Читать книгу Bieguni - Olga Tokarczuk - Страница 30

Uczta popielcowa

Оглавление

– Mówcie mi Eryk4 – wygłaszał zawsze zamiast powitania, gdy wchodził do małego baru, o tej porze roku ogrzewanego tylko drzewem w kominku, i wszyscy uśmiechali się do niego przyjaźnie, a niektórzy nawet wabili go do siebie zachęcającym gestem, który nie znaczył nic innego, jak „przysiądź się”. Bo w sumie był dobrym kompanem i – mimo swoich dziwactw – lubianym. Lecz na początku, dopóki nie wypił odpowiednio dużo, wyglądał na naburmuszonego i siadał w kącie, z dala od kominkowego ciepła. Mógł sobie na to pozwolić – był potężnej postury, odporny na zimno, ogrzewał się sam.

– Wyspa – mówił na początku, niby do siebie wzdychając, ale tak, żeby go inni słyszeli, prowokacyjnie, zamawiając pierwsze ogromne piwo. – Jaki to nędzny stan umysłu. Dupa świata.

Tamci – zdaje się – nie rozumieli go, ale rechotali porozumiewawczo.

– Hej, Eryk, kiedy to się wybierasz na wieloryby? – pokrzykiwali i twarze czerwieniły im się od ognia i alkoholu.

W odpowiedzi Eryk klął barokowo, czystą poezją, nikt tak nie potrafił – i była to część cowieczornego rytuału. Każdy dzień posuwał się bowiem do przodu jak prom na linach, od jednego brzegu do drugiego, mijając po drodze te same czerwone boje, których zadaniem było łamać monopol wody na bezmiar i czynić go mierzalnym, a więc dawać złudne wrażenie kontroli.

Po kolejnym piwie Eryk był już gotów przysiąść się do innych i zwykle tak robił, ale ostatnio w miarę picia tracił humor. Siedział skrzywiony sarkastycznie. Nie snuł swoich dalekomorskich opowieści – jeżeli ktoś go znał odpowiednio długo, to wiedział, że żadna z nich nigdy się nie powtarzała, a przynajmniej różniły się od siebie znacząco szczegółami. Teraz jednak coraz częściej nic nie opowiadał, tylko dogryzał innym. Złośliwy Eryk.

Bywały jednak wieczory, że wpadał w uniesienie, stawał się wtedy nieznośny i niejednokrotnie właściciel tego małego baru, Hendrik, musiał interweniować.

– Wszyscy jesteście zaokrętowani – krzyczał Eryk, mierząc w każdego palcem. – Co do jednego. I ja mam płynąć z tak barbarzyńską załogą, po której ledwie udaje się poznać, że zrodziła się z matki człowieczej! Pomiot, który wydało rekinowe morze! O, życie, oto nadeszła taka godzina, gdy dusza legła zmiażdżona, przytwierdzona do świadomości – jak dziki bezpański stwór szukający żeru.

Hendrik polubownie odciągał go na bok i klepał przyjacielsko po plecach, co młodsi zaś rechotali z tej dziwacznej mowy.

– Daj se spokój, Eryku. Chcesz nabawić się kłopotów? – uspokajali go starsi, ci, którzy go dobrze znali, ale Eryk nie pozwalał się uspokoić.

– Hola, bracie, cofnij się. Uderzyłbym słońce, gdyby mnie znieważyło.

W tej sytuacji trzeba było się tylko modlić, żeby nie obraził jakiegoś przyjezdnego, bo swoi się na Eryka nie obrażali. Cóż chcieć od niego, kiedy on już patrzył na bar jak zza mlecznej foliowej zasłony; nieobecny wzrok wskazywał, że Eryk podróżuje teraz po wewnętrznych morzach, jego fokżagiel poszedł już w górę i jedyne, co można było zrobić, to litościwie odwieźć go do domu.

– Posłuchaj więc, człecze małoduszny – bełkotał jeszcze Eryk, kierując palec w pierś kolegi – bo i do ciebie mówię.

