Читать книгу Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk - Страница 4
2. Autyzm testosteronowy
Оглавление„Pies, który zdycha z głodu, służąc panu,
Jest zapowiedzią upadłości Stanu”.
Byłam mu wdzięczna, że zaprosił mnie do siebie na coś gorącego. Czułam się zupełnie rozbita i na myśl, że miałabym wrócić do mojego zimnego, pustego domu, zrobiło mi się smutno.
Przywitałam się z Suką Wielkiej Stopy, która rezydowała od kilku godzin u Matogi. Poznała mnie i ucieszyła się wyraźnie na mój widok. Machała ogonem i zapewne nie pamiętała już, że mi uciekła. Niektóre Psy bywają głupiutkie, podobnie jak ludzie, i ta Suka na pewno do nich należała.
Usiedliśmy w kuchni przy drewnianym stole, tak czystym, że można było na nim położyć policzek. Tak też zrobiłam.
– Jesteś zmęczona? – zapytał.
Wszystko tu było jasne i czyste, ciepłe i przytulne. Jakie to szczęście w życiu, gdy przydarzy ci się czysta i ciepła kuchnia. Mnie nigdy się to nie przydarzało. Nie umiałam utrzymać wokół siebie porządku. I już się z tym pogodziłam. Trudno.
Zanim zdążyłam rozejrzeć się wokoło, miałam przed sobą szklankę herbaty. Mieściła się w ślicznym metalowym koszyku z uchem i stała na podstawce. W cukiernicy był cukier w kostkach – ten widok przypomniał mi słodkie czasy dzieciństwa i naprawdę poprawił mi dość marny humor.
– Może rzeczywiście nie powinniśmy go ruszać – powiedział Matoga i otworzył szufladę w stole, żeby podać małe łyżki do zamieszania herbaty.
Suka kręciła mu się pod nogami, jakby nie chciała go wypuścić z orbity swojego małego, wychudzonego ciałka.
– Przewrócisz mnie – odezwał się do niej Matoga z szorstką czułością. Widać było, że ma Psa pierwszy raz w życiu i nie bardzo wie, jak się zachować.
– Jak ją nazwiesz? – zapytałam, kiedy pierwsze łyki herbaty rozgrzały mnie od środka i ten kłąb emocji, który miałam w gardle, nieco się rozpuścił.
Matoga wzruszył ramionami.
– Nie wiem, może będzie Mucha albo Kulka.
Nic nie powiedziałam, ale nie spodobało mi się. Nie były to imiona, które pasowałyby do tej Suki, zważywszy jej osobistą historię. Trzeba by raczej coś dla niej wymyślić.
Cóż to za strata inwencji – oficjalne imiona i nazwiska. Nigdy się ich nie pamięta, są tak oderwane od osoby i banalne, że w niczym jej nie przypominają. Na dodatek każda generacja ma swoje mody i nagle wszyscy nazywają się Małgorzata, Patryk albo – nie daj Boże – Janina. Dlatego staram się nigdy nie używać imion i nazwisk, lecz raczej określeń, które przychodzą do głowy samoistnie, gdy patrzymy na kogoś po raz pierwszy. Jestem przekonana, że jest to najwłaściwszy sposób używania języka, nie zaś przerzucanie się słowami wypranymi ze znaczeń. Matoga na przykład nazywa się Świerszczyński, tak ma napisane na drzwiach, a przed nazwiskiem: „Ś.” – czy jest jakieś imię na Ś? Przedstawiał się zawsze: „Świerszczyński”, lecz chyba nie oczekiwał, że będziemy sobie łamali język, by to wypowiadać. Uważam, że każdy z nas widzi innego Człowieka w swój własny sposób, więc ma prawo nadać mu takie imię, jakie uważa za stosowne i pasujące. Tak oto jesteśmy wieloimienni. Mamy tyle imion, z iloma ludźmi wchodzimy w jakieś związki. Nazwałam Świerszczyńskiego Matogą i myślę, że to miano dobrze oddawało jego Właściwości.
Ale teraz, gdy popatrzyłam na Sukę, przyszło mi natychmiast do głowy ludzkie imię – Marysia. Może od sierotki, taka była zabiedzona.
– Czy ona czasami nie nazywa się Marysia? – zapytałam.
– Możliwe – odpowiedział. – Tak, chyba tak. Ona nazywa się Marysia.
W podobny sposób odbyło się nazywanie Wielkiej Stopy. To nie było skomplikowane, narzuciło mi się samo, kiedy zobaczyłam jego ślady na śniegu. Matoga mówił o nim z początku „Włochaty”, ale potem zapożyczył ode mnie „Wielką Stopę”. Znaczy to tylko, że imię wybrałam mu dobre.
Niestety, sama dla siebie nie mogłam wybrać żadnego porządnego imienia. To zapisane w papierach uważam za skandalicznie niedopasowane i krzywdzące – Janina. Myślę, że naprawdę mam na imię Emilia albo Joanna. Czasem też sądzę, że jakoś podobnie do Irmtrud. Albo Bożygniewa. Albo Nawoja.
Matoga zaś jak ognia stara się unikać nazywania mnie po imieniu. To też coś znaczy. Zawsze mu jakoś tak wychodzi, że od razu zwraca się do mnie na „ty”.
– Poczekasz ze mną, aż przyjadą? – zapytał.
– Jasne – zgodziłam się ochoczo i zdałam sobie sprawę, że nie odważyłabym się powiedzieć do niego „Matogo”. Kiedy się jest bliskimi sąsiadami, nie potrzebuje się imion, żeby się do siebie zwracać. Kiedy, przechodząc, widzę, jak plewi w ogródku, nie potrzebuję jego imienia, żeby się do niego odezwać. To szczególny stopień zażyłości.
Nasza osada to kilka domów, które stoją na Płaskowyżu, z dala od reszty świata. Płaskowyż jest dalekim geologicznym krewnym Gór Stołowych, ich odległą zapowiedzią. Przed wojną nasza kolonia nazywała się Luftzug, czyli Przeciąg, dziś zostało z tego nieoficjalne Lufcug, bo oficjalnie nie mamy nazwy. Na mapie widać tylko drogę i kilka domów, żadnych liter. Zawsze wieje tutaj wiatr, masy powietrza przelewają się przez góry z zachodu na wschód, z Czech do nas. Zimą wiatr staje się gwałtowny i świszczący; wyje w kominach. Latem rozprasza się w liściach i szeleści, nigdy nie jest tu cicho. Wielu ludzi stać na to, żeby mieć jeden dom w mieście, ten całoroczny, oficjalny, a drugi – jakby frywolny, dziecięcy – na wsi. I tak też te domy wyglądają – dziecinnie. Małe, przycupnięte, ze stromymi dachami i maleńkimi okienkami. Wszystkie zbudowano przed wojną i wszystkie postawiono w taki sam sposób: długimi ścianami na wschód i zachód, jedną krótką na południe – i drugą, do której przylega stodoła, od północy. Tylko dom Pisarki jest trochę bardziej ekscentryczny – dobudowano tu wszędzie tarasy i balkony.
Nie ma się co dziwić ludziom, którzy opuszczają Płaskowyż zimą. Trudno jest tu mieszkać od października do kwietnia, wiem coś o tym. Co roku spada tutaj wielki śnieg, a wiatr starannie rzeźbi z niego zaspy i diuny. Ostatnie zmiany klimatyczne ociepliły wszystko, tylko nie nasz Płaskowyż. A wręcz przeciwnie, zwłaszcza w lutym, śniegi są większe i dłużej leżą. Mróz kilka razy w ciągu zimy dochodzi do dwudziestu stopni, a zima kończy się na dobre w kwietniu. Droga jest marna, mróz i śnieg niszczy to, co niewielkimi nakładami próbuje naprawić gmina. Do asfaltu trzeba jechać cztery kilometry polną drogą pełną kolein, a i tak nie ma się tam po co pchać – autobus do Kudowy na dole odchodzi rano i wraca po południu. Latem, gdy nieliczne tutejsze wyblakłe dzieci mają wakacje, autobusy nie jeżdżą w ogóle. We wsi jest szosa, która niezauważalnie, jak czarodziejska różdżka, zamienia ją w przedmieścia małego miasteczka. Gdyby się tylko miało ochotę – mogłoby się dojechać tą szosą do Wrocławia albo do Czech.
Ale są tacy, którym to wszystko pasuje. Byłoby tu wiele Hipotez do postawienia, gdybyśmy się mieli bawić w tego rodzaju dochodzenia. Psychologia i socjologia mogłyby tutaj wskazać wiele tropów, ale mnie ten temat zupełnie nie zajmuje.
Na przykład ja i Matoga dzielnie stawiamy czoło zimie. A zresztą to niemądre określenie: „stawiać czoło”; my raczej wojowniczo wysuwamy dolną szczękę, jak ci mężczyźni na mostku we wsi. Gdy się ich sprowokuje jakimś niepochlebnym słowem, mówią: „No co? No co?”, zaczepnie. W pewnym sensie my też prowokujemy zimę, ale ona nas ignoruje tak samo jak reszta świata. Starzy ekscentrycy. Hipisi z bożej łaski.
Zima pięknie otula wszystko tutaj białą watą, skraca maksymalnie dzień, tak że gdy się nieopatrznie zasiedzi w nocy, można się obudzić w Mroku popołudnia następnego dnia, co – przyznam szczerze – zdarza mi się coraz częściej od zeszłego roku. Niebo wisi tu nad nami ciemne i niskie, jak brudny ekran, na którym rozgrywają się nieposkromione batalie chmur. Po to są nasze domy – żeby chronić nas przed tym niebem, inaczej przeniknęłoby do samego wnętrza naszych ciał, gdzie, podobna małej szklanej kulce, tkwi nasza Dusza. Jeżeli coś takiego w ogóle istnieje.
Nie wiem, co przez te ciemne miesiące robi Matoga, nie mamy ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, choć – nie ukrywam – liczyłabym na więcej. Widujemy się raz na kilka dni i mówimy sobie wtedy parę słów na powitanie. Nie po to przeprowadziliśmy się tutaj, żeby sobie teraz urządzać wspólne herbatki. Matoga kupił dom w rok po mnie i wygląda na to, że postanowił rozpocząć swoje nowe życie, jak każdy, komu skończyły się pomysły i środki na stare. Podobno pracował w cyrku, ale nie wiem, czy był tam na przykład księgowym, czy akrobatą. Wolę myśleć, że akrobatą, i kiedy utyka, wyobrażam sobie, że dawno temu, w pięknych latach siedemdziesiątych, podczas jakiegoś szczególnego numeru stało się coś, co sprawiło, że nie trafił ręką na drążek i upadł z wysoka na wysypaną trocinami podłogę. Po dłuższym zastanowieniu przyznaję jednak, że zawód księgowego nie jest złym zawodem, i umiłowanie porządku właściwe księgowym budzi mój szacunek, aprobatę i niewypowiedziany respekt. Umiłowanie porządku Matogi widoczne jest w jego małym obejściu od razu: drewno na zimę leży poukładane w przemyślne sągi, które przypominają spiralę. Powstaje z tego zgrabny kopiec o złotych proporcjach. Można te jego sągi traktować jako miejscowe dzieło sztuki. Trudno mi się oprzeć pięknemu spiralnemu porządkowi. Kiedy przechodzę tamtędy, zawsze przystaję na chwilkę i podziwiam tę budującą współpracę rąk i umysłu, która w tak banalnej rzeczy jak drewno na opał wyraża najdoskonalszy ruch we Wszechświecie.
Ścieżka przed domem Matogi wysypana jest równiutko żwirem i ma się wręcz wrażenie, że jest to żwir specjalny, zbiór kamyczków identycznych, ręcznie selekcjonowanych w podziemnych skalnych fabrykach żwiru, prowadzonych przez koboldy. W oknach wiszą czyste firany, a każda fałda jest równa innej; zapewne używa do tego specjalnego urządzenia. I kwiaty w ogródku ma czyste i porządne, wyprostowane i smukłe, jakby uprawiały gdzieś fitness.
Teraz Matoga, podając mi herbatę, krzątał się po kuchni i widziałam, jak równo stoją szklanki w jego kredensie, jak nieskazitelna serweta leży na maszynie do szycia. Miał więc nawet maszynę do szycia! Ze wstydem wcisnęłam między kolana moje dłonie. Dawno nie poświęcałam im specjalnej uwagi. No cóż, mam odwagę przyznać, że moje paznokcie były po prostu brudne.
Kiedy wyciągał łyżeczki do herbaty, na chwilę odsłoniła się przede mną jego szuflada i nie mogłam od niej oderwać wzroku. Była szeroka i płytka jak taca. W środku, w przegródkach, leżały starannie poukładane wszelkie sztućce i inne Narzędzia potrzebne w kuchni. Każde miało swoje miejsce, choć większości z nich w ogóle nie znałam. Kościste palce Matogi z rozmysłem wybrały dwie łyżeczki, które spoczęły zaraz na seledynowych serwetkach tuż przy filiżankach z herbatą. Niestety, trochę za późno, bo ja już swoją herbatę wypiłam.
Z Matogą trudno się rozmawiało. Był bardzo małomówny, a skoro nie można było mówić, to należało milczeć. Ciężko się rozmawia z niektórymi osobami, najczęściej męskimi. Mam pewną Teorię na ten temat. Wielu mężczyzn z wiekiem zapada na autyzm testosteronowy, który przejawia się w powolnym zaniku inteligencji społecznej i umiejętności międzyludzkiej komunikacji, a także upośledza formułowanie myśli. Zaatakowany tą Dolegliwością Człowiek staje się milczący i wydaje się pogrążony w rozmyślaniach. Bardziej interesują go różne Narzędzia i maszynerie. Pociągają go druga wojna światowa i biografie znanych ludzi, najczęściej polityków i złoczyńców. Prawie zupełnie zanika jego zdolność do czytania powieści, autyzm testosteronowy zaburza psychologiczne rozumienie postaci. Myślę, że Matoga cierpiał na tę Dolegliwość.
Ale tego dnia nad ranem trudno było wymagać od kogokolwiek elokwencji. Byliśmy zupełnie osowiali.
Z drugiej strony czułam wielką ulgę. Czasami, gdy pomyśli się szerzej, nie zważając na pewne Przywiązania Umysłu, gdy weźmie się pod uwagę Rachunki uczynków, można zdać sobie sprawę, że czyjeś życie wcale nie jest dobre dla innych. Myślę, że każdy przyzna mi tutaj rację.
Poprosiłam o następną szklankę herbaty właściwie tylko dlatego, żeby zamieszać ją tą piękną łyżeczką.
– Naskarżyłam kiedyś na Policji na Wielką Stopę – powiedziałam.
Matoga na chwilę przestał wycierać do sucha talerzyk na ciastka.
– Z powodu psa? – zapytał.
– Tak. I kłusowania. Pisałam też na niego skargi.
– I co?
– I nic.
– Chcesz powiedzieć, że dobrze, że umarł, czy tak?
Jeszcze przed ostatnim Bożym Narodzeniem wybrałam się do gminy, żeby zgłosić sprawę osobiście. Do tej pory pisałam listy. Nikt na nie nigdy nie odpowiedział, choć przecież istnieje ustawowy obowiązek odpowiadania obywatelom. Posterunek okazał się niewielki i przypominał domki jednorodzinne budowane za komuny z kombinowanych wszędzie materiałów – byle jakie i smutne. I taki też tu panował nastrój. Zamalowane farbą olejną ściany obwieszono kartkami papieru – i wszystkie zatytułowane były „Obwieszczenie”; swoją drogą, co to za okropne słowo. Policja używa wielu wyjątkowo odrażających słów, takich na przykład jak „denat” czy „konkubent”.
W tym przybytku Plutona najpierw próbował mnie odprawić młody mężczyzna siedzący za drewnianą barierką, a potem jakiś jego starszy przełożony. Chciałam się widzieć z Komendantem i upierałam się przy tym; byłam też pewna, że w końcu obydwaj stracą cierpliwość i dopuszczą mnie przed jego oblicze. Musiałam długo czekać i bałam się, że zamkną mi sklep, a musiałam jeszcze zrobić zakupy. Aż zapadł Zmierzch, co znaczyło, że było około czwartej i że czekałam ponad dwie godziny.
Wreszcie pod sam koniec urzędowania pojawiła się na korytarzu jakaś młoda kobieta i powiedziała:
– Proszę, może pani wejść.
Trochę się zamyśliłam, więc teraz musiałam oprzytomnieć. Zbierałam myśli, podążając za kobietą na audiencję na piętro, gdzie szef miejscowej Policji miał swój gabinet.
Komendant był otyłym mężczyzną w moim, powiedzmy, wieku, ale zwracał się do mnie, jakbym była jego matką, albo nawet babką. Spojrzał na mnie przelotnie i powiedział:
– Siadajcie, proszę.
I czując, że tą liczbą mnogą zdemaskował swoje wiejskie pochodzenie, chrząknął i poprawił się:
– Niech pani siada.
Prawie słyszałam jego myśli – nazywał mnie najpewniej „kobieciną”, a gdy moja oskarżycielska mowa przybierała na sile – „babskiem”. „Nawiedzone babsko”, „wariatka”. Byłam świadoma, z jaką awersją obserwuje moje ruchy i ocenia (negatywnie) mój gust. Nie podobały mu się ani moja fryzura, ani ubranie, ani brak uległości. Lustrował moją twarz z coraz większą niechęcią. Ale i ja widziałam wiele – że apoplektyk, że za dużo pije i ma słabość do tłustych potraw. W trakcie mojej oracji jego duża łysa głowa poczerwieniała od karku po czubek nosa, a na policzkach wyraźnie pojawiły się kłębki rozszerzonych naczyń krwionośnych, jak niezwykły wojenny tatuaż. Na pewno przyzwyczajony był do rządzenia i posłuszeństwa innych i łatwo unosił się Gniewem. Typ jowiszowy.
Widziałam także i to, że nie rozumie wszystkiego, co mówię – po pierwsze, z tej oczywistej przyczyny, iż używam argumentów mu obcych, ale także dlatego, że nie zna wielu słów. I że jest typem Człowieka, który gardzi tym, czego nie rozumie.
– Jest zagrożeniem dla wielu Istot, ludzkich i nieludzkich – zakończyłam swoje żale na Wielką Stopę, w których opowiedziałam o swoich obserwacjach i podejrzeniach.
Nie wiedział, czy żartuję sobie z niego, czy trafił na wariatkę. Innych możliwości nie było. Widziałam, jak krew przez moment nabiegła mu do twarzy, bez wątpienia był to typ pyknika, który umrze w końcu na wylew.
– Nie mieliśmy pojęcia, że kłusuje. Zajmiemy się tą sprawą – powiedział przez zęby. – Proszę wrócić do domu i w ogóle się tym nie przejmować. Ja go znam.
– Dobra – powiedziałam pojednawczo.
A on już wstał, opierając się na rękach, co było widocznym znakiem, że audiencja skończona.
Gdy się już ma swoje lata, trzeba pogodzić się z tym, że ludzie będą wiecznie wobec nas zniecierpliwieni. Przedtem nigdy nie zdawałam sobie sprawy z istnienia i znaczenia takich gestów, jak szybkie potakiwanie, uciekanie wzrokiem, powtarzanie „tak, tak”, jakby się było zegarkiem. Albo sprawdzanie czasu, pocieranie nosa – teraz dobrze rozumiem ten cały teatr dla wyrażenia prostego zdania: „Dajże mi spokój, ty stara babo”. Nieraz zastanawiałam się, czy gdyby to samo co ja mówił jakiś piękny, młody, wyrośnięty mężczyzna, to też by go tak traktowano? Albo dorodna brunetka?
Oczekiwał zapewne, że zerwę się z krzesła i wyjdę z pokoju. Ale ja miałam do zakomunikowania jeszcze jedną równie ważną rzecz.
– Ten Człowiek zamyka swoją Sukę na cały dzień w szopie. Pies tam wyje i jest mu zimno, bo szopa nie jest ocieplana. Czy Policja może z tym zrobić porządek, zabrać mu Psa, a jego przykładnie ukarać?
Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu i to, co mu przypisałam na początku, a co nazwałam pogardą, zobaczyłam teraz na jego obliczu bardzo wyraźnie. Kąciki ust obniżyły się, a wargi lekko wydęły. Widziałam też, że stara się opanować ten wyraz twarzy. Przykrył go drętwym uśmiechem, który odsłonił jego duże, zażółcone od papierosów zęby. Powiedział:
– To nie jest sprawa dla Policji, proszę pani. Pies to pies. Wieś to wieś. Czego się pani spodziewała? Psy trzyma się w budach i na łańcuchach.
– Zgłaszam Policji, że coś, co się dzieje, jest złe. Gdzie mam pójść, jak nie na Policję?
Zaśmiał się gardłowo.
– Złe, mówi pani, to może do księdza? – rzucił, zadowolony z własnego poczucia humoru, ale widocznie zorientował się, że nie bardzo śmieszy mnie jego żart, bo jego twarz zaraz spoważniała. – Pewnie są gdzieś jakieś towarzystwa do opieki nad zwierzętami, czy coś w tym rodzaju. Znajdzie pani w książce telefonicznej. Liga Ochrony Zwierząt – tam proszę pójść. My jesteśmy Policją od ludzi. Proszę zadzwonić do Wrocławia. Oni tam mają jakąś straż.
– Do Wrocławia! – krzyknęłam. – Pan nie może tak mówić! To są przecież kompetencje lokalnej Policji, znam prawo.
– O! – uśmiechnął się ironicznie. – I pani mi powie, co należy do moich kompetencji, a co nie?
Oczami wyobraźni zobaczyłam nasze wojska rozstawione na równinie i gotowe do walki.
– Tak, bardzo chętnie – i już zabierałam się do dłuższej przemowy.
W panice spojrzał na zegarek i opamiętał się w swojej do mnie niechęci.
– Tak, dobrze, rozpatrzymy sprawę – powiedział po chwili obojętnie i zaczął zbierać z biurka papiery do teczki. Umknął mi.
Wtedy pomyślałam, że go nie lubię. Nawet więcej: poczułam do niego nagły przypływ niechęci, ostrej jak chrzan.
Wstał zza biurka zdecydowanym ruchem i ujrzałam, że ma potężny brzuch, którego nie jest w stanie objąć skórzany pasek od munduru. Ze wstydu ten brzuch chował się gdzieś pod spód, w niewygodne, zapomniane okolice genitaliów. Sznurówki jego butów były rozwiązane, zapewne pod biurkiem zzuł buty. Teraz musiał je jak najprędzej wcisnąć.
– Czy mogę znać pańską datę urodzenia? – zapytałam grzecznie, już przy drzwiach.
Stanął zaskoczony.
– A na co to pani? – zapytał podejrzliwie, przytrzymując mi drzwi na korytarz.
– Obliczam Horoskopy – odpowiedziałam. – Chce pan? Mogę panu postawić.
Przez twarz przemknął mu rozbawiony uśmiech.
– Nie, dziękuję. Nie interesuje mnie astrologia.
– Będzie pan wiedział, czego może się pan spodziewać w życiu. Nie chce pan?
Wtedy on spojrzał porozumiewawczo na siedzącego w recepcji policjanta i z ironicznym uśmiechem, jakby brał udział w wesołej, dziecinnej zabawie, podał mi wszystkie dane. Zapisałam je, podziękowałam i naciągając kaptur na głowę, ruszyłam do wyjścia. Przy drzwiach usłyszałam jeszcze, jak obaj parskają śmiechem, i dopadły mnie te wykrakane słowa:
– Nawiedzona wariatka.
Tego samego wieczoru, tuż po Zmierzchu, Pies Wielkiej Stopy zaczął wyć znowu. Powietrze zrobiło się niebieskie, ostre jak brzytwa. Matowy, niski głos napełniał je niepokojem. Śmierć jest u bram, pomyślałam. Lecz śmierć przecież zawsze jest u naszych bram, o każdej porze dnia i Nocy, odpowiedziałam sobie. Bo najlepiej rozmawia się samemu ze sobą. Przynajmniej nie dochodzi do nieporozumień. Położyłam się na kanapce w kuchni i leżałam, nie mogąc robić nic innego, jak tylko słuchać tego przejmującego głosu. Kiedy kilka dni przedtem poszłam do Wielkiej Stopy z Interwencją, nawet nie wpuścił mnie do domu, powiedział, żebym nie wtrącała się w nie swoje sprawy. To prawda, ten okrutnik wypuścił Sukę na kilka godzin, ale potem i tak zamknął ją w ciemnicy, więc znowu wyła w Nocy.
Leżałam więc na kanapce w kuchni, próbując myśleć o czym innym, ale oczywiście wcale mi to nie wychodziło. Czułam, jak do mięśni sączy się swędząca, wibrująca energia i jeszcze trochę, a rozsadzi mi od wewnątrz nogi.
Zerwałam się z kanapy, włożyłam buty i kurtkę, wzięłam młotek i metalowy pręt, i wszystkie Narzędzia, jakie napatoczyły mi się pod rękę. Po chwili, zdyszana, stanęłam przed szopą Wielkiej Stopy. Nie było go w domu, nie paliło się światło, z komina nie wydobywał się dym. Zamknął Psa i zniknął. Nie wiadomo, kiedy wróci. Ale nawet gdyby był w domu, zrobiłabym to samo. Po kilku minutach pracy, od której cała się spociłam, udało mi się rozwalić drewniane drzwi – deski przy zamku obluzowały się i mogłam odsunąć zasuwę. W środku było ciemno i wilgotno, rzucono tu jakieś stare, zardzewiałe rowery, leżały plastikowe beczki i inne śmieci. Suka stała na stosie desek, przywiązana sznurkiem za szyję do ściany. Tym, co jeszcze rzuciło mi się w oczy, była kupka jej odchodów, widać załatwiała się cały czas w tym samym miejscu. Machała niepewnie ogonem. Patrzyła na mnie wilgotnymi oczami, radośnie. Odcięłam sznurek, wzięłam ją na ręce i poszłyśmy do domu.
Nie wiedziałam na razie, co zrobię. Czasami, gdy Człowiek doświadcza Gniewu, wszystko wydaje się oczywiste i proste. Gniew zaprowadza porządek, pokazuje świat w oczywistym skrócie, w Gniewie powraca też dar Jasności Widzenia, o który trudno w innych stanach.
Postawiłam ją na podłodze w kuchni i zdumiałam się, jak bardzo była mała i drobna. Sądząc po głosie, po tym mrocznym wyciu, można było spodziewać się Psa wielkości co najmniej Spaniela. A to był jeden z tych lokalnych Psów, o których mówi się Ohydek Sudecki, ponieważ nie są zbytnio urodziwe. Nieduże, na cienkich nogach, często wykrzywionych, maści szaroburej, z tendencjami do tycia, a nade wszystko z widoczną wadą zgryzu. No cóż, nie grzeszyła pięknością ta nocna śpiewaczka.
Była niespokojna i cała drżała. Wypiła pół litra ciepłego mleka, od czego brzuszek zrobił jej się okrągły jak piłka, podzieliłam się z nią też chlebem z masłem. Nie spodziewałam się Gościa, więc moja lodówka świeciła pustkami. Mówiłam do niej uspokajająco, relacjonowałam jej każdy mój ruch, a ona patrzyła na mnie pytająco, nie rozumiejąc widocznie tak nagłej zmiany okoliczności. Potem położyłam się na swojej kanapce, sugerując jej jednocześnie, żeby i ona znalazła sobie jakieś miejsce spoczynku. Wreszcie wcisnęła się pod kaloryfer i usnęła. Ponieważ nie chciałam jej zostawiać samej na Noc w kuchni, postanowiłam i ja zostać na kanapie.
Spałam niespokojnie, gdzieś po ciele snuło mi się jeszcze widocznie wzburzenie i ściągało skądś te same sny o rozpalonych, buchających żarem piecach, nie kończących się kotłowniach z czerwonymi, gorącymi ścianami. Płomienie zamknięte w piecach z hukiem domagały się uwolnienia, aby kiedy to nastąpi, wyskoczyć na świat potworną eksplozją i spalić wszystko na popiół. Myślę, że te sny mogą być objawem nocnej gorączki, która wiąże się z moimi Dolegliwościami.
Obudziłam się nad ranem, gdy jeszcze było zupełnie ciemno. Od niewygodnej pozycji zupełnie zdrętwiała mi szyja. Suka stała przy moim wezgłowiu i wpatrywała się we mnie natarczywie, popiskując żałośnie. Stękając, wstałam, żeby ją wypuścić – bo przecież to całe mleko, które wypiła, musiało w końcu znaleźć ujście. Przez otwarte drzwi wpadł powiew wilgotnego, chłodnego powietrza o zapachu ziemi i gnijącej materii – jak z grobu. Suka wybiegła w podskokach przed dom, zrobiła siku, śmiesznie unosząc tylną nogę do góry, jakby nie mogła się zdecydować, czy jest Psem, czy Suką. Potem popatrzyła na mnie ze smutkiem – mogę śmiało powiedzieć, że spojrzała mi głęboko w oczy – i pędem pobiegła w stronę domu Wielkiej Stopy.
I tak Suka wróciła do swego Więzienia.
Tyle ją widziałam. Wołałam ją, zła, że dałam się tak łatwo wywieść w pole, i bezradna wobec wszelkich mechanizmów niewoli. Już zaczynałam wkładać buty, ale ten straszny szary poranek przeraził mnie. Czasami mam wrażenie, że żyjemy w grobowcu, wielkim, przestronnym, wieloosobowym. Patrzyłam na świat spowity szarym Mrokiem, chłodnym i nieprzyjemnym. Więzienie nie tkwi na zewnątrz, ale jest w środku każdego z nas. Może jest tak, że nie umiemy bez niego żyć.
Kilka dni potem, zanim jeszcze spadł wielki śnieg, widziałam policyjnego poloneza przed domem Wielkiej Stopy. Przyznaję, że ucieszył mnie ten widok. Tak, miałam satysfakcję, że Policja wreszcie go odwiedziła. Postawiłam sobie dwa pasjanse, które wyszły. Wyobrażałam sobie, że zaaresztują go, wyprowadzą z rękami w kajdankach, skonfiskują zapasy drutu, zabiorą mu piłę (na to Narzędzie powinno się wydawać takie samo pozwolenie jak na broń, bo czyni wśród roślin wielkie spustoszenie). Ale samochód odjechał bez Wielkiej Stopy, zapadł szybki Zmierzch i zaczął sypać śnieg. Zamknięta na powrót Suka wyła cały wieczór. Pierwsze, co zobaczyłam rankiem na pięknej, nieskazitelnej bieli, to chwiejne ślady Wielkiej Stopy i żółte ślady moczu wokół mojego srebrnego Świerka.
To mi się przypomniało, kiedy siedzieliśmy w kuchni Matogi. I moje Dziewczynki.
Matoga, słuchając tej opowieści, ugotował jajka na miękko i podał je teraz w porcelanowych kieliszkach.
– Nie mam takiego zaufania do władzy jak ty – powiedział. – Wszystko należy robić samemu.
Nie wiem, co miał wtedy na myśli.