Читать книгу Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk - Страница 5
3. Światłość Wiekuista
Оглавление„Wszystko, co Żyje z Ziemskiego Rodzenia,
Musi pochłonąć Ziemia”.
Kiedy wróciłam do domu, było już jasno i zupełnie straciłam czujność, bo znowu wydawało mi się, że słyszę tupot Dziewczynek na posadzce w sieni, widzę ich pytający wzrok, zmarszczenie czoła, uśmiech. I już ciało przygotowało się do powitalnych rytuałów, do czułości.
Ale w domu było całkiem pusto. Zimna biel wpływała przez okna miękkimi falami i ogromna otwarta przestrzeń Płaskowyżu wpychała się natarczywie do środka. Schowałam sarnią głowę w garażu, gdzie było zimno, podłożyłam do pieca. Tak jak stałam, poszłam spać i spałam jak nieżywa.
– Pani Janino.
I po chwili znowu, głośniej:
– Pani Janino.
Obudził mnie głos w sieni. Niski, męski, nieśmiały. Ktoś tam stał i wołał mnie po znienawidzonym Imieniu. Byłam zła podwójnie: dlatego że znowu nie pozwalano mi spać i że nazywano mnie Imieniem, którego nie lubię i nie akceptuję. Dano mi je przez przypadek i bezmyślnie. Tak to jest, gdy Człowiek nie zastanowi się nad znaczeniem Słów, a tym bardziej Imion, i używa ich na oślep. Nie pozwalałam, żeby mówiono do mnie: „pani Janino”.
Wstałam i otrzepałam ubranie, bo nie wyglądało najlepiej – spałam w nim przecież już kolejną Noc, i wyjrzałam z pokoju. W sieni, w kałuży roztopionego śniegu, stało dwóch mężczyzn ze wsi. Obaj byli wysocy, barczyści i mieli wąsy. Weszli, bo nie zamknęłam drzwi, i chyba mieli z tego powodu słuszne poczucie winy.
– Chcielibyśmy panią prosić, żeby pani tam przyszła – odezwał się grubym głosem jeden z nich.
Uśmiechnęli się przepraszająco i zobaczyłam, że mają identyczne zęby. Kojarzyłam ich, pracowali przy wyrębie drzew. Widywałam ich w sklepie we wsi.
– Dopiero stamtąd wróciłam – mruknęłam.
Powiedzieli, że Policja jeszcze nie dojechała i czekają na księdza. Że w Nocy zasypało drogi. Że nawet droga do Czech i Wrocławia jest nieprzejezdna i tiry stoją w długich korkach. Ale wieści szybko rozchodzą się po okolicy i piechotą przyszło trochę znajomych Wielkiej Stopy. Miło było usłyszeć, że miał jakichś znajomych. Miałam wrażenie, że te przeciwności pogody poprawiają im nastrój. Lepiej jest mierzyć się z zamiecią śnieżną niż ze śmiercią.
Szłam za nimi, posuwaliśmy się w puszystym, bielutkim śniegu. Był świeży i od niskiego zimowego Słońca dostał rumieńców. Mężczyźni torowali mi drogę. Obydwaj mieli na nogach walonki – mocne gumowe buty z filcową cholewką, to tutaj jedyna zimowa męska moda. Szerokimi podeszwami wydeptywali dla mnie mały tunel.
Przed domem stało kilku innych mężczyzn, palili papierosy. Ukłonili się niepewnie, uciekając wzrokiem. Śmierć kogoś znajomego pozbawia każdego pewności siebie. Mieli taki sam wyraz twarzy – odświętnej powagi i formalnego uroczystego smutku. Mówili do siebie przytłumionymi głosami. Kto skończył palić, wchodził do środka.
Wszyscy bez wyjątku mieli wąsy. Stali ponuro wokół wersalki z ciałem. Co chwila otwierały się drzwi i dochodzili nowi, wnosząc do pokoju śnieg i metaliczny zapach mrozu. Byli to głównie dawni robotnicy pegeeru, teraz na zasiłkach, od czasu do czasu imający się pracy przy wyrębie lasu. Niektórzy z nich jeździli do pracy do Anglii, ale jakoś szybko wracali, przerażeni obcością. Albo prowadzili z uporem swoje małe, niedochodowe gospodarstwa, które trzymały się przy życiu dzięki dopłatom z Unii. Sami mężczyźni. Pomieszczenie zaparowało od ich oddechów, czuć teraz było lekki zapach strawionego alkoholu, tytoniu i wilgotnych ubrań. Rzucali okiem na ciało, ukradkiem, szybko. Słychać było pociąganie nosem, ale nie wiadomo, czy od mrozu, czy może rzeczywiście tym wielkim chłopom do oczu napływały łzy i nie mając tam ujścia, spływały do nosa. Nie było Matogi ani nikogo znajomego.