– Idziemy, Eryk. No, już.

– Zaciągnęliście się więc? Podpisy złożone? No cóż, co podpisane, to podpisane, a co ma być, to będzie, a może zresztą nie będzie… – bełkotał i wracał spod drzwi do kontuaru, domagając się ostatniej kolejki, „strzemiennego”, jak mówił, choć nikt nie rozumiał, co to znaczy.

Tak się naprzykrzał, aż ktoś wyczuwał najbardziej odpowiedni moment, żeby pociągnąć go za połę munduru i usadzić na miejscu, zanim podjedzie taksówka.

Nie zawsze jednak bywało tak wojowniczo. Najczęściej wychodził wcześniej, bo miał jeszcze do przejścia cztery kilometry – i, jak twierdził, tego marszu do domu nienawidził. Droga była monotonna, wzdłuż szosy, po obu stronach straszyły tylko stare pastwiska porośnięte chwastami i kosodrzewiną. Czasem, gdy noc była jasna, w dali majaczył mu kształt wiatraka, od dawna nieczynnego, służącego tylko jako tło dla fotografujących się turystów.

Ogrzewanie włączało się mniej więcej godzinę przed jego przyjściem – tak je nastawił, oszczędzając prąd – więc w mroku obu pokojów czaiły się jeszcze kłęby zimna, wilgotnego, nasiąkniętego solą morską.

Żywił się zawsze pewną podstawową potrawą, i było to jedyne, co mu się jeszcze nie znudziło. Ziemniaki pokrojone w talarki, przekładane w żeliwnym garnku płatami boczku i cebuli. Obsypane majerankiem i pieprzem, dobrze osolone. Danie idealne – proporcje substancji odżywczych doskonale zachowane: tłuszcze, węglowodany, skrobia, białko i witamina C. Do kolacji włączał telewizor, ale ten mierził go najbardziej, dlatego w końcu otwierał butelkę wódki i osuszał ją do końca, zanim wreszcie poszedł spać.

Co za okropne miejsce – ta wyspa. Wsunięta w Północ jak do ciemnej szuflady; wietrzna i mokra. Z jakichś względów ludzie mieszkali tu nadal i wcale nie zamierzali wyprowadzić się do ciepłych i jasnych miast. Tkwili w drewnianych małych domkach, posadzonych wzdłuż szosy, która pokryta powtórnie asfaltem, uniosła się w górę, skazując je na wieczne skarlenie.


Powędrujcie wzdłuż szosy, poboczem w stronę małego portu, na który składa się kilka obskurnych budynków, plastikowa budka z biletami na prom i nędzna marina – pusta o tej porze roku. Może latem przypłynie tu kilka jachtów ekscentrycznych turystów znużonych gwarem południowych wód, riwierami, lazurami i gorącymi plażami. Albo trafią przypadkiem w to smutne miejsce tacy jak my – niespokojni, wiecznie głodni nowych przygód, z plecakami pełnymi tanich chińskich zupek. I cóż zobaczycie? Skraj świata, gdzie czas, odbity od pustego nabrzeża, rozczarowany zawraca ku lądowi i bez litości pozostawia to miejsce w uporczywym trwaniu. I czymże się tu różni rok 1946 od 1976, a ten z kolei od 2000?


Eryk utknął tu lata temu po wielu miłych i niemiłych przygodach. Na początku jednak, dawno temu, uciekł ze swojego kraju, jednego z tych nijakich, płaskich i komunistycznych, i jako młody emigrant najął się do pracy na statku wielorybniczym. Miał wtedy na podorędziu kilka angielskich słów rozpiętych między „yes” i „no”, akurat tyle, że starczyło mu na proste pomruki, jakie wymieniają między sobą twardzi faceci na statku. „Bierz”, „ciągnij”, „tnij”. „Szybko” i „mocno”. „Łap” i „wiąż”. „Kurwa” i „pierdolić”. Na początek wystarczy. Wystarczyło także zmienić sobie imię na proste i ogólnie znane – Eryk. Pozbyć się tamtego skrzypiącego trupa, którego nikt nie potrafił wymówić porządnie. I wystarczyło także wrzucić do morza teczki z papierami, świadectwami szkół, dyplomami, zaświadczeniami o kursach i szczepieniach – na nic się tu nie przydadzą, a co najwyżej będą wprawiać w zażenowanie innych marynarzy, za całą swoją biografię mających kilka długich rejsów i przygody w portowych knajpach.

