Читать книгу Bestia - Olga Sawicka - Страница 8
Rozdział 3
Оглавление– Przysłali nam porucznika ze stolicy, to i trupa załatwili. – Janusz Szkudła obrzucił Adę niechętnym spojrzeniem.
Widać było, że jest zdenerwowany. Trzymał w ręku papierosa, a na chodniku obok radiowozu Krzesicka zauważyła kilka świeżych kiepów. Szkudła był temperamentny – szybko się wkurzał i, nie przebierając w słowach, obsobaczał, kogo popadło. Na plus, co niechętnie przyznawała, trzeba mu było zaliczyć, że równie szybko się rozpogadzał. Dziś jednak był podwójnie zdenerwowany. W tym mieście poniedziałkowe poranki były trudne dla wszystkich, zwłaszcza dla facetów. A gdy suszy i jest denat do obrobienia, to już naprawdę źle. To akurat Ada rozumiała bardzo dobrze.
– A co się stało, panie komendancie, jakiś pijany wędkarz się utopił? – zapytała. Wiedziała, że jak zacznie w nowym miejscu, tak skończy. A tu kobiety musiały się jeszcze bardziej starać, żeby mężczyźni traktowali je serio, jak równe im, a nie jak mizdrzące się cizie.
– A pani porucznik by nam tu jaskółkę zrobiła?
„Jeden zero dla niego” – pomyślała Ada. Zdążyła szybko umyć zęby, biorąc podwójną ilość pasty, ale to, co zobaczyła w lustrze w łazience, nie zostawiało wiele miejsca domysłom: blada cera, przekrwione oczy, lekki obrzęk. Specjalnie nie spięła dziś włosów – blond pasma delikatnie zasłaniały jej twarz. Nie na tyle jednak, by ukryć weekendowe picie.
Wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Wsiadła na tylne siedzenie milicyjnego fiata, Tomczycki obok niej. Komendant wgramolił się z przodu. Jego masywne ciało rozpychało fotel. Kolanami dotykała derki naciągniętej pod naporem jego szerokich pleców i solidnego tyłka.
– Jedziemy do Aten – doleciało z przodu.
– Dokąd? – W pierwszej chwili nie zrozumiała.
– Miejscowość taka, nad jeziorem – podsunął usłużnie Tomczycki.
– Jak ta boginka z mitów, Atena – zarechotał Szkudła.
– Bogini – poprawiła go Ada. „Wie, że dzwonią, ale kościoły mu się mylą”.
– Niech będzie, co za różnica – zgodził się nadspodziewanie łatwo Szkudła. – Tak czy siak, historia ciekawa, bo to nieślubne dziecko tego Zeusa, a on to kochliwy był, co i raz jakąś z tego ich zestawu brał w obroty. No ale nazwa nie stąd, tylko od założyciela, co się nazywał Ateński.
Tak, zdecydowanie musi ograniczyć picie. Gdyby była w lepszej kondycji, wymyśliłaby ciętą ripostę, a tak to po raz drugi zbyła Szkudłę milczeniem. Wyniosłym, ale i tak przegrała również to starcie. Nie pamiętała mitologii, ale pewnie było, jak mówi. Skoro ma tu taką miejscowość, to może kiedyś nawet zaszedł do biblioteki, żeby sprawdzić, skąd nazwa. I przy sposobności o Atenie i Atenach się dowiedział. Że jej przy okazji dowalił, to już odrębny wątek. Zresztą wszystko jedno, byle głowa przestała boleć.
Droga była bardzo ładna. „Co jak co, ale przyrodę tu mają nie najgorszą” – pomyślała Ada. Miała wrażenie, że jadą przez zielony tunel. Mijali głównie drzewa i łąki, z rzadka drewniane zabudowania. Po mniej więcej półgodzinie zatrzymali się przy bramie, nad którą wisiała biała tablica z niebieskim napisem: „Świtezianka, Dom Wypoczynkowy Zakładów Przetwórstwa Owocowego w Rzeszowie”. Na poboczu stał inny radiowóz. W środku siedziała para nastolatków. A przy bramie stali milicjant i facet w spodniach od garnituru i we flanelowej koszuli.