Jeden z mężczyzn wyciągnął z kieszeni garść płaskich świeczek w metalowych miseczkach i dał mi je tak oczywistym gestem, że je wzięłam odruchowo, ale nie bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić. Dopiero po dłuższej chwili doceniłam ten jego pomysł. O tak, trzeba wokół rozstawić te świeczki i je zapalić; zrobi się poważnie i uroczyście. Może ich płomień pozwoli popłynąć łzom i wsiąknąć w sumiaste wąsy. I to przyniesie wszystkim ulgę. Zakrzątnęłam się więc przy świeczkach i pomyślałam, że wielu z nich zrozumiało opacznie moje zaangażowanie. Wzięli mnie za mistrzynię ceremonii, za przywódczynię zgromadzenia pogrzebowego, bo kiedy zapłonęły świece, nagle ucichli i wlepili we mnie swój smutny wzrok.
– Niech pani zaczyna – szepnął do mnie ten, którego, jak mi się wydawało, skądś znałam.
Nie zrozumiałam.
– Niech pani zacznie śpiewać.
– Co mam śpiewać? – zaniepokoiłam się nie na żarty. – Nie umiem śpiewać.
– Cokolwiek – powiedział – najlepiej „Wieczne odpoczywanie”.
– Dlaczego ja? – zapytałam niecierpliwym szeptem.
Wtedy ten stojący najbliżej mnie odpowiedział zdecydowanym tonem:
– Bo jest pani kobietą.
Ach tak. Więc to tak rozłożyły się dziś akcenty. Nie wiedziałam, co ma moja płeć do śpiewania, ale nie chciałam w takiej chwili buntować się przeciw tradycji. „Wieczne odpoczywanie”. Pamiętałam tę pieśń z pogrzebów, z wczesnego dzieciństwa; jako osoba dorosła nie chodziłam na pogrzeby. Ale nie pamiętałam słów. Okazało się jednak, że wystarczyło tylko zamruczeć początek, a cały chór grubych głosów natychmiast dołączył do mojego mizernego i powstał z tego niepewny, fałszujący wielogłos, który jednak przy każdym następnym powtórzeniu przybierał na sile. I sama nagle poczułam ulgę, mój głos nabrał pewności i szybko zapamiętałam proste słowa o Światłości Wiekuistej, która, jak wierzyliśmy, ogarnie także Wielką Stopę.
Śpiewaliśmy tak z godzinę, ciągle to samo, aż słowa przestały cokolwiek znaczyć, jakby były kamykami w morzu, które, w nieskończoność obracane przez fale, stają się okrągłe i podobne do siebie jak dwa ziarnka piasku. Bez wątpienia dawało to wytchnienie, leżące martwe ciało odrealniało się coraz bardziej, aż stało się pretekstem do tego spotkania ciężko pracujących ludzi na wietrznym Płaskowyżu. Śpiewaliśmy o Światłości, która istnieje wprawdzie gdzieś daleko, na razie niedostrzegalna, ale gdy tylko umrzemy, ujrzymy ją. Teraz widzimy ją przez szybę, w krzywym lustrze, lecz kiedyś staniemy z nią twarzą w twarz. A ona nas ogarnie, bo jest naszą matką, ta Światłość, i z niej się wzięliśmy. A nawet nosimy w sobie jej cząstkę, każdy z nas, nawet Wielka Stopa. Więc właściwie powinna nas cieszyć śmierć. Tak sobie myślałam, śpiewając, ale w gruncie rzeczy nigdy nie wierzyłam w żadne personalne dystrybuowanie Światłością. Żaden Pan Bóg się tym nie zajmie, żaden niebieski księgowy. Trudno byłoby znieść tyle cierpienia jednej osobie, zwłaszcza wszechwiedzącej, sądzę, że rozpadłaby się pod naporem tego bólu, chyba że zaopatrzyła się już wcześniej w jakieś mechanizmy obronne, jak Człowiek. Tylko maszyna byłaby w stanie udźwignąć cały ból świata. Tylko maszyneria, prosta, efektywna i sprawiedliwa. Lecz skoro wszystko miałoby się dziać mechanicznie, to niepotrzebne były nasze modlitwy.
Gdy wyszłam na zewnątrz, okazało się, że wąsaci mężczyźni, którzy wezwali księdza, właśnie witają go przed domem. Proboszcz nie mógł dojechać, utknął gdzieś w zaspach i dopiero teraz udało się go dowieźć traktorem. Ksiądz Szelest (tak go nazwałam w myślach) otrzepał sutannę i wdzięcznym ruchem zeskoczył z traktora. Nie patrząc na nikogo, szybkim krokiem wszedł do środka. Przeszedł tak blisko, że owionął mnie jego zapach – wody kolońskiej i kopcącego się kominka.
Zobaczyłam, że Matoga świetnie się zorganizował. W swoim roboczym kożuchu, jak mistrz ceremonii, nalewał z wielkiego chińskiego termosu kawę do plastikowych kubków i rozdawał żałobnikom. Staliśmy więc przed domem i piliśmy gorącą, słodką kawę.
Chwilę potem przyjechała Policja. Właściwie nie przyjechała, lecz przyszła, bo samochód musieli zostawić na asfalcie – nie mieli zimowych opon.
Byli to dwaj policjanci w mundurach i jeden w cywilu, w długim czarnym płaszczu. Zanim dotarli do domu w butach oblepionych śniegiem, dysząc ciężko, wyszliśmy wszyscy przed dom. Wykazaliśmy się moim zdaniem grzecznością i szacunkiem wobec władzy. Obaj mundurowi policjanci byli oschli, bardzo formalni i widać było, że tłumią złość z powodu śniegu, długiej drogi i ogólnych okoliczności tej sprawy. Otrzepali buty i bez słowa zniknęli w środku. Tymczasem facet w czarnym płaszczu podszedł ni stąd, ni zowąd do Matogi i do mnie.
– No, dzień dobry. Witam panią, cześć, tato.
Powiedział: „Cześć, tato”, i powiedział to do Matogi.
Nigdy bym się nie spodziewała, że Matoga może mieć syna w Policji i na dodatek w takim zabawnym czarnym płaszczu.
Matoga przedstawił nas sobie dość niezręcznie, zakłopotany, ale nawet nie zapamiętałam oficjalnego imienia Czarnego Płaszcza, bo od razu odeszli na bok i słyszałam, że syn zarzucił ojca pretensjami:
– Na miłość boską, tato, dlaczego tato ruszał ciało? Nie oglądał tato filmów? Każdy wie, że cokolwiek by się stało, ciała się nie rusza, dopóki nie przyjedzie Policja.
Matoga bronił się słabo, jakby obezwładniało go to, że rozmawia z synem. Sądziłabym, że będzie odwrotnie, że rozmowa z własnym dzieckiem doda tylko sił.
– On wyglądał okropnie, synu. Sam też byś się tak zachował. Udławił się czymś i cały był poskręcany, brudny… To przecież nasz sąsiad, nie chcieliśmy go tak zostawić na podłodze jak, jak… – szukał słów.
– …Zwierzę – uściśliłam, podchodząc do nich bliżej; nie mogłam znieść, że Czarny Płaszcz tak sztorcuje ojca. – Udławił się kością z ukłusowanej Sarny. Zemsta zza grobu.
Czarny Płaszcz spojrzał na mnie przelotnie i zwrócił się do ojca:
– Może być tata oskarżony o utrudnianie śledztwa. I pani też.
– No chyba żartujesz, to by dopiero było. I mieć tu syna prokuratora.
Tamten postanowił zakończyć tę żenującą rozmowę.
– Tato, dobra. Potem będziecie musieli oboje złożyć oświadczenia. Możliwe, że zrobią mu sekcję.
Klepnął Matogę w ramię gestem czułości, w której była dominacja, jakby mówił: dobra, kochany staruszku, teraz ja wezmę sprawy w swoje ręce.
Potem zniknął w domu zmarłego, a ja, nie czekając na jakiekolwiek rozstrzygnięcia, poszłam do domu, zziębnięta, ze zdartym gardłem. Miałam dość.
Z moich okien widziałam, jak od strony wsi nadjeżdża odśnieżarka, zwana tutaj Białoruśką. Dzięki niej pod wieczór udało się wjechać pod dom karawanowi – długiemu, niskiemu, ciemnemu samochodowi z oknami zasłoniętymi czarnymi firankami. Lecz tylko wjechać. Gdy koło czwartej, tuż przed zmrokiem, wyszłam na taras, dostrzegłam z daleka ruchomą czarną plamę na drodze – to wąsaci mężczyźni pchali dzielnie karawan z ciałem kolegi pod górę, na wieczne odpoczywanie w Wiekuistej Światłości.
*
Zwykle cały dzień telewizor jest włączony, od śniadania. To mnie uspokaja. Gdy za oknem panuje zimowa mgła albo świt już po kilku godzinach dnia niezauważalnie przechodzi w Mrok, odnoszę wrażenie, że nie ma tam nic. Patrzy się na zewnątrz, a szyby odbijają tylko wnętrze kuchni, małe, zagracone centrum Wszechświata.
To dlatego ta telewizja.
Mam wielki wybór programów; antenę, podobną do emaliowanej miski, przywiózł mi kiedyś Dyzio. Jest kilkadziesiąt kanałów, ale to za dużo dla mnie. I dziesięć byłoby za dużo. I dwa też. Właściwie oglądam tylko pogodę. Znalazłam ten kanał, szczęśliwa, że można mieć wszystko, czego się potrzebuje, dlatego już nawet zapodziałam pilota.
Od rana więc towarzyszy mi widok frontów atmosferycznych, piękne abstrakcyjne linie na mapach, niebieskie i czerwone, zbliżające się nieubłaganie od zachodu, znad Czech i Niemiec. Niosą powietrze, którym przed chwilą oddychała Praga, a może i Berlin. Napłynęło znad Atlantyku, przemknęło przez całą Europę, można powiedzieć, że to morskie powietrze tu, w górach. Szczególnie lubię, gdy pokazują mapy ciśnienia, które tłumaczą niespodziewaną oporność przy wstawaniu z łóżka albo ból kolan, albo jeszcze co innego – niewytłumaczalny smutek, który z pewnością ma naturę frontu atmosferycznego, kapryśna figura serpentinata w ziemskiej atmosferze.
Wzruszają mnie zdjęcia satelitarne i krzywizna Ziemi. A więc to prawda, że żyjemy na powierzchni kuli, wystawieni na wzrok planet, porzuceni w wielkiej pustce, w której po Upadku światło zbiło się w małe okruchy i rozprysnęło? To prawda. Powinno się nam o tym codziennie przypominać, bo zapominamy. Wydaje nam się, że jesteśmy wolni, a Bóg nam wybaczy. Osobiście sądzę inaczej. Każdy uczynek zamieniony w drobne drżenia fotonów wyruszy w końcu w Kosmos jak film i do końca świata będą go oglądały planety.
Kiedy robię sobie kawę, podają zwykle prognozy pogody dla narciarzy. Przedstawiają chropawy świat gór, stoków i dolin, i kapryśną pokrywę śnieżną – szorstka skóra Ziemi tylko gdzieniegdzie pobielona jest obszarami śniegu. Wiosną miejsce narciarzy zajmują alergicy i obraz nabiera koloru. Miękkie linie ustalają obszary zagrożenia. Tam gdzie czerwony – natura atakuje najmocniej. Całą zimę czekała w uśpieniu, żeby teraz uderzyć w delikatny jak filigran układ odpornościowy Człowieka. Kiedyś nas w ten sposób zupełnie wykurzy. Przed weekendami pojawiają się prognozy pogody dla kierowców, ale ich rzeczywistość sprowadza się do kilku kresek rzadkich w kraju autostrad. Ten podział ludzi na trzy grupy – narciarzy, alergików i kierowców – bardzo mnie przekonuje. To dobra i prosta typologia. Narciarze to hedoniści. Niesie ich po stoku. Kierowcy zaś wolą wziąć los w swoje ręce, chociaż cierpi na tym często ich kręgosłup; wiadomo – życie jest ciężkie. Alergicy zaś – zawsze na wielkiej wojnie. Ja z pewnością jestem alergikiem.
Życzyłabym sobie jeszcze kanału o gwiazdach i planetach. „TV Wpływy Kosmosu”. Taka telewizja też właściwie składałaby się z map, pokazywałaby linie wpływów, pola planetarnych rażeń. „Nad ekliptyką zaczyna wschodzić Mars, proszę szanownych widzów, wieczorem przetnie pas wpływów Plutona. Prosimy o pozostawienie samochodów w garażach i na zadaszonych parkingach, a także o pochowanie noży, uważne schodzenie do piwnicy, a póki ta planeta przechodzi przez znak Raka, apelujemy o unikanie kąpieli i wycofanie się rakiem z rodzinnych kłótni” – mówiłaby szczupła, eteryczna prezenterka. Wiedzielibyśmy, dlaczego spóźniły się dziś pociągi, a listonosz zakopał się w śniegu swoim cinquecento, i dlaczego nie udał się majonez, a ból głowy odszedł nagle sam, bez tabletki, tak samo znienacka, jak przyszedł. Znalibyśmy czas, kiedy można zacząć farbować włosy i na kiedy planować śluby.
Wieczorem obserwuję Wenus, dokładnie śledzę przemiany tej pięknej Panny. Wolę ją jako Gwiazdę Wieczorną, kiedy pojawia się niby znikąd, jak wyczarowana, i schodzi za Słońcem w dół. Iskra odwiecznego światła. Właśnie o Zmroku dzieją się najciekawsze rzeczy, bo wtedy zacierają się proste różnice. Mogłabym żyć w wiecznym Zmierzchu.