Читать книгу Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk - Страница 6
4. 999 śmierci
Оглавление„Ten, kto wątpi w to, co widzi,
Prośby twoje ci wyszydzi.
Słońce i Księżyc, gdyby tak wątpiły,
Z nieba by zaraz ustąpiły”.
Sarnią głowę pochowałam następnego dnia na moim cmentarzu przy domu. Włożyłam do dziury w ziemi prawie wszystko, co zabrałam z domu Wielkiej Stopy. Reklamówkę, na której zostały ślady krwi, powiesiłam na gałęzi śliwki, ku pamięci. Od razu napadało do niej śniegu, a nocny mróz zamienił go w lód. Biedziłam się długo, żeby wykopać jaki taki dół w zamarzniętej kamienistej glebie. Łzy marzły mi na policzkach.
Na grobie, jak zwykle, położyłam kamień. Na moim cmentarzu było już sporo takich kamieni. Leżały tu: pewien stary Kot, którego truchło znalazłam w piwnicy, gdy kupiłam ten dom, i Kotka, wpółdzika, która umarła po porodzie razem ze swoimi Małymi. Lis, którego zabili robotnicy leśni, twierdząc, że był wściekły, kilka Kretów i zagryziona przez Psy Sarna z zeszłej zimy. To tylko niektóre Zwierzęta. Te, które znajdowałam martwe w lesie, we wnykach Wielkiej Stopy, przenosiłam tylko w inne miejsce, żeby przynajmniej ktoś się nimi pożywił.
Z ładnie położonego cmentarzyka, nad stawem, na bardzo łagodnym zboczu, widać było cały chyba Płaskowyż. Też chciałabym tu leżeć i mieć stąd pieczę nad wszystkim, zawsze.
Starałam się dwa razy dziennie robić obchód moich włości. Muszę ciągle mieć Lufcug na oku, skoro podjęłam już to zobowiązanie. Chodziłam po kolei do każdego z domów oddanych pod moją opiekę, a na koniec jeszcze wspinałam się na górkę, żeby ogarnąć jednym spojrzeniem cały nasz Płaskowyż.
Z tej perspektywy widać było to, czego nie widać z bliska: ślady na śniegu dokumentowały tutaj zimą każdy ruch, nic nie mogło umknąć tej ewidencji, śnieg starannie jak kronikarz zapisywał kroki Zwierząt i ludzi, uwieczniał nieliczne ślady kół samochodów. Uważnie oglądałam nasze dachy – czy gdzieś nie zrobił się ze śniegu nawis, który mógłby potem oberwać rynny albo – nie daj Boże – zatrzymać się przy kominie, utknąć gdzieś i topnieć powoli, sącząc wodę pod dachówkami do środka. Przyglądałam się oknom, czy całe, czy podczas poprzedniej wizyty czegoś nie zaniedbałam, nie zostawiłam może zapalonego światła; obserwowałam też obejście, drzwi, bramy, szopy, składy drzewa.
Byłam stróżem własności moich sąsiadów, gdy oni sami oddawali się zimowym pracom i rozrywkom w mieście – ja spędzałam tu za nich zimę, strzegłam ich domów przed zimnem i wilgocią i pilnowałam ich kruchego dobytku. W ten sposób wyręczałam ich w uczestniczeniu w Ciemnościach.
Niestety, znowu dały o sobie znać moje Dolegliwości. Tak właśnie było, że nasilały się z powodu stresu i innych niezwykłych wydarzeń. Czasami wystarczyła nieprzespana Noc, żeby wszystko zaczynało mi dokuczać. Drżały mi ręce i miałam wrażenie, że przez członki przebiega mi prąd, jakby ciało spowijała niewidzialna siatka elektryczna i ktoś wymierzał mi drobne Kary, na chybił trafił. Wtedy bark czy nogi ogarniał niespodziewany, nieprzyjemny skurcz. Teraz czułam, jak zdrętwiała mi zupełnie stopa, ścierpła i kłuła. Idąc, ciągnęłam ją za sobą, utykałam. I jeszcze: od miesięcy miałam wciąż mokre oczy; łzy zaczynały płynąć nagle i bez powodu.
Postanowiłam, że dziś mimo bólu wejdę na stok i spojrzę na wszystko z góry. Na pewno świat będzie na swoim miejscu. Może to mnie uspokoi i sprawi, że moje gardło rozluźni się i lepiej się poczuję. Wcale nie żałowałam Wielkiej Stopy. Ale gdy mijałam jego dom z daleka, przypomniało mi się jego martwe ciało kobolda w kawowym garniturze i potem przyszły mi do głowy ciała wszystkich znajomych żywych, szczęśliwe w swoich domach. I ja sama, moja stopa i chude, żylaste ciało Matogi, wszystko wydało mi się podszyte potwornym smutkiem, nie do zniesienia. Patrzyłam na czarno-biały krajobraz Płaskowyżu i zrozumiałam, że smutek jest ważnym słowem w definicji świata. Leży u podstaw wszystkiego, jest piątym żywiołem, kwintesencją.