Życie na statku skąpane jest nie w słonej wodzie i nie w słodkim deszczu mórz północnych ani nawet w słońcu, lecz w adrenalinie. Nie ma czasu na myślenie i medytacje nad rozlanym mlekiem. Kraj, z którego pochodził Eryk, był daleki i niezbyt morski, do morza miał dostęp rzadki, okazyjny. Porty go zawstydzały. Wolał miasta położone nad bezpieczną rzeką, skutą mostami. Eryk wcale do niego nie tęsknił i o wiele bardziej podobało mu się tu, na północy. Myślał sobie, że popływa kilka lat, zarobi pieniądze, a potem zbuduje drewniany dom, poślubi lnianowłosą Emmę czy Ingrid, spłodzi synów, których wychowanie będzie polegało na robieniu z nimi spławików i oprawianiu morskich pstrągów. Kiedyś spisze pamiętniki, gdy jego przygody ułożą się w dostatecznie zgrabny pakiet.

Sam nie wiedział, jak to się stało, że lata pobiegły przez jego życie na przełaj, lekkie i ulotne, nie zostawiły śladów. Co najwyżej zapisały się w jego ciele, a zwłaszcza wątrobie. To było później. Ale zaraz na początku, po pierwszym rejsie, zdarzyło się, że trafił na ponad trzy lata do więzienia, gdy zły kapitan wrobił całą swoją załogę w przemyt kontenera papierosów i dużej paczki kokainy. Lecz nawet w więzieniu, w dalekim kraju, Eryk pozostawał we władzy morza i wielorybów. W więziennej bibliotece znalazł się bowiem tylko jeden egzemplarz anglojęzycznej książki, zostawiony zapewne przez innego skazanego, lata temu. Było to stare wydanie z początku wieku, o stronach kruchych, pożółkłych, z licznymi śladami codziennego życia.

Tak więc zapewnił sobie Eryk na ponad trzy lata (co i tak nie było wyrokiem zbyt surowym, zważywszy na prawo obowiązujące sto mil morskich dalej – śmierć przez powieszenie) darmowe szlifowanie języka, angielski dla zaawansowanych, kurs literacko-wielorybniczy, psychologiczno-podróżniczy z jednym podręcznikiem. Dobra metoda, nie rozpraszająca. Po pięciu miesiącach mógł już recytować przygody Izmaela na wyrywki z pamięci oraz mówić Ahabem, co sprawiało mu szczególną przyjemność, gdyż był to sposób ekspresji najbardziej dla Eryka naturalny, pasujący do niego jak wygodne ubranie, cóż z tego, że dziwaczne i staromodne. I jaki to łut szczęścia, że taka książka trafia w takim miejscu i na takiego człowieka. Jest to zjawisko znane psychologom podróżnym pod nazwą synchroniczności, dowód na sensowność świata. Dowód na to, że w tym pięknym chaosie rozpościerają się we wszystkich kierunkach nitki znaczeń, sieci dziwnej logiki, a – jeżeli kto wierzy w Boga – są to pokrętne ślady linii papilarnych jego palca. Tak myślał Eryk.