– Panie komendancie, Zych Mariusz, starszy posterunkowy z posterunku w Bryzgielu. Tych, co znaleźli zwłoki, zawieźć na komendę do Suwałk? – zapytał młody chłopak w mundurze i z pryszczami na czole. Widać było, że jest przejęty. Nie ma się co dziwić, sprawy kryminalne na tym terenie były rzadkością.
– Poczekajcie z nimi, posterunkowy. Na razie idziemy na oględziny. Chłopaki ze sprzętem w drodze, skierujecie ich. Wchodził tam kto jeszcze? Śladów nie zadeptał?
– Nie, ja tylko przez próg zajrzałem, żeby się upewnić, czy rzeczywiście denatka jest. Stróża z kluczami do bramy już dowieźliśmy. – Posterunkowy wskazał ręką na faceta we flaneli. – Jest też nielegalne przejście kawałek dalej, taka pogięta siatka, nawet całkiem nisko, pan komendant dałby radę, ale pomyślałem, że…
– To dobrze, że myślicie, posterunkowy. – Szkudła przerwał ten wywód. – Otwórzcie, obywatelu. – Machnął na ciecia.
Przestraszony facet chwilę się biedził z kłódką, a potem szeroko odsunął oba skrzydła bramy.
– Wjechać? – zapytał kierowca Szkudły.
– Nie, pójdziemy. Który to domek?
– Siódemka. Prosto, a potem przy tej dużej sośnie w lewo. I zaraz pierwszy po prawo. – Posterunkowy każdy punkt instrukcji poparł odpowiednią gestykulacją.
Szkudła kiwnął głową. Ada i Tomczycki poszli za nim.
„Jest coś dziwnego w ośrodkach wczasowych po sezonie” – pomyślała Ada. W wakacje na pewno roiło się tu od ludzi. Rewia sukienek i kostiumów kąpielowych, wędkarze już o piątej rano moczący kije w jeziorze, grupki dzieci biegające po całym terenie i skutecznie mącące naturalną ciszę, zapach bigosu i naleśników ze stołówki, czwartkowe wspólne oglądanie Kobry w świetlicy i wieczorne ogniska. Teraz było tu pusto, słychać było jedynie głosy ptaków i szum drzew. Miejsce odludne, domki rozrzucone po puszczy, aż się prosiło, żeby tu kogoś zamordować. Albo się umówić na sekretną schadzkę, jak ci młodzi. To oni znaleźli ciało. Para licealistów, która „poczuła zew natury”, jak to Szkudła nazwał. Oboje z tych terenów, musieli wiedzieć, że jest niezabezpieczone przejście, a po piętnastym września nie ma wczasowiczów. Nie było już tak ciepło, żeby wystarczyły jakieś krzaki i koc, a zresztą może zależało im na odrobinie romantyzmu, młodzi tak jeszcze mają. Szukali więc dachu, pod którym mogliby się poprzytulać. Postanowili sprawdzić, czy któryś domek jest otwarty, może gdzieś przez pomyłkę sprzątaczka nie przekręciła klucza w zamku. Nacisnęli kilka klamek i w końcu jedna ustąpiła. Ucieszyli się na krótko – na tapczanie zobaczyli kobiece ciało. Dziewczyna ponoć dostała histerii, chłopak też był przestraszony. To było wczoraj, czyli w niedzielę wieczorem. Do rana się zastanawiali, a potem zwyciężył obywatelski obowiązek albo strach, że mogliby zostać wplątani w tę historię jako podejrzani. Zawiadomili posterunek w Bryzgielu. Posterunkowemu powiedzieli, że nie dotykali ciała, ale kobieta na pewno nie żyje, nie ruszała się, nie zareagowała, kiedy weszli i…
No właśnie. Na wąskim łóżku przykrytym musztardowym kocem z jasną lamówką leżała kobieta. Chyba młoda, bo była szczupła, ładnie ubrana, miała delikatne dłonie. I worek na głowie. Gdyby nie ten fakt, można by przyjąć, że śpi. „Chociaż właściwie nie – pomyślała Ada. – Za ładnie leży jak na sen”. Kobieta była starannie ułożona; ręce wzdłuż ciała, granatowa sukienka w duże żółte kwiaty obciągnięta, stopy równo, czubkami białych mokasynów na słoninie do góry.
– Na pewno nie żyje? – zapytał Tomczycki szeptem.
– A wygląda, jakby się wczasowała? – sarknął Szkudła.
Tomczycki się zarumienił. Jak szli na komendę, to wyznał jej, że „takiej” sprawy jeszcze nie miał. „No to przejdziesz chrzest bojowy” – odparła. Na razie nie było tak źle, jak się obawiała, ale prawda była też taka, że ktokolwiek zabił tę dziewczynę, zachował pozory kultury. „Elegancki morderca” – przebiegło jej przez myśl. Jak Władysław Mazurkiewicz, wielokrotny zabójca z lat pięćdziesiątych, który wyglądał jak amant filmowy. Na sali sądowej elegancki, ujmujący, bon ton. Sąsiedzi mówili, że dobry jak siostra miłosierdzia, a gdy mu umarł piesek, to płakał. Zamordował ponad trzydzieści osób.
– Jakby do trumny wyszykowana, tylko jeszcze ręce złożyć – mruknął Szkudła.
– Dla mnie to wygląda jak w teatrze – powiedziała Ada.
– To jakiś lichy spektakl – wyraził powątpiewanie Szkudła.
– W tym sensie, że jak wyreżyserowane, jakby ją ktoś w ten sposób upozował.
Po Szkudle widać było, że się zastanawia nad słowami Ady; po chwili kiwnął głową.
– Może być i tak.
Tomczycki spojrzał na nią z uznaniem.
Wciąż stali w progu, na miniaturowym ganku. Domek był malutki, dwuosobowy. Dwa łóżka po obu stronach, dosunięte do ścian zrobionych z wymalowanej na musztardowo dykty. Pomiędzy nimi nieduży stół z laminowanym blatem, na nim kremowa makramowa torebka, pewnie zamordowanej, i dwa drewniane krzesła, wyściełane brązowym materiałem. W oknie zaciągnięte gęste białawe firanki, przez które widać było tylko zarysy innego domku i pni drzew, po bokach rude zasłony. Mimo że dziś było słonecznie, w powietrzu czuło się już delikatną wilgoć, która ciągnęła od ziemi, od jeziora. Właściwie niezrozumiałe było, jakim cudem te domki nie butwiały przez jesień, zimę i wiosnę i co roku od piętnastego czerwca gościły kolejnych pracowników fabryki w Rzeszowie żądnych tej zdobyczy socjalizmu, jaką był urlop.
– No to sprawdzimy, kogo mamy pod tym workiem – powiedział Szkudła. – Kazik niedługo tu będzie. Pech, że akurat wczoraj go ząb rozbolał i tak go przypiliło, że dziś rano do tego nowego doktora poszedł. Prywatnie. – Ada nie zrozumiała, czy podziw dotyczy faktu, że Kazik jednak odwiedza dentystę, czy tego, że nie robi tego państwowo, tylko płaci. – Sierżancie, macie coś odpowiedniego, żeby śladów nie narobić? – Szkudła spojrzał na Tomczyckiego.
Sierżant sięgnął do kieszeni płóciennej bluzy i wyjął z niej długopis.
Szkudła zrobił dwa kroki i zatrzymał się przy łóżku. Ada stanęła za nim. Strasznie tu było ciasno, szczególnie kiedy trójka ludzi starała się niczego nie dotknąć. Szkudła przez chwilę lustrował dziewczynę wzrokiem, wreszcie sapnął, nachylił się i wyciągnął rękę uzbrojoną w czerwonego zenitha w kierunku worka.
– Noż kurwa! – odbiło się po chwili echem od cienkich ścian.
Tomczycki podskoczył, Ada zrobiła krok w bok, przechyliła się i zza ramienia komendanta spojrzała na twarz ofiary.
Przez sekundę jakby nie rozumiała tego, co widzi. Umysł przesłał jej prosty komunikat, że coś jest nie w porządku, że coś jest źle, niestandardowo, dopiero później przyszło olśnienie.
Ada patrzyła na ofiarę. Spod lekko zsuniętego worka wysypały się gęste pszeniczne włosy sięgające ramion. Wydatne usta były rozchylone, policzki pełne, nos nieduży, perkaty. W miejscu oczu czerniały dwa puste oczodoły.