Pejzaż, który się przede mną otworzył, składał się z odcieni bieli i czerni, przeplecionych ze sobą liniami drzew na miedzach między polami. Tam gdzie trawy nie zostały wykoszone, śnieg nie zdołał przykryć pól jednorodną białą płaszczyzną. Źdźbła przebijały się przez jego pokrywę i z daleka wyglądało to tak, jakby wielka ręka właśnie zaczęła szkicować jakiś abstrakcyjny wzór, ćwiczyć się w krótkich pociągnięciach, delikatnych, subtelnych. Widziałam piękne figury geometryczne pól, pasy i prostokąty, każdy inny w swej strukturze, o własnym odcieniu, inaczej nachylony do pospiesznego zimowego Zmierzchu. I nasze domy, wszystkie siedem, rozrzucone były tutaj jak część natury, jakby wyrosły tu wraz z miedzami, także strumień i mostek na strumieniu, wszystko to wydawało się starannie zaprojektowane i ustawione być może tą samą ręką, która ćwiczyła się w szkicowaniu.
Mogłabym i ja naszkicować mapę z pamięci. Nasz Płaskowyż miałby na niej kształt grubego półksiężyca, otoczonego z jednej strony Górami Srebrnymi, niedużym, niewysokim pasmem górskim, które jest wspólne dla nas i dla Czechów, a z drugiej, polskiej strony – Wzgórzami Białymi. Jest na nim tylko jedna osada – nasza. Wieś i miasteczko leżą w dole, na północnym wschodzie, tak jak cała reszta. Różnica poziomów między Płaskowyżem a resztą Kotliny Kłodzkiej nie jest duża, ale wystarczy, żeby się czuć tutaj trochę wywyższonym i patrzeć na wszystko z góry. Droga wspina się z dołu mozolnie, od północy dość łagodnie, ale zjazd z Płaskowyżu po wschodniej stronie jednak kończy się u nas dość stromo, co zimą bywa niebezpieczne. W czasie ostrych zim Dyrekcja Dróg, czy też jak się tam nazywa ta instytucja, wyłącza tę drogę z ruchu. Wtedy jeździmy nią nielegalnie, na własne ryzyko. O ile, oczywiście, mamy dobre samochody. Właściwie mówię o sobie. Matoga ma tylko motorower, a Wielka Stopa miał własne nogi. Tę stromą część nazywamy Przełęczą. Jest tam też w pobliżu kamieniste urwisko, lecz myliłby się ten, kto uznałby je za twór naturalny. Są to bowiem pozostałości dawnego kamieniołomu, który wgryzał się kiedyś w Płaskowyż i z pewnością w końcu by go zupełnie pożarł ustami koparek. Podobno są plany, żeby go znowu uruchomić, a wtedy znikniemy z powierzchni Ziemi, zjedzeni przez Maszyny.
Przez Przełęcz prowadzi do wsi polna droga, przejezdna jedynie latem. Na zachodzie nasza droga łączy się z inną, większą, lecz jeszcze nie główną. Przy niej leży wieś, którą nazywam sobie Transylwanią, z powodu ogólnego nastroju, jaki w niej panuje. Są tam kościół, sklep, popsute wyciągi narciarskie i świetlica. Horyzont jest wysoki, więc wiecznie panuje tam Zmierzch. Takie mam wrażenie. Na samym końcu wsi jest jeszcze boczna droga, która prowadzi do fermy Lisów, ale ja raczej nie chodzę w tamtą stronę.
Za Transylwanią, tuż przed wjazdem na międzynarodową trasę mamy ostry zakręt, na którym często dochodzi do wypadków. Dyzio nazwał go Zakrętem Wołowe Serce, ponieważ widział, jak kiedyś z ciężarówki jadącej z ubojni należącej do miejscowego tuza wypadła skrzynka z podrobami i krowie serca rozsypały się po drodze; przynajmniej tak twierdzi. Wydaje mi się to dosyć makabryczne i nie wiem naprawdę, czy mu się to wszystko nie przywidziało. Dyzio bywa czasem przewrażliwiony na punkcie niektórych tematów. Asfalt łączy ze sobą miasta w Kotlinie. Przy dobrej pogodzie można z naszego Płaskowyżu zobaczyć i drogę, i nawleczone na nią Kudowę, Lewin, a nawet na północy, daleko, Nową Rudę, Kłodzko i Ząbkowice, które przed wojną nazywały się Frankenstein.
