęła kapać krew, i krzyczała, aż gardło paliło jak oblane kwasem.

Opadła na betonową podłogę, szlochając z rozpaczy. Wiedziała, że nigdy nie zobaczy swojego dziecka. I to był ten moment, gdy coś w niej ostatecznie pękło.

Przed zmierzchem

Подняться наверх