Wkrótce więc w dalekim egzotycznym więzieniu, gdy wieczorami trudno było oddychać od tropikalnej duchoty, a niepokój i tęsknota jątrzyły umysł, Eryk zatapiał się w lekturze książki, stawał się zakładką do niej i doświadczał osobliwego szczęścia. Bez tej powieści bowiem nie przetrwałby więzienia. Towarzysze z celi, przemytnicy, jak i on, często świadkowali jego głośnemu czytaniu i wkrótce poddali się urokowi przygód wielorybników. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby po powrocie na wolność próbowali kształcić się dalej w historii wielorybnictwa, pisać dysertacje na temat harpunów i oprzyrządowania żaglowców. A najzdolniejsi z nich – osiągnąć wyższy stopień wtajemniczenia: specjalizację z psychologii klinicznej w dziedzinie wszelkich perseweracji. Tak więc zdarzało się, że wszyscy trzej koleżkowie z celi, Marynarz z Azorów, Marynarz Portugalski i Eryk, mówili do siebie swoją grypserą. I nawet obmawiali na swój sposób drobnych skośnookich strażników:

– Do licha! Ale ten stary to byczy jegomość! – wykrzykiwał na przykład Marynarz z Azorów, gdy jeden z nich przemycał im do celi paczkę zwilgotniałych papierosów.

– Na mą duszę, jestem mniej więcej tego samego zdania. Dajmy mu swoje błogosławieństwo.

Było im z tym dobrze, bo każdy dokwaterowany niewiele z początku rozumiał, więc stawał się ich obcym, który był im potrzebny do prowadzenia namiastki życia społecznego.

Każdy z nich miał swoje ulubione fragmenty, które wieczorem rytualnie odczytywał, a reszta kończyła zdania chórem.

Lecz głównym tematem ich rozmów w coraz bardziej doskonalonym języku były morze, podróż, odbicie od brzegu i powierzenie się wodzie, która – jak ustalili po kilkudniowej dyskusji godnej filozofów przedsokratejskich – jest najważniejszym żywiołem na kuli ziemskiej. Planowali już trasy, którymi popłyną do domu, przygotowywali się na widoki, jakie zobaczą po drodze, ustalali w głowach tekst telegramów do rodziny. Z czego będą żyć? Spierali się o najlepsze pomysły, ale prawdę mówiąc, kręcili się wciąż wokół tego samego tematu, zarażeni już (choć nie byli tego świadomi), zainfekowani; niepokojeni samą możliwością istnienia czegoś takiego jak biały wieloryb. Wiadomo było, że niektóre kraje wciąż odławiają wieloryby, i choć ta praca nie jest już tak romantyczna, jak to opisywał Izmael, to jednak trudno byłoby dziś o lepszą. Podobno Japońce szukają ludzi. Gdzie dorszom i śledziom do wielorybów… Jak rzemiosłu do sztuki…

Trzydzieści osiem miesięcy to wystarczająco dużo czasu, żeby uzgodnić szczegóły swojego przyszłego życia; drobiazgowo, punkt po punkcie, omówić je z kolegami. Spory nie były poważne.

– Do kroćset z tym! Bacz, com ci gadał o marynarce handlowej. Nie złość mnie, nie pozwolę na to! Dałem ci już zmiarkować, co to jest wielorybnictwo; maszże nadal na nie chętkę? – huczał Eryk.

– Cóżeś to widział na tym świecie? – odkrzykiwał Marynarz Portugalski.

– Przemierzyłem wzdłuż i wszerz Morze Północne, a i Bałtyk nie jest mi obcy. Prądy Atlantyku znam jak swoje własne żyły…

– Nadtoś pewny swego, mój bratku.

Coś mówić trzeba.

Dziesięć lat – tyle trwała podróż Eryka do domu – i z pewnością był w tym lepszy od swoich kamratów. Wracał okrężnymi drogami, peryferyjnymi morzami, przez najwęższe cieśniny i najszersze zatoki. Już ujściami rzek lizał otwarte wody mórz, już musztrował się na statek do domu, gdy nagle pojawiała się jakaś nowa okazja, najczęściej w zupełnie przeciwnym kierunku, i jeśli się chwilę zastanowił, dochodził zazwyczaj do wniosku, że najprawdziwszy jest stary argument – Ziemia jest okrągła; nie przywiązujmy się więc do kierunków. Było to poniekąd zrozumiałe – dla kogoś znikąd każdy ruch staje się powrotem, ponieważ nic tak nie ciągnie do siebie jak pustka.

Pracował przez te lata pod banderą panamską, australijską i indonezyjską. Na chilijskim frachtowcu transportował japońskie samochody do Stanów. Na południowoafrykańskim tankowcu przeżył katastrofę u brzegów Liberii. Przewoził pracowników z Jawy do Singapuru. Zapadł na żółtaczkę i leżał w szpitalu w Kairze. Gdy w Marsylii złamali mu rękę w pijackiej bójce, rzucił alkohol na kilka miesięcy, żeby w Maladze upić się do nieprzytomności i złamać drugą.

Nie będziemy opowiadać szczegółów. Nie interesują nas perypetie Eryka na morskich szlakach. Wolimy być przy nim, gdy wreszcie wychodzi na brzeg owej znienawidzonej potem wyspy i dostaje pracę na małym, prymitywnym promie, między wysepkami. Wykonując tę poniżającą – jak twierdził – pracę, Eryk schudł i jakby wyblakł. Mocna opalenizna na zawsze znikła z jego twarzy, zostawiwszy po sobie ciemniejsze plamki. Skronie posiwiały, zmarszczki uczyniły jego wzrok bardziej przenikliwym i ostrym. Po tej inicjacji, która ugodziła boleśnie w jego pychę, został przeniesiony na odcinek bardziej odpowiedzialny – teraz jego prom łączył wyspę z lądem, nie więziła go żadna lina, a jego szeroki pokład mógł zabrać szesnaście samochodów osobowych. Praca zapewniała mu stały grosz, ubezpieczenie zdrowotne i spokojne życie na tej północnej wyspie.

Wstawał każdego ranka, mył się w zimnej wodzie i palcami rozczesywał siwą brodę. Potem wkładał ciemnozielony mundur spółki Zjednoczone Promy Północy i piechotą maszerował do portu, gdzie przycumował wczorajszego wieczoru. Za chwilę ktoś z naziemnej obsługi, Robert albo Adam, otwierał bramkę i pierwsze samochody już ustawiały się w kolejce, żeby po żelaznej rampie wjechać na prom Eryka. Miejsca starczało dla wszystkich, zdarzało się też, że prom był pusty, czysty, lekki, zamyślony. Eryk siadał więc w swojej kabinie zawieszonej wysoko, tkwił w oszklonym bocianim gnieździe, i drugi brzeg wydawał się blisko. Czy nie lepiej było zbudować most, niż kazać ludziom kręcić się tam i z powrotem i zawracać głowę?


Chodzi o stan ducha. Codziennie mógł wybrać dwa. Jeden, przejmujący i dokuczliwy – że jest od innych gorszy, że brakuje mu tego, co mają wszyscy, że w pewien sposób jest dewiantem, który nawet nie wie, do cholery, co mu jest. Czuje się odizolowany, samotny, jak zamknięte za karę dziecko, które przez okno ogląda zabawy szczęśliwych rówieśników. Że los przeznaczył mu nic nie znaczącą rólkę w chaotycznych peregrynacjach ludzkości po lądach i morzach, a teraz, od kiedy osiadł na wyspie, ten epizod okazał się na dodatek rolą statysty.

Drugi zaś stan umacniał w nim przekonanie, że to właśnie on jest lepszy, jedyny, wyjątkowy. Że tylko on czuje i rozumie prawdę, że tylko jemu dano byt wyjątkowy. I w tym dobrym samopoczuciu udawało mu się czasem przebywać długie godziny, a nawet dni, wtedy czuł się, powiedzmy, jakoś szczęśliwy. Ale to mijało, jak upojenie alkoholowe. Na kacu pojawiała się przerażająca myśl, że aby wydać się sobie człowiekiem godnym szacunku, musi na te dwa sposoby nieustannie dokonywać oszustwa i – najgorsze – że kiedyś prawda wyjdzie na jaw; okaże się, że jest nikim.


Siedział w przeszklonej kabinie i patrzył, jak trwa załadunek na pierwszy poranny prom. Widział starych znajomych z miasteczka. Oto rodzina R. w szarym oplu – ojciec pracuje w porcie, matka – w bibliotece, dzieci zaś, chłopiec i dziewczynka, chodzą do szkoły. Oto czworo nastolatków, uczniów liceum, po tamtej stronie zabierze ich autobus. A to Eliza, przedszkolanka, z małą córeczką, którą oczywiście zabiera ze sobą do pracy. Ojciec małej zniknął nagle ze dwa lata temu i do tej pory nie dał znaku życia. Eryk podejrzewał, że gdzieś łowi wieloryby. Oto stary S., miał coś z nerkami, dwa razy w tygodniu musiał jeździć do szpitala na dializę. Próbowali z żoną sprzedać swój drewniany skarlały domek i przeprowadzić się bliżej szpitala, ale jakoś im to nie wyszło. Ciężarówka sklepu „Organiczna Żywność” jechała po towar na ląd. Jakiś czarny obcy samochód, pewnie goście Reżysera. Żółta furgonetka braci Alfreda i Albrechta, którzy w starokawalerskim uporze hodowali owce. Dwoje zziębniętych rowerzystów. Samochód dostawczy z warsztatu samochodowego – pewnie jechał po części. Edwin pomachał ręką Erykowi. Można by go rozpoznać na każdej wyspie świata – ubierał się bowiem w kraciaste koszule podbite sztucznym futrem. Eryk znał ich wszystkich, nawet tych, których widział po raz pierwszy – wiedział, po co tu przybyli, a znając cel podróży, wie się o ludziach wystarczająco dużo.

Istniały trzy powody przeprawy na wyspę. Pierwszy, bo się tu po prostu mieszkało, drugi, bo było się gościem Reżysera, i trzeci – z powodu wiatraka, żeby zrobić sobie na jego tle zdjęcie.

Prom płynął dwadzieścia minut. W tym czasie niektórzy pasażerowie wysiedli z aut i zapalili papierosa, choć to zabronione. Inni stali oparci o barierkę i po prostu patrzyli w wodę, aż ich rozhuśtanych oczu nie uwiązał w końcu drugi brzeg. Za chwilę, podnieceni zapachami lądu, swoimi arcyważnymi zadaniami i obowiązkami, znikną w uliczkach przy nabrzeżu, rozpłyną się jak dziewiąta fala, która sięgając najdalej, wsiąka w ziemię i nigdy nie wróci już do morza. Na ich miejsce zaś pojawiają się inni. Weterynarz w eleganckim pick-upie; dorobił się go na sterylizacji kotów. Szkolna wycieczka, która będzie badała florę i faunę wyspy w ramach zajęć z przyrody. Dostawczy samochód z transportem bananów i kiwi. Ekipa telewizyjna na wywiad z Reżyserem. Rodzina G., która właśnie wraca od babci. Dwoje innych zapalonych cyklistów wymieni tych pierwszych.

W czasie rozładunku i załadunku, które trwały niecałą godzinę, Eryk wypalał kilka papierosów i usiłował nie poddać się rozpaczy. Potem prom zawracał na wyspę. I tak osiem razy, z dwugodzinną przerwą na obiad, który Eryk jadał zawsze w tym samym barze. Jednym z trzech w okolicy. Po pracy kupował ziemniaki, cebulę i boczek. Papierosy i alkohol. Starał się nie pić do południa, lecz przy szóstym rejsie był już wstawiony.

Linie proste – jakże są upokarzające. Jak niszczą umysł. Co to za perfidna geometria, która zmienia nas w idiotów – tam i z powrotem, parodia podróży. Wyruszyć, żeby zaraz wrócić. Rozpędzić się i od razu wyhamować.


Tak było też z małżeństwem Eryka, krótkim i burzliwym. Maria, rozwódka, pracowała w sklepie i miała syna, który chodził do szkoły średniej z internatem w mieście. Eryk zamieszkał u niej, w jej miłym, przytulnym domku z ogromnym telewizorem. Miała zgrabną sylwetkę, nieco obfite kształty, jasną skórę i nosiła obcisłe legginsy. Szybko nauczyła się przyrządzać ziemniaki na boczku i zaczęła dodawać do nich majeranek i gałkę muszkatołową. On zaś z zapałem całe wolne dni rąbał drewno do kominka. Trwało to półtora roku; potem jednak zmierził go nieustający szum telewizora, jaskrawe oświetlenie, szmata przy wycieraczce, na której trzeba było stawiać ubłocone buty, i ta muszkatołowa gałka. Kiedy upił się kilka razy i z podniesionym palcem przemawiał do marynarzy – wyrzuciła go z domu, a wkrótce potem przeniosła się do syna, na ląd.

*

Dziś jest pierwszy marca, środa popielcowa. Eryk, gdy otworzył oczy, zobaczył szary świt i padający śnieg z deszczem, który zostawiał na szybach rozmazane ślady. Pomyślał o swoim dawnym imieniu. Prawie je zapomniał. Wypowiedział je na głos i zabrzmiało to tak, jakby zawołał go ktoś obcy. W głowie czuł znajomy ucisk po wczorajszym piciu.

Bo trzeba nam wiedzieć, że Chińczycy mają dwa imiona: jedno nadane przez rodzinę, którym się woła dziecko, karci je i przywołuje do porządku, ale i pieszczotliwie zdrabnia. Lecz gdy dziecko wchodzi w życie, bierze sobie drugie imię – zewnętrzne, światowe, imię-personę. Wkłada je jak mundur, jak komżę, więzienny pasiak, strój na oficjalny koktajl. To imię jest użytkowe i łatwe do zapamiętania. Odtąd będzie za człowieka świadczyć. Najlepiej, jeżeli będzie światowe, uniwersalne, rozpoznawalne przez wszystkich; precz z lokalnością naszych imion. Precz z Oldrzichem, Sung Yin, Kazimierzem i Jyrkiem; precz z Blażenem, Liu i Milicą. Niech żyje Michael, Judith, Anna, Jan, Samuel i Eryk!


Lecz dziś Eryk odpowiedział na zawołanie starego imienia: Jestem.

Nikt go nie zna, więc i ja go nie wymienię.

Mężczyzna zwany Erykiem włożył zielony mundur z emblematami Zjednoczonych Promów Północy, przeczesał brodę palcami, wyłączył ogrzewanie w skarlałym domku i ruszył wzdłuż asfaltu. Potem, czekając w swoim akwarium, aż prom zostanie załadowany, a słońce wreszcie wzejdzie, wypił piwo z puszki i zapalił pierwszego papierosa. Pomachał z góry Elizie i jej córeczce, przyjaźnie, jakby chcąc im wynagrodzić, że dzisiaj nie trafią do przedszkola.

Gdy prom odbił od brzegu i był już w połowie drogi między obiema przystaniami, nagle zawahał się i ruszył na otwarte morze.

Nie wszyscy od razu zorientowali się, co się dzieje. Niektórzy, tak przyzwyczajeni do rutyny linii prostej, patrzyli na znikający brzeg obojętnie, otępiali, co z pewnością potwierdzałoby pijackie teorie Eryka o tym, że podróżowanie promami prostuje zwoje mózgowe. Inni zorientowali się dopiero po dłuższej chwili.

– Eryk, co ty wyrabiasz? Zawracaj natychmiast! – krzyknął do niego Alfred, a Eliza dołączyła się wysokim piskliwym głosem: – Ludzie spóźnią się do pracy…

Alfred próbował wejść do Eryka na górę, ale ten przezornie zamknął bramkę i przekręcił klucz w swojej kabinie.

Widział z góry, jak wszyscy jednocześnie wyciągają telefony komórkowe i dzwonią, wypowiadają coś z oburzeniem w pustą przestrzeń, gestykulując nerwowo. Domyślał się, co mówią. Że spóźnią się do pracy, że ciekawe, kto im wypłaci odszkodowanie za straty moralne, że nie powinno się zatrudniać takich pijaczyn, że zawsze wiedzieli, iż to się tak skończy, że pracy brakuje dla swoich, a tu się przyjmuje jakichś imigrantów; choćby nie wiem jak dobrze nauczyli się tacy języka, to jednak zawsze…

Eryk wcale się tym nie przejmował. Z przyjemnością stwierdził, że po jakimś czasie się uspokoili, zajęli miejsca i patrzyli, jak niebo przejaśnia się i rzuca między chmurami wprost do morza piękne snopy światła. Tylko jedna rzecz go zaniepokoiła – jaskrawoniebieski płaszczyk córeczki Elizy, a to (o czym wie każdy wilk morski) jest zły omen na pokładzie statku. Zamrugał jednak oczami i zapomniał o sprawie. Wziął kurs na ocean i zszedł do nich ze skrzynką koli i batonikami, które przygotował na tę okazję dużo wcześniej. Widocznie dobrze im zrobiła ta mała przekąska, bo dzieci przycichły wpatrzone w oddalające się brzegi wyspy, a dorośli zaczęli okazywać coraz większe zainteresowanie podróżą.

– Jaki wziąłeś kurs? – zapytał go fachowo młodszy z braci T., a potem czknął kolą.

– Ile czasu zajmie nam wypłynięcie na otwarte wody? – chciała wiedzieć Eliza, przedszkolanka.

– Czy zadbał pan o zapas paliwa? – zainteresował się stary S., ten z chorymi nerkami.

A przynajmniej tak się Erykowi wydawało, że mówili to, a nie co innego. Starał się na nich nie patrzeć i nie przejmować się. Zahaczył już swój wzrok na linii horyzontu, która odtąd przecięła jego źrenice na pół – ciemniejszą od wody i jaśniejszą od nieba. Zresztą oni także się uspokoili. Nasunęli na czoło czapki, ciaśniej zawiązali szaliki. Można powiedzieć, że płynęli w ciszy, dopóki nie przedarł się przez nią warkot helikoptera i zawodzenie policyjnych motorówek.

* * *

– Są rzeczy, które dzieją się same, są podróże, które zaczynają się i kończą we śnie, i są podróżnicy, którzy odpowiadają na bełkotliwe wezwanie własnego niepokoju. Oto właśnie stoi przed wami jeden z nich… – tak właśnie zaczął swoją przemowę obrońca w sądzie na krótkim procesie Eryka. Niestety, jego przejmująca mowa obrończa nie wywarła oczekiwanego skutku i nasz bohater znów trafił na pewien czas do więzienia; mam nadzieję, że z korzyścią dla siebie. Bo i tak nie ma dla niego innego życia jak to rozkołysane, zapożyczone od morza i jego niezbadanych przypływów i odpływów.

Lecz tym nie będziemy się już zajmować.

Gdyby jednak na zakończenie tej historii ktoś chciał mnie zapytać, gdyby chciał rozwiać swoje wątpliwości dotyczące całej prawdy i tylko prawdy. Gdyby chwyciwszy mnie za ramię, potrząsnął mną niecierpliwie i zakrzyknął: – A więc zaklinam cię, powiedz mi, czy zgodnie z twoim najgłębszym przekonaniem historia ta jest rzeczywiście w swej treści prawdziwa? Zechciej mi wybaczyć, jeślim zbyt natrętny – wybaczyłabym i odpowiedziała: – Tak mi dopomóż Bóg; na honor mój przysięgam, że historia, którą wam, panowie i panie, opowiedziałam, jest w swej treści i ogólnych zarysach prawdziwa. Wiem to z pewnością: wydarzyła się na naszej kuli ziemskiej; sama stąpałam po pokładzie tego promu.

4

– Herman Melville, Moby Dick czyli Biały Wieloryb, przeł. Bronisław Zieliński, Szczecin 1987 (ze względów artystycznych cytaty z Moby Dicka nie zostały wyodrębnione w tekście);

Bieguni

Подняться наверх