Читать книгу Bestia - Olga Sawicka - Страница 5

Prolog

Оглавление

Przez chwilę jeszcze próbowała walczyć; to naturalny odruch każdej żywej istoty – w obliczu nadchodzącej śmierci organizm uruchamia dodatkowe siły, następuje pełna mobilizacja.

Straceńcza szamotanina trwała kilka minut. Potem ruchy zaczęły słabnąć, między kolejnymi szarpnięciami następowały przerwy, zrazu krótkie, z czasem coraz dłuższe. Momenty zrywu oddawały pola chwilom bezruchu. Opadała z sił, ale wciąż próbowała walczyć o swoje życie.

Kres nastąpił wtedy, gdy do akcji wkroczyło zwątpienie. Jeszcze przez chwilę się szamotała, jeszcze poderwała do walki, ale on wiedział już, że przegra. Będzie powoli konać, aż w końcu umrze. Widział to wiele razy; początkowo nie potrafił patrzeć na to bez łez. Gdy pierwsza z nich wpadła w pułapkę, serce waliło mu jak oszalałe. Miał nadzieję, że sobie poradzi, jakoś się wyrwie. Jasne, on też ich nie znosił, drażniły go, irytowały, burzyły spokój. Chciałby, żeby zniknęły, ale nie w ten sposób. Albo żeby przynajmniej on nie musiał na to patrzeć.

Ale nie miał wyjścia. Lep był przyczepiony do haczyka wbitego w drewnianą belkę, pod którą ustawiono stół kuchenny. Zapobiegliwie, żeby nie trzeba było zbyt często stawać na taborecie i zmieniać plastrów, odcięto pokaźny kawałek, który teraz był w sporej części zaczerniony muszymi ciałami.

Chłopiec przełknął ślinę. Opuścił głowę i wbił wzrok w blade niezapominajki na ceracie. Dlaczego przygląda się tym muchom? Przecież mógłby w ogóle nie spoglądać w ich stronę, udawać, że ich tam nie ma. Gdyby nie patrzył, to byłoby trochę tak, jakby ich wcale nie było. Próbował, ale mu się nie udawało. Nie, nie patrzył dlatego, że lubił oglądać ich agonię, jak mu to kiedyś on powiedział, a potem się zaśmiał tym swoim grubym, wcale nie wesołym śmiechem. Patrzył z nadzieją, że kiedyś którejś uda się uciec, wywinąć losowi.

Do tej pory nie udało się żadnej.

Żeby już o tym nie myśleć, żeby się uspokoić, sięgnął ręką do kieszeni krótkich płóciennych spodni. Wyciągnął z nich jutowy woreczek związany parcianym sznurkiem. Rozsupłał go i delikatnie wysypał jego zawartość. Szklane kulki potoczyły się po stole.

Były piękne: błyszczące, gładkie, jakby idealnie wyszlifowany lód. Ale najciekawsze kryło się w ich wnętrzach: kolorowe drobinki, jak miniaturowe konfetti. Każda kulka była inna; niektóre kryły w sobie całą paletę kolorów, inne były jednobarwne.

To był jego skarb, najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek dostał. Dobrze pamiętał ten dzień. Pojechali wtedy z mamą do samego miasta, na plac, gdzie rozstawiło się wesołe miasteczko. Przejazd na karuzeli był niesamowity, ale z tych emocji we wspomnieniach zachowało się tylko falowanie karego konika, na którym siedział, i złudna miękkość jego grzywy. Kiedy karuzela stanęła, jeszcze przez chwilę mu się wydawało, że wszystko dokoła się kręci. Mama się śmiała, ale tak ciepło, dobrze. Pięknie wtedy wyglądała w tej żółtej sukience, butach na obcasie i z uszminkowanymi ustami. Gęste jasne włosy spięła w wysoki kok, włożyła białe klipsy. Najpiękniejsza mama na świecie. A potem wzięła go za rękę i poprowadziła między stragany. Strzelby, pistolety, lalki, figurki, gwizdki, święte obrazki – czego tam nie było! I te kulki. Jedna wyjęta z woreczka, na zachętę, do obejrzenia, reszta skryta w jucie. Sprzedający zobaczył, że chłopiec wpatruje się w tę kulkę jak urzeczony. Sięgnął po woreczek i po chwili w jego dużej dłoni zagrzechotało i zabłyszczało wiele kulek. Chłopiec od razu zauważył, że choć są podobne, to jednak każda jest inna. Mężczyzna zachęcił go wzrokiem; chłopiec zanurzył swoją małą rączkę i delikatnie, ujmując ją między kciukiem i palcem wskazującym, wyciągnął jedną kulkę. W szkle zatopiono niebieskie drobinki; niebieskie jak oczy mamy. I jak te niezapominajki na ceracie.

Mama kupiła mu je wszystkie. Wracał wtedy do domu, jedną ręką ściskając dłoń mamy, drugą – woreczek z kulkami. Był najszczęśliwszy na świecie.

Teraz już nie był taki szczęśliwy. Bał się.

Prażyło sierpniowe słońce. Zza okna słychać było pokrzykiwania i jakieś śmiechy. Dzieci z okolicznych domów biegały po podwórku, wzniecając tumany kurzu. Chłopcy pewnie grali w piłkę albo bawili się w zabijanie żab. Nie lubił ani tych zabaw, ani tych chłopców. Śmiali się z niego. Był niższy, słabszy, mniej sprawny. Poszturchiwali go i popychali. „Poskarż się ojcu” – rechotali.

Nie miał ojca, nigdy go nie miał.

Miał mamę, ale mama była zajęta.

Chciałby, żeby do niego przyszła, żeby go przytuliła. Czasem to robiła, bywało, że zmierzwiła mu włosy, gęste jak u niej. Ale musiała mieć dobry humor i nie pić.

A teraz piła. Oboje pili, ona i wujek. Kazała nazywać go wujkiem i nie denerwować. Nie przeszkadzać im.

Siedział więc przy stole, cicho i grzecznie.

Zaczął delikatnie turlać kulki. Najpierw tylko dwie, od prawej do lewej dłoni, powolnymi posunięciami. Potem dołączył kolejne dwie; toczyły się po ceracie, zgrabnie się wymijając. Kolorowe drobinki w środku wirowały.

Kulek przybywało, sztuczka stawała się coraz trudniejsza. Co jakiś czas szkło stukało o szkło, a uderzone kulki odskakiwały od siebie, głucho uderzając o stół.

Z pokoju obok, oddzielonego od kuchni grubą brązową kotarą, dobiegły jakieś głosy. Męski był donośniejszy, zdenerwowany. Kobiecy coś bełkotliwie tłumaczył.

Głosy stały się coraz głośniejsze. Już wolał te postękiwania, jęknięcia, a potem ten okropny śmiech. Wtedy był bezpieczniejszy. I mama też była bezpieczniejsza. Wówczas nic jej nie groziło. Kiedy nie leżała z wujkiem w łóżku, bywało różnie. „Ma ciężką rękę” – tłumaczyła siniak na policzku.

Usłyszał ciężkie klapnięcia bosych stóp na drewnianych deskach, narastające, nadchodzące.

Kotara się rozchyliła i do kuchni wszedł rosły mężczyzna. Miał na sobie rozciągnięty i wymięty podkoszulek, który odsłaniał barczyste ramiona. Na jednym z nich był tatuaż – kobieta, ale z rybim ogonem. „Syrena” – śmiała się mama, a on ją wtedy klepał po pupie. Nie podobała mu się ta syrena, było w niej coś złowrogiego.

Poczuł zapach wódki. I potu.

Skulił się odruchowo.

Mężczyzna podszedł bliżej stołu.

– Idź na podwórko – powiedział.

Chłopiec, nie podnosząc wzroku, pokręcił głową. Tamci by go znowu dręczyli. I mamy nie powinien zostawiać.

– Spierdalaj, mówię. – Mężczyzna oparł się dłońmi o stół.

Chłopiec znowu pokręcił głową. „Gdzie jest mama?” – pomyślał.

– No ruszże się! – Mężczyzna uderzył go w ramię. Zabolało; dłoń była duża, twarda. Dłoń stolarza.

Kotara znowu zafalowała. Kobieta zrobiła kilka kroków. Z trudem utrzymywała równowagę.

– Coo? – zapytała bełkotliwie.

– Mówię, żeby wyszedł, gówniarz jeden. Dziwadło takie. Co za chłop z niego wyrośnie? – Mężczyzna odwrócił się w jej stronę.

Zrobił się czerwony na twarzy. Od alkoholu, gorąca, ze złości.

– Daj spookóój… – Kobieta się zachwiała. Oparła się plecami o ścianę i powoli zsunęła na podłogę. Przez chwilę siedziała z podkurczonymi nogami; biała halka na ramiączkach się podwinęła, odsłaniając obfite owłosienie łonowe. Jedno ramiączko zawisło na krągłym ramieniu, pociągając za sobą stylon. Materiał zatrzymał się na ciemnobrązowym sutku.

Chłopiec nie chciał oglądać takiej mamy. Zamknął oczy. Pod powiekami pojawiła się inna mama – przy straganie, ładna, uśmiechnięta, jego.

Mężczyzna szarpnął go za koszulkę. Materiał zatrzeszczał, gdzieś puścił szew.

– Idź, kurwa. No idź.

Chłopiec zadrżał. Zaraz się rozpłacze, a tego wujek nie lubi chyba najbardziej. „Jaka baba” – sarknie. I uderzy.

– A jak ty chłopaków na podwórku nie lubisz, to może ty podglądać lubisz, co? No?

To było coś nowego. Do tej pory chłopiec tego nie słyszał.

– Pewnie, że tak. Tyś taki sam chujek, jak twój ojciec. To ja ci pokażę.

W głosie mężczyzny była złość, coś więcej nawet. Zrobił się jak Azor u sąsiadów, kiedy chłopcy zastawili wejście do budy szeroką deską i walili w tę budę kijami. Potem, gdy wreszcie odsunęli deskę, Azor wystrzelił jak oszalały. Szarpał łańcuch, odsłaniał kły, oczy miał dzikie, z pyska kapała mu ślina.

Mężczyzna popchnął chłopca. Ten próbował się schwycić ceraty, ale drobne palce prześlizgnęły się po materiale. Obdrapany taboret się zachwiał. Chłopiec spadł na zimne deski. Zabolało go ramię. Próbował się podnieść, ale ciężka dłoń chwyciła go za szyję i przydusiła do podłogi. Paznokcie bezsilnie drapały drewnianą podłogę. Leżał na brzuchu, na płasko, wyswobodził tylko głowę, przekręcając ją na bok. Jednym okiem patrzył na matkę, drugą połowę twarzy miał przyklejoną do podłogi. Matka też na niego patrzyła, ale go nie widziała. Ona też była jak ten Azor, tylko jakby na odwrót: on chciał rozszarpać wszystkich, jej było wszystko jedno.

Mężczyzna wsunął dłoń między podłogę a brzuch chłopca. Przez chwilę się mocował z guzikiem jego krótkich spodni. W końcu udało mu się przecisnąć go przez otwór. Szarpnął materiał, zsuwając spodenki aż do kostek. Zostawił je tam. Potem pociągnął za gumkę bawełnianych majtek; za mocno. Rozległ się trzask i guma puściła, rozprężając się. Mężczyzna schwycił trykot i obciągnął majtki poniżej kolan chłopca.

Scenariusz zawsze był taki sam – on ściągnie mu spodnie i majtki i spuści lanie. A ona będzie patrzeć. Teraz jednak było inaczej. Mężczyzna był tylko w kalesonach, bez spodni, z których w takich sytuacjach wyciągał skórzany pasek, i potem, w zależności od przewiny, bił końcem z dziurkami albo ze sprzączką.

Chwila nadziei. „Jest podpity, zezłościł się, ale teraz się ocknie i odpuści” – pomyślał chłopiec.

Ucisk wokół szyi na chwilę zelżał. Chłopiec kątem oka zobaczył, że mężczyzna wykonuje jakieś ruchy ręką wokół swoich bioder. Stęknął, wyprężył się jak kot, a potem przesunął dłonią wzdłuż nóg. W końcu wierzgnął jedną stopą, odpychając od siebie biały materiał – swoje kalesony.

Chłopiec wiedział, co się dzieje, gdy wujek się tak rozbiera przy mamie. Ona się kładła, on na niej i oboje zaczynali się trząść i stękać. Podejrzał ich kiedyś przez szparę w zasłonie. „On jej wkłada – śmiali się koledzy na podwórku. – Każdy facet to robi, i potem się rodzą dzieci. Albo bękart, jak ty”.

Ale on przecież nie był kobietą, nie był matką.

Mężczyzna rozsunął mu nogi. I wtedy chłopiec zrozumiał, że zaraz stanie się coś okropnego.

Ból był nie do wytrzymania. Uderzenia metalowej sprzączki o gołe pośladki wydawały się przy tym delikatnym poklepywaniem. Raz za razem. Piekło, szarpało, rozrywało od środka. Cierpienie rozlewało się po całym ciele, wędrowało przez żołądek do gardła. Kwaśna gula rozrastała mu się w buzi. Pchnięcie za pchnięciem, coraz szybsze. Mężczyzna zaczął dyszeć, przyspieszył. Chłopiec jednym zapłakanym okiem patrzył na matkę. Miała otwarte oczy i też patrzyła, ale jej wzrok nie zatrzymywał się na synku, tylko przenikał go i wędrował gdzieś dalej.

– Uhh! – Finalne sapnięcie.

Nacisk zniknął, została wilgotna, pulsująca bólem rana.

Mężczyzna podniósł się, wciąż posapując. Przez chwilę postał, potem wciągnął kalesony. Podszedł do stołu. Chłopiec leżał i się trząsł. Patrzył na niego.

– No to się dowiedziałeś, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną.

Powietrze świsnęło i mężczyzna zamaszystym ruchem zmiótł kulki ze stołu. Kolorowe refleksy na chwilę zawisły w powietrzu, a potem rozległa się seria brzdęknięć. Część kulek rozprysła się, uderzywszy o podłogę, inne potoczyły się w różnych kierunkach – pod kredens, za kotarę, w kierunku sieni.

Mężczyzna odwrócił się i poszedł do pokoju. Chłopiec usłyszał głuche plaśnięcie, a po jakimś czasie chrapanie. Dopiero wtedy spróbował się podnieść. Kostki wciąż miał oplecione swoimi spodniami i majtkami. Zsunął je dłonią i stanął na trzęsących się nogach. Schylił się po bieliznę. Poczuł wilgoć na udzie. Spojrzał i zobaczył smugę krwi. Na miękkich nogach powoli podszedł do pieca i ściągnął z niego ścierkę. Zaczął się wycierać. Bolało i piekło, krew mieszała się z czymś mlecznym.

Chłopiec starannie złożył i schował zabrudzoną ścierkę w wiadrze z węglem. Wciągnął majtki i spodnie. Klęknął i na kolanach zaczął powoli sunąć po deskach. Syknął – nie zauważył drobinek szkła i oparł na nich dłoń. Ostre okruchy wcisnęły się pod skórę. Powoli zbierał ocalałe kulki i wkładał je do kieszeni spodni. Ostatnia doturlała się do matki. Chłopiec przesunął się w jej stronę. Wyciągnął dłoń i zgarnął tę najładniejszą, ostatnią, niebieską. Potem podniósł wzrok i zatrzymał go na twarzy matki.

Ona jakby na chwilę wróciła, zamglony błękit jej oczu na moment się rozjaśnił.

– No i coo? Nie patrz tak na mniee… – wybełkotała.

Przymknęła powieki i zaczęła głośno oddychać przez półotwarte usta.

Chłopiec rozejrzał się po kuchni. Powoli, przełamując ból, wstał i podszedł do stołu. Spojrzał na lep. Ostatnia ofiara jeszcze lekko ruszała skrzydełkami.

Sięgnął po woreczek i przełożył do niego kulki z kieszeni.

To, co się stało, było okropne. Wujek, mama, kulki. Strach, łzy, ból, upokorzenie, lęk, niesprawiedliwość, osamotnienie. Coś przecież powinien teraz czuć.

Ale nie czuł nic. Już nie czuł nic.

Bestia

Подняться наверх