To już daleki świat. Ja zwykle moim Samurajem jeździłam do miasta przez Przełęcz. Za nią można było skręcić w lewo i podjechać pod granicę, która wiła się kapryśnie i łatwo było przez nią przejść niezauważalnie na każdym dłuższym spacerze. Często mi się to zdarzało przez nieuwagę, gdy podczas swojego obchodu trafiałam aż tutaj. Ale czasami lubiłam ją też przekraczać specjalnie, z rozmysłem, tam i z powrotem. Kilkanaście, kilkadziesiąt razy. Bawiłam się tak z pół godziny – w przechodzenie przez granicę. Sprawiało mi to przyjemność, bo pamiętałam czas, kiedy nie było to możliwe. Podoba mi się przekraczanie granic.
Zwykle najpierw sprawdzałam dom Profesorostwa, mój ulubiony. Był mały i prosty. Milczący, samotny domek o białych ścianach. Oni sami bywali w nim rzadko, raczej ich dzieci pojawiały się tu z przyjaciółmi i wtedy wiatr niósł ich hałaśliwe głosy. Dom z otwartymi okiennicami, oświetlony i wypełniony głośną muzyką, wydawał się trochę oszołomiony i ogłuszony. Można powiedzieć, że z tymi rozdziawionymi otworami okiennymi wyglądał gapowato. Wracał do siebie, gdy oni wyjeżdżali. Jego słabą stroną był stromy dach. Śnieg zsuwał się z niego i leżał do maja pod północną ścianą, przez którą wilgoć przenikała do wnętrza. Musiałam wtedy odśnieżać, co zwykle jest ciężką, niewdzięczną pracą. Wiosną moim zadaniem była troska o ogródek – posadzenie kwiatków i pielęgnowanie tych, które już rosły na kamienistym spłachetku ziemi przed domem. To robiłam z przyjemnością. Zdarzało się, że potrzebne były drobne naprawy, wówczas dzwoniłam do Profesorostwa do Wrocławia i oni przesyłali mi pieniądze na konto. Wtedy musiałam sama zamówić robotników i przypilnować prac.
Zauważyłam też tej zimy, że w ich piwnicy zamieszkały Nietoperze, całkiem sporą rodziną. Kiedyś musiałam tam wejść, wydawało mi się bowiem, że słyszę z dołu cieknącą wodę. To by dopiero było, gdyby pękła rura. Zobaczyłam je śpiące, zbite w gromadkę, u kamiennego sklepienia; wisiały bez ruchu, a jednak miałam wrażenie, że obserwują mnie przez sen, że światło żarówki odbija się w ich otwartych oczach. Pożegnałam się z nimi szeptem do wiosny i nie stwierdziwszy awarii, na palcach wróciłam na górę.
W domu Pisarki zalęgły się zaś Kuny. Nie nadałam im żadnych imion, bo nie potrafiłam ich ani policzyć, ani od siebie odróżnić. To, że niełatwo jest je ujrzeć, stanowi ich szczególną Właściwość, są jak duchy. Pojawiają się i znikają tak szybko, że nie wierzy się w to, co się zobaczyło. Pięknymi Zwierzętami są Kuny. Mogłabym je mieć w herbie, gdyby była taka potrzeba. Wydają się lekkie i niewinne, ale to tylko pozory. W rzeczywistości są to groźne i przebiegłe Istoty. Prowadzą swoje małe wojny z Kotami, Myszami i Ptakami. Walczą między sobą. W domu Pisarki wcisnęły się między dachówki a ocieplenie strychu i, podejrzewam, sieją tam spustoszenie, niszcząc wełnę mineralną i wygryzając dziury w drewnianych płytach.
Pisarka zjeżdżała zazwyczaj w maju, samochodem wyładowanym pod sufit książkami i egzotyczną żywnością. Pomagałam jej się rozpakować, bo miała chory kręgosłup. Chodziła w kołnierzu ortopedycznym, podobno miała kiedyś wypadek. A może kręgosłup popsuł jej się od pisania. Przypominała kogoś, kto przetrwał Pompeje – jakby cała była przysypana popiołem; jej twarz była popielata, i kolor ust, i szare oczy, i długie włosy ciasno ściągnięte gumką i upięte na czubku głowy w mały kok. Gdybym ją znała trochę gorzej, na pewno przeczytałabym jej książki. Ale ponieważ znałam ją lepiej, bałam się po nie sięgnąć. Może znalazłabym tam siebie opisaną w sposób, którego nie potrafiłabym pojąć. Albo moje ukochane miejsca, które dla niej są zupełnie czym innym niż dla mnie. W jakimś sensie takie osoby jak ona, te, które władają piórem, bywają niebezpieczne. Narzuca się od razu podejrzenie fałszu – że taka osoba nie jest sobą, tylko okiem, które bezustannie patrzy, a to, co widzi, zamienia w zdania; w ten sposób okrawa rzeczywistość ze wszystkiego, co w niej najważniejsze, z niewyrażalności.
Spędzała tutaj czas do końca września. Raczej nie wychodziła z domu; czasem tylko, gdy upał pomimo naszego wiatru stawał się nieznośny i lepki, kