Читать книгу Przed zmierzchem - Нора Робертс - Страница 6

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

– Obecnie –

Świt rozlał się różanym blaskiem, nadając delikatny odcień pokrytym śniegiem górom. Wapiti ryczały we mgle podczas porannej pielgrzymki, a kogut piał niczym natarczywy budzik.

Rozkoszując się ostatnimi łykami kawy, Bodine Longbow stała w drzwiach kuchni, patrząc i wsłuchując się w to, co uważała za idealny początek listopadowego dnia.

Byłby jeszcze doskonalszy, gdyby trwał godzinę dłużej. Od dziecka marzyła o dwudziestopięciogodzinnym dniu i nawet spisała, co mogłaby osiągnąć, gdyby codziennie miała sześćdziesiąt minut więcej.

Ponieważ Ziemia nie chciała obracać się wolniej, Bodine musiała to nadrobić i rzadko sypiała dłużej niż do wpół do szóstej. O świcie była już po porannych ćwiczeniach – trwały dokładnie sześćdziesiąt minut. Zdążyła wziąć prysznic, uczesać się, ubrać, sprawdzić pocztę elektroniczną i SMS-y oraz zjeść śniadanie w postaci jogurtu, który usiłowała polubić, oraz granoli, której nie lubiła tak samo jak jogurtu, jednocześnie sprawdzając na tablecie plan dnia.

Cały i tak miała w głowie, więc przejrzenie go nie było konieczne, jednak Bodine wierzyła w skrupulatność.

Teraz, mając już odhaczone zadania z części dnia przed świtem, mogła przez kilka chwil cieszyć się porannym latte: podwójne espresso, pełnotłuste mleko i trochę syropu karmelowego, od którego obiecała swojemu wewnętrznemu krytykowi kiedyś się odzwyczaić.

Reszta domowników zaraz się pojawi. Ojciec i bracia przyjdą po sprawdzeniu inwentarza i przydzieleniu obowiązków pracownikom. Ponieważ Clementine miała dziś wolne, Bodine wiedziała, że jej matka lekkim krokiem wejdzie do kuchni, po czym beztrosko i bez żadnego zbędnego ruchu przygotuje śniadanie ranczera. Po nakarmieniu trzech mężczyzn, Maureen doprowadzi kuchnię do porządku i ruszy do Bodine Resort, gdzie pracuje jako dyrektorka sprzedaży.

Maureen Bodine Longbow nieustannie budziła zachwyt swojej córki.

Bodine miała pewność, że matka nie tylko nie marzy, żeby doba trwała godzinę dłużej, ale wcale dodatkowej godziny nie potrzebuje, żeby wszystkim się zająć, dbać o szczęśliwe małżeństwo, pomagać w prowadzeniu dwóch skomplikowanych interesów – rancza oraz ośrodka – a przy tym w pełni cieszyć się życiem. Kiedy Bodine myślała o matce, ta pojawiła się w kuchni. Krótkie kasztanowe włosy okalały śliczną twarz. Pełne życia zielone oczy uśmiechnęły się na widok Bodine.

– Dzień dobry, kochanie.

– Dzień dobry. Świetnie wyglądasz.

Maureen przesunęła dłonią po wąskim biodrze w eleganckiej ciemnozielonej sukience. – Mam dziś bardzo ważne spotkanie. Muszę zrobić wrażenie.

Rozsunęła drzwi od starej stajni, które prowadziły do spiżarni, i wzięła biały fartuch z haczyka.

Ani jedna kropla tłuszczu z bekonu nie ośmieli się wylądować na tej sukience, pomyślała Bodine.

– Zrób mi to swoje latte, dobrze? – poprosiła Maureen, zakładając fartuch. – Nikt nie robi tak dobrego.

– Jasne. Z samego rana mam spotkanie z Jessie – powiedziała Bodine, mając na myśli pracującą w ośrodku od trzech miesięcy kierowniczkę do spraw organizacji wydarzeń, Jessicę Baazov. – Chodzi o wesele Lindy-Sue Jackson. Linda-Sue będzie o dziesiątej.

– Mm. Twój tata mówił, że Roy Jackson skarży się przy piwie na koszty wydania córki za mąż, a mama Lindy-Sue chce dla niej wszystkiego, co tylko możliwe. Posłałaby tę dziewczynę do ołtarza przy wtórze niebiańskiego chóru aniołów, gdybyśmy mieli je w ofercie.

Bodine starannie spieniała mleko do kawy. – Za odpowiednią cenę Jessie prawdopodobnie by sobie z tym poradziła.

– Okazała się całkiem niezła, prawda? – Maureen postawiła ogromną patelnię na ośmiopalnikowej kuchni i zaczęła smażyć bekon. – Podoba mi się ta dziewczyna.

– Ty wszystkich lubisz. – Bodine wręczyła matce latte.

– Życie jest lepsze, jeśli ma się takie podejście. Jak dobrze poszukasz, w każdym znajdziesz coś dobrego.

– Adolf Hitler? – rzuciła wyzwanie Bodine.

– Cóż, przez to, jaki był, zakreślił granicę, jakiej większość nigdy więcej nie przekroczy. To dobrze.

– Jesteś jedyna w swoim rodzaju, mamo. – Bodine schyliła się – a zrównała się z liczącą metr sześćdziesiąt Maureen w wieku dwunastu lat i urosła jeszcze dziesięć centymetrów – by pocałować matkę w policzek. – Mam czas, żeby pomóc ci nakryć do stołu przed wyjściem.

– Och, słonko, ty też potrzebujesz śniadania.

– Zjadłam już jogurt.

– Nie znosisz go.

– Nie znoszę go tylko podczas jedzenia i dobrze mi robi.

Maureen westchnęła, przełożyła bekon do odsączenia i położyła na patelnię następne plastry. – Czasem mam wrażenie, że jesteś dla siebie lepszą matką, niż ja kiedykolwiek nią byłam.

– Najlepsza matko świata – zaoponowała Bodine i wyjęła z szafki codzienne talerze. Usłyszała harmider na kilka sekund przed tym, jak drzwi się otworzyły. Mężczyźni jej życia władowali się do kuchni z dwoma psami.

– Pamiętajcie o wycieraniu butów.

– No, Reenie, jakbyśmy mogli o tym zapomnieć. – Sam Longbow zdjął kapelusz. Nikt nie jadł przy stole Maureen w kapeluszu.

Miał metr dziewięćdziesiąt, z czego większość stanowiły nogi, i był kościstym, przystojnym mężczyzną ze srebrnymi niteczkami w czarnych włosach i zmarszczkami mimicznymi rozchodzącymi się od kącików ciemnobrązowych oczu. Jego lewy siekacz był lekko krzywy, co zdaniem Bodine dodawało uroku jego uśmiechowi.

Chase, dwa lata starszy od Bodine, powiesił kapelusz na kołku i zrzucił z siebie kurtkę. Po ojcu odziedziczył budowę ciała i wzrost – jak całe rodzeństwo Longbowów – ale z twarzy, z karnacji przypominał raczej matkę.

Rory, trzy lata młodszy od Bodine, przypominał oboje rodziców, łącząc ciemnobrązowe włosy i pełne życia zielone oczy w dwudziestodwuletniej wersji twarzy Sama Longbowa.

– Mamo, mogłabyś zrobić tyle, żeby starczyło jeszcze dla jednej osoby?

Maureen ściągnęła brwi z dezaprobatą. – Zawsze mogę zrobić tyle, żeby starczyło dla jeszcze jednej osoby. A kim jest ta osoba?

– Zaprosiłem na śniadanie Cala.

– Dobrze, dostaw talerz – zarządziła Maureen. – Zbyt dużo czasu upłynęło, od kiedy Cal Skinner siedział przy naszym stole.

– Wrócił?

Chase potaknął głową w odpowiedzi na pytanie Bodine i podszedł do ekspresu do kawy. – Zeszłej nocy. Wprowadza się do chatki, tak jak ustaliliśmy. Gorące śniadanie powinno mu w tym pomóc.

Gdy Chase jednym haustem wypił czarną kawę, Rory dodał do swojej dużą ilość mleka i cukru. – Nie wygląda jak jakiś hollywoodzki kowboj.

– Co bardzo rozczarowało naszego najmłodszego – powiedział Sam, myjąc ręce w kuchennym zlewie. – Rory liczył, że Cal będzie paradować z brzęczącymi ostrogami, srebrną opaską na kapeluszu i w wypolerowanych butach.

– I nic z tego. – Rory chwycił plaster bekonu. – Wygląda praktycznie tak samo jak wtedy, kiedy wyjeżdżał. Tyle że trochę starszy.

– Jest niecały rok starszy ode mnie. Zostaw trochę tego bekonu dla innych – dodał Chase.

– Mam więcej – powiedziała spokojnie Maureen i uniosła twarz, gdy Sam schylił się, żeby ją pocałować.

– Wyglądasz ślicznie, jak bombonierka, Reenie. I równie pięknie pachniesz.

– Mam mnóstwo spotkań rano.

– À propos spotkań. – Bodine zerknęła na zegarek. – Muszę już iść.

– Och, kochanie, nie możesz zostać, żeby przywitać się z Callenem? Nie widziałaś tego chłopaka blisko dziesięć lat.

Osiem, pomyślała Bodine i musiała przyznać, że chętnie by go ponownie zobaczyła. Ale… – Naprawdę nie mogę, przepraszam. Zobaczę się z nim niedługo, z wami też – powiedziała i cmoknęła ojca. – Rory, muszę z tobą omówić kilka spraw w biurze.

– Zajrzę do ciebie, szefowo.

Prychnęła, słysząc to określenie, i ruszyła do sieni, gdzie wcześniej postawiła spakowaną teczkę. – Po południu będzie padał śnieg – zawołała. Założyła kurtkę, czapkę, szalik oraz rękawiczki i wyszła na zimny poranek.

Miała już minutę spóźnienia, więc ruszyła szybkim krokiem do auta. Wiedziała, że Callen wraca, uczestniczyła przecież w spotkaniu rodzinnym, na którym zdecydowali się nająć go jako głównego masztalerza.

Cal był najbliższym przyjacielem Chase’a, od kiedy pamiętała i jednocześnie zmorą jej życia oraz pierwszym potajemnym zauroczeniem – a to przekleństwem, a to chłopakiem, w którym się durzyła.

Nie mogła sobie przypomnieć, do której kategorii akurat należał, gdy opuszczał Montanę. Kiedy prowadziła samochód po pożłobionym koleinami ubitym śniegu pokrywającym polną drogę, przyszło jej do głowy, że wyjeżdżając był młodszy niż Rory.

Musiał mieć około dwudziestu lat, wyliczyła, i bez wątpienia był wkurzony oraz sfrustrowany tym, że stracił większość rodzinnej ziemi. Ziemi, pomyślała teraz, którą jej ojciec kupił od Skinnerów, kiedy – mówiąc oględnie – ojciec Callena popadł w kłopoty finansowe.

Popadł w kłopoty finansowe, ponieważ wszystko przegrał w karty. Beznadziejny z niego karciarz, jak to kiedyś stwierdził jej ojciec, a uzależniony od hazardu jak niektórzy od butelki.

Zatem z ziemią, którą musiał kochać, a która skurczyła się do ledwie dwudziestu hektarów, domu i kilku budynków gospodarczych, Callen Skinner wyruszył szukać szczęścia na własną rękę.

Według Chase’a dobrze mu szło, zajmował się końmi w filmach. Teraz, po śmierci ojca, gdy jego matka została wdową, a zamężna siostra miała już jedno dziecko i drugie w drodze, wrócił.

Słyszała wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, że to, co zostało z ziemi Skinnera, nie było warte tyle, ile wynosiło zadłużenie na hipotekach i z powodu pożyczek. A dom stał pusty, ponieważ pani Skinner przeprowadziła się do córki, która miała piękny dom w Missouli, gdzie Savannah i jej mąż prowadzili sklep z wyrobami rzemiosła artystycznego.

Wkrótce pewnie będzie kolejne spotkanie w sprawie odkupienia tych dwudziestu hektarów i zastanawiała się, czy ta działka bardziej przydałaby się ranczu, czy ośrodkowi.

Naprawić dom, rozmyślała, wynajmować go grupom. Albo na imprezy. Mniejsze wesela, przyjęcia firmowe, zjazdy rodzinne. Albo oszczędzić czas i pieniądze, zburzyć i postawić od zera.

Rozważała różne możliwości, aż przejechała pod łukowanym znakiem Ośrodka Bodine z logo koniczynki.

Objechała ośrodek, dostrzegając światło w Faktorii, ośrodkowym sklepie, gdzie ten, kto miał dziś pierwszą zmianę, szykował się do otwarcia. W tym tygodniu mieli objazdowe targi z wyrobami skórzanymi i rękodziełem, co skusi część późnojesiennych gości. Albo dzięki rozpasaniu marketingowych ekip Rory’ego przyciągnie osoby niebędące gośćmi, które zostaną na lunch w Worku z Obrokiem.

Zatrzymała auto przed długim niskim budynkiem z szeroką werandą, w którym mieściła się recepcja.

Ten widok zawsze napawał ją dumą.

Ośrodek powstał, zanim się urodziła, podczas spotkania jej matki, babki i prababki, przy czym to babka, Cora Riley Bodine, była główną inicjatorką tego przedsięwzięcia.

To, co na początku było zwykłymi wczasami na ranczu, zamieniło się w luksusowy ośrodek, który oferował pięciogwiazdkową kuchnię, indywidualne usługi, przygody, spa, imprezy, rozrywkę i dużo więcej, na ponad dwunastu tysiącach hektarów, obejmujących także działające ranczo. Wszystko to, pomyślała wysiadając z samochodu, wraz z bezcennym pięknem zachodniej Montany.

Pośpiesznie weszła do środka, gdzie kilkoro gości rozkoszowało się kawą przed wielkim kominkiem trzaskającym ogniem. Dobiegł ją zapach dyni i goździków, uśmiechnęła się zadowolona, machając dłonią recepcjonistce i śpiesząc się do biura, żeby zająć się pracą. Zboczyła jednak do recepcji, gdy Sal, żwawy rudzielec, którą Bodine znała od szkoły podstawowej, dała jej znak.

– Chciałam ci powiedzieć, że Linda-Sue właśnie dzwoniła z informacją, że trochę się spóźni.

– Jak zawsze.

– Tak, ale tym razem przynajmniej o tym uprzedza. Musi jeszcze podjechać po matkę.

W solidnych fundamentach dnia Bodine doszło do pierwszego pęknięcia. – Jej matka będzie na spotkaniu?

– Przykro mi. – Sal smutno się uśmiechnęła.

– To głównie problem dla Jessie, ale dzięki za uprzedzenie.

– Jessie jeszcze nie ma.

– Nie szkodzi, przyjechałam wcześniej na spotkanie.

– Zawsze jesteś wcześniej – zawołała Sal, gdy Bodine odwróciła się i skręciła w korytarzyk prowadzący do jej biura. Biura dyrektor ośrodka.

Podobał się jej rozmiar tego biura. Wystarczająco duże, żeby móc prowadzić spotkania z personelem lub kierownictwem, ale na tyle małe, żeby te spotkania były kameralne i prywatne.

Podwójne okno wychodziło na wykładane kamieniami ścieżki, na tę część budynku, w którym mieścił się Worek z Obrokiem i bardziej luksusowa Jadalnia oraz pola ciągnące się ku górom.

Celowo ustawiła stare biurko babki tyłem do okna, żeby nic jej nie rozpraszało. Miała dwa skórzane krzesła z wysokimi oparciami, które kiedyś stały w biurze na ranczu, oraz małą kanapę, niegdyś należącą do matki, a teraz odnowioną i obitą porządną tkaniną w kolorze intensywnego lazuru.

Odwiesiła kurtkę, czapkę i szal na wieszak w rogu, przygładziła dłonią czarne, jak u ojca, włosy spięte w długi prosty ogon.

Z wyglądu przypominała dziadka – tak zawsze mówiła wdowa po nim. Bodine widziała zdjęcia i rzeczywiście dostrzegała podobieństwo do młodego, przeklętego przez los Rory’ego Bodine, który zginął w Wietnamie przed swoimi dwudziestymi trzecimi urodzinami.

Miał śmiałe zielone oczy, szerokie usta z większą górną wargą. Jego czarne włosy lekko falowały, natomiast jej były proste jak pod linijkę. Ale miała jego wysokie kości policzkowe, mały zadziorny nos i białą irlandzką skórę, która wymagała hektolitrów kremu ochronnego.

Lubiła myśleć, że po babce odziedziczyła spryt do interesów.

Podeszła do blatu, gdzie stał ekspres na kapsułki, który robił w miarę przyzwoitą kawę, po czym wzięła kubek do biurka, żeby przejrzeć notatki na dwa pierwsze spotkania tego dnia.

Gdy kończyła rozmawiać przez telefon i jednocześnie pisać maila, do biura weszła Jessica.

Tak jak Maureen, Jessie była w sukience – tylko że intensyw­nie czerwonej zestawionej z krótkim skórzanym żakietem w kolorze śmietanki. Botki na wysokim obcasie nie przetrwałyby pięciu minut w śniegu, ale były idealnie dopasowane do sukienki, jakby zostały razem ufarbowane.

Bodine nie mogła nie podziwiać świetnego, nieskazitelnego stylu pracownicy.

Jessica blond włosy z jaśniejszymi pasemkami do pracy na ogół spinała w gładki kok i tak też było dzisiaj. Tak jak buty, również i usta były idealnie dopasowane kolorem do sukienki i harmonizowały z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi, prostym wąskim nosem i oczyma barwy jasnego chłodnego błękitu.

Usiadła i czekając, aż Bodine skończy rozmowę, wyjęła telefon z kieszeni żakietu i przewijała coś na ekranie.

Bodine rozłączyła się i usiadła wygodniej.

– Koordynatorka ze Stowarzyszenia Pisarzy Amerykańskiego Zachodu skontaktuje się z tobą w sprawie trzydniowego pobytu i bankietu pożegnalnego.

– Podali jakieś daty? Liczby?

– Przewidywana liczba osób: dziewięćdziesiąt osiem. Przyjazd dziewiątego stycznia, wyjazd dwunastego.

– Najbliższego stycznia?

Bodine uśmiechnęła się. – Wybrane miejsce im wypadło, więc szukają gdzie mogą. Sprawdziłam i poradzimy sobie. Zaraz po świętach mamy mniejszy ruch. Zarezerwuję na czterdzieści osiem godzin dla nich Młyn, na spotkania i bankiet oraz tyle domków, ile potrzebują. Koordynatorka – Mandy, wydała się dobrze zorganizowana, choć nieco zdesperowana. Wysłałam tobie, mojej mamie i Rory’emu maila ze szczegółami. Powinni się zmieścić w budżecie.

– Dobrze. Porozmawiam z nią, ustalę menu, transport, zajęcia i tak dalej. Pisarze?

– Aha.

– Powiadomię Saloon. – Jessica zrobiła kolejną notatkę na telefonie. – Jeszcze nigdy nie organizowałam wydarzenia dla pisarzy, które miałoby niski rachunek w barze.

– Tym lepiej dla nas. – Bodine wskazała kciukiem ekspresik. – Częstuj się.

Jessica podniosła zielony termokubek z logo Ośrodka Bodine, który zwykle przy sobie nosiła.

– Jak ty wytrzymujesz bez kawy? – zaciekawiła się Bodine, szczerze zadziwiona. – Albo coli? Jak można żyć na wodzie?

– Ponieważ jest jeszcze wino. I joga, i medytacja.

– Przecież to wszystko działa nasennie.

– Nie, jeśli robić to należycie. Naprawdę powinnaś częściej chodzić na jogę. A medytacja pewnie pomogłaby ci ograniczyć kawę.

– Medytacja wyłącznie powoduje, że myślę o rzeczach, które wolałabym w tym czasie robić. Bodine oparła się i lekko obróciła na krześle. – Bardzo mi się podoba twój żakiet.

– Dziękuję. Kiedy miałam wolne, pojechałam do Missouli i zaszalałam. Co jest nieomal tak dobre jak joga dla umysłu i ducha. Sal mówi, że Linda-Sue nieco się spóźni – też mi nowość – i będzie razem z matką.

– Takie są najnowsze wiadomości. Damy radę. Zamawiają pięćdziesiąt cztery domki na trzy dni. Próbny obiad, ślub, przyjęcie ślubne – właściwie zajmą całe Miasteczko Zen na dzień przed ślubem, do tego inne rzeczy.

– Ślub jest za cztery tygodnie, więc nie ma wiele czasu na zmianę zdania, na jakieś wymysły.

Kąciki szerokich ust Bodine uniosły się w znaczącym uśmiechu. – Poznałaś chyba Dolly Jackson?

– Poradzę sobie z Dolly.

– Bardziej niż… ktokolwiek inny – uznała Bodine. – Przejrzyjmy, co mamy do tej pory.

Przeszły przez wszystkie punkty na liście od góry do dołu, a potem zajęły się mniejszym przyjęciem świątecznym, które miało się odbyć na tydzień przed Bożym Narodzeniem, kiedy Sal wsunęła głowę przez drzwi.

– Linda-Sue i jej mama.

– Już idę. Sal? Zamów nam jakieś koktajle, może mimozy.

– To mi się podoba.

– Sprytnie – stwierdziła Jessica, gdy Sal zniknęła. – Trzeba skakać wokół nich, żeby je urobić.

– Linda-Sue nie jest taka zła. Chase przez chwilę spotykał się z nią w liceum. – Bodine wstała i poprawiła ciemnobrązową kamizelkę. – Ale mimozy nie zaszkodzą. No, to do boju.

Śliczna, krągła, szybko tracąca głowę Linda-Sue chodziła po holu z dłońmi złożonymi na piersiach.

– Widzisz, mamo? Wszystko przygotowane na Boże Narodzenie, te drzewka, te światełka, ogień w kominku. A Jessica powiedziała, że Młyn będzie się skrzył.

– Oby. Mówię ci, że potrzebujemy tych wielkich lichtarzy, co najmniej tuzina. Złotych, takich jak te w tym magazynie. Ale nie takich błyszczących złotych, tylko elegancko złotych.

Mówiąc to, Dolly jednocześnie gryzmoliła na kartce w grubym niczym cegła i białym niczym suknia panny młodej segregatorze ślubnym, z którym się nie rozstawała.

Miała nieco obłąkane spojrzenie.

– I czerwony aksamit – ciemnoczerwony, nie jasnoczerwony – rozłożony na ścieżce od miejsca, w którym staną sanie. Zamiast białego. Lepiej wyeksponuje twoją suknię. I mówię ci, że potrzebujemy harfistki – w czerwonej aksamitnej sukni z taką elegancką złotą lamówką – żeby grała, jak ludzie będą wchodzili i zajmowali miejsca.

Jessica zaczerpnęła powietrza. – Będziemy potrzebowały więcej mimoz.

– Rozumiem cię. – Bodine przywołała na twarz uśmiech i przejęła pałeczkę.

Bodine poświęciła elegancko złotemu weselu czterdzieści minut, a potem wymówiła się obowiązkami. W ciągu trzech miesięcy, od momentu objęcia stanowiska kierowniczki do spraw organizacji wydarzeń, Jessica okazała się bardzo skuteczna w radzeniu sobie z wybrednymi matkami i pełnymi rozterek przyszłymi pannami młodymi.

Bodine miała umówione spotkanie z kierownikiem do spraw wyżywienia i napojów, musiała odpowiedzieć na kilka pytań jednemu z kierowców i chciała odhaczyć na swojej liście rozmowę z kierownikiem do spraw koni.

Żwirowa droga od jej biura do Centrum Rozrywki wiła się stromo pod górę przez blisko kilometr, lecz gdy wyszła na zewnątrz, na rześkie powietrze, stwierdziła, że woli się przejść, niż podjechać.

Czuła w powietrzu śnieg i uznała, że pewnie spadnie wczes­nym popołudniem. Na razie na bladoniebieskim niebie zaczynały tłoczyć się chmury.

Minęła kilka małych zielonych aut marki Kia przeznaczonych do użytku gości, wyłącznie na terenie ośrodka, po czym skręciła w wąską żwirowaną drogę. Była pusta.

Po obu stronach ciągnęły się pokryte śniegiem pola. Dostrzegła trzy sadzące susami jelenie – białe ogony, ciemna i gęsta sierść zimowa.

Krzyk jastrzębia sprawił, że podniosła wzrok i patrzyła, jak krąży. Sokolnictwo zajmowało wysoką pozycję w jej trzyletnim planie dla ośrodka i pod koniec pierwszego roku zrobiła spore postępy w tej dziedzinie.

Wiatr unosił śnieg z ziemi, który wirował wokół niej niczym migoczący pył, gdy jej buty stukały o twardą jak skała ziemię.

Dostrzegła ruch wokół Centrum Rozrywki – część pracowników z kilkoma końmi na osłoniętym wybiegu. Doleciał ją ciepły zapach koni, razem z woniami natłuszczonej skóry, siana i obroku.

Podniosła dłoń w geście pozdrowienia, gdy dostrzegł ją mężczyzna w ciepłej kurtce farmerskiej i brązowym stetsonie. Abe Kotter poklepał srokatą klacz, którą czesał, i wyszedł kilka kroków na powitanie Bodine.

– Będzie padać – powiedziała.

– Będzie – zgodził się. – Para z Denver chciała pojeździć. Znają się na rzeczy, więc Maddie zabrała ich na szlak. Właśnie wrócili.

– Daj mi znać, gdybyś chciał jakieś konie dać na ranczo, a wziąć inne.

– Jasne. Przyszłaś z głównego budynku?

– Chciałam się przejść, pooddychać. Ale wiesz, chyba osiod­łam któregoś konia, przejadę się na nim, odwiedzę panie w Domu Bodine.

– Pozdrów je ode mnie. Osiodłam ci konia, Bo. Trzem Skarpetom przyda się przejażdżka. Oszczędzisz moje stare kości.

– Stare! Akurat!

– W lutym kończę sześćdziesiąt dziewięć lat.

– Jeśli powiesz coś o starych kościach przy moich babciach, to skończysz z ranami postrzałowymi.

Zaśmiał się, cofnął i ponownie poklepał srokacza.

– Może tak, ale tej zimy robię sobie wakacje, tak jak rozmawialiśmy. Odwiedzę brata w Arizonie, razem z żoną. Pojedziemy zaraz po Bożym Narodzeniu i zostaniemy do kwietnia.

Nie skrzywiła się, chociaż miała ochotę. – Będzie nam brakowało ciebie i Eddy.

– Zimy są coraz trudniejsze, gdy lat przybywa. – Sprawdził kopyto srokacza i wyciągnął kopystkę, żeby je przeczyścić. – Zimą nie ma wielu chętnych na przejażdżki. Maddie da sobie radę, zajmie się końmi przez kilka miesięcy. Ta dziewczyna ma głowę na karku.

– Porozmawiam z nią. Jest w środku? I tak muszę zajrzeć do Matta.

– Jest. Przyszykuję ci Trzy Skarpety.

– Dzięki, Abe. – Ruszyła. – Co ty do cholery będziesz robił w Arizonie?

– Nie mam bladego pojęcia, ale na pewno będzie mi ciepło.

Obeszła budynek i weszła do środka. Z początkiem wiosny, aż do października, wielka, przypominająca stodołę przestrzeń mieściła grupy szykujące się do spływów pontonem, wyprawy terenówkami, przejażdżki konne, spędy bydła i piesze wędrówki.

Kiedy opady śniegu robiły się obfite, chętnych było mniej. Teraz jej kroki odbijały się echem, gdy przeszła do zaokrąglonej recepcji, za którą stał kierownik Centrum Rozrywki.

– Jak leci, Bo?

– Leci, Matt, bez przerwy. Co u ciebie?

– Wystarczająco spokojnie, żebyśmy mogli podgonić robotę. Mamy grupę narciarzy biegowych, druga strzela do rzutków. Jutro dwunastoosobowa wycieczka rodzinna wybiera się na przejażdżkę, więc powiadomiłem już Chase’a. Powiedział, że Cal Skinner wrócił i się tym zajmie.

– Zgadza się.

Porozmawiała z Mattem o stanie magazynu i wymianie sprzętu, po czym wyjęła telefon z notatkami, żeby omówić dodatkowe rozrywki na wesele dla Jacksonów.

– Wyślę ci maila ze wszystkimi szczegółami. Dopilnuj, żeby to porezerwować, w razie czego ściągnij kogo będziesz musiał, żeby wszystko było gotowe.

– Jasne.

– Abe powiedział, że Maddie tu jest.

– W toalecie.

– Okej. – Sprawdziła godzinę, zanim schowała telefon do kieszeni. Chciała się przejechać i zobaczyć swoje babcie, a potem naprawdę musiała wracać do biura. – Poczekam.

Podeszła do automatu. Jessica miała rację – powinna pić więcej wody. Nie chciała wody. Chciała czegoś słodkiego i gazowanego. Chciała cholernej coli.

Przeklęta Jessie, pomyślała, wtykając monety i wyciągając butelkę wody.

Zirytowana wzięła pierwszy łyk, gdy Maddie wyszła z toalety.

– Cześć, Maddie.

Bodine podeszła do dziewczyny zajmującej się w Centrum Rozrywki końmi. Pomyślała, że Maddie jest trochę blada, a po jej oczach widać zmęczenie mimo szybkiego uśmiechu.

– Cześć, Bo. Właśnie wróciłam ze szlaku.

– Słyszałam. Dobrze się czujesz? Zmizerniałaś.

– Nic mi nie jest. – Maddie machnęła ręką, po czym westchnęła. – Masz chwilkę, żeby usiąść?

– Jasne. – Bodine wskazała jeden z małych stolików porozstawianych w sali. – Wszystko w porządku? Tu? W domu?

– Jest dobrze. Naprawdę dobrze. – Maddie, przyjaciółka od dziecka, usiadła i podsunęła nieco rondo kapelusza, spod którego wystawały sięgające jej do brody blond włosy. – Jestem w ciąży.

– Ty… Maddie! To świetnie. Prawda, że świetnie?

– Świetnie, cudownie i wspaniale. I trochę strasznie. Thad i ja stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać. Pobraliśmy się przecież dopiero na wiosnę i plan był taki, żeby wstrzymać się rok, może dwa. Ale potem doszliśmy do wniosku, a po co? No i szybko poszło.

Zaśmiała się i stuknęła w butelkę wody. – Mogę łyk?

– Weź całą. Bardzo się cieszę, Maddie. A jak się czujesz?

– Przez pierwsze kilka miesięcy rzygałam trzy razy dziennie. Pierwsza rzecz, jaką robiłam rano, potem w porze lunchu i kolacji. Szybciej się męczę, ale doktor mówi, że tak to właś­nie wygląda. A rzyganie powinno mi się zaraz skończyć – mam nadzieję, na miłość boską. Chyba nieco odpuszcza. Teraz miałam tylko mdłości, ale nie puściłam pawia, więc to już coś.

– Thad musi szaleć ze szczęścia.

– Owszem.

– Który to już miesiąc?

– Dwanaście tygodni od tej soboty.

Bo otworzyła usta, zamknęła i sięgnęła po butelkę wody. – Dwanaście.

Maddie westchnęła i przygryzła wargę. – Chciałam powiedzieć ci od razu, ale wszyscy mówią, że trzeba przeczekać pierwsze trzy miesiące, pierwszy trymestr. Nie pisnęliśmy nikomu z wyjątkiem rodziców – nie da się im nie powiedzieć – a i tak odczekaliśmy, aż minął pierwszy miesiąc.

– Nie wyglądasz jakbyś była w ciąży.

– Zaraz będę. I prawdę mówiąc, moje dżinsy są już tak ciasne w pasie, że spinam je karabińczykiem.

– Żartujesz!

– Serio. – Na dowód Maddie podniosła koszulkę i pokazała Bo mały srebrzysty zaczep. – Spójrz.

Maddie podniosła kapelusz i pochyliła głowę, żeby pokazać blisko trzycentymetrowe odrosty na przedziałku. – Nie pozwalają farbować włosów. Daję słowo, nie zamierzam zdejmować kapelusza, dopóki to dziecko się nie urodzi. Nie widziałam swojego naturalnego koloru włosów od czasu, kiedy miałam trzynaście lat, a ty pomogłaś mi z tym pudełkiem Nice’N’Easy.

– I zużyłyśmy odrobinę, żeby mi zrobić blond pasemko, które w efekcie wyglądało jak plaster neonowej dyni.

– Uważałam, że wyszło odlotowo. W duszy jestem blondynką, Bo, ale będę ciężarną brunetką. Grubą, chodzącą jak kaczka i sikającą co pięć minut brunetką.

Zaczęły się śmiać, a Bodine oddała butelkę z wodą. Pijąc, Maddie przesunęła dłonią po niewidocznym na razie brzuszku. – Czuję się inaczej, naprawdę i to jakiś cud. Bodine, będę matką.

– Będziesz wspaniałą matką.

– Taki mam plan. Ale jest jeszcze jedna rzecz, której nie powinnam robić.

– Jeździć konno.

Maddie kiwnęła potakująco głową i pociągnęła kolejny łyk wody. – Strasznie się ociągałam, wiem. Jezu, jeżdżę konno od kiedy sama byłam dzieckiem, ale doktor się upiera.

– Też będę w tej kwestii stanowcza. Pojechałaś dziś na przejażdżkę, Maddie.

– Wiem. Powinnam była powiedzieć Abe’owi, ale pomyślałam, że najpierw zdradzę tę tajemnicę tobie. No i jeszcze on mówi, że przejmę jego obowiązki, kiedy wyjedzie na zimę. Nie chciałam nic mówić, ponieważ on naprawdę chce jechać na tę wycieczkę, a już widzę, jak ją odkłada.

– Niczego nie odłoży, a ty nie znajdziesz się w siodle, dopóki doktor ci na to nie pozwoli. I tyle.

Przygryzając znowu wargę – widoczny znak zmartwienia, Maddie zakręcała i odkręcała butelkę z wodą. – Są jeszcze lekcje.

– Poradzimy sobie. – Bodine uznała, że coś wymyśli. Na tym przecież polega jej praca. – Konie to nie tylko przejażdżki, Maddie.

– Wiem. Już robię część papierów. Mogę je oporządzać i karmić, prowadzić przyczepę z końmi, wozić gości do Centrum Jeździectwa. Mogę…

– Możesz dać mi listę od swojego lekarza tego, co możesz i czego nie możesz. To, co możesz, będziesz robić, to, czego nie, nie.

– Rzecz w tym, że doktor przesadza z tą ostrożnością…

– Ja też – przerwała jej Bodine. – Poproszę listę i będziesz się do niej stosować albo siedzieć w domu.

Maddie osunęła się na krzesło i nachmurzyła. – Thad powiedział, że tak właśnie będzie.

– Nie wyszłaś za idiotę. Poza tym cię kocha. I ja też. A teraz jedziesz już do domu.

– Och, nie ma takiej potrzeby.

– Jedziesz do domu – powtórzyła Bo. – Zdrzemnij się. A potem zadzwoń do lekarza i powiedz mu…

– Jej.

– Wszystko jedno. Powiedz jej, żeby przygotowała listę, wysłała i mi ją podeślij. I wtedy się zastanowimy. Jedyny minus, Maddie, jest taki, że zamienisz siodło na krzesło przy biurku na kilka miesięcy. – Bodine się uśmiechnęła. – Przytyjesz.

– Nie mogę się tego doczekać.

– Dobrze, ponieważ tak właśnie będzie. A teraz jedź do domu. – Bodine wstała i nachyliła się, żeby mocno uścisnąć Maddie. – I gratuluję.

– Dzięki. Dzięki, Bo. Powiem Abe’owi, zanim wyjdę. Dasz mu znać, że wszystkim się zajmiesz, dobrze?

– Jasne.

Właściwie to powiem wszystkim. Nie mogłam się tego doczekać, od kiedy nasikałam na test. Hej, Matt! – Maddie podniosła się i poklepała po brzuchu. – Jestem w ciąży!

– O cholera!

Bodine zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Matt wyskakuje zza biurka i podbiega do Maddie, żeby ją podnieść do góry.

Rodzice dowiadują się o dziecku pierwsi, pomyślała Bodine, wychodząc na zewnątrz. Ale tutaj rodzina jest duża.

Przed zmierzchem

Подняться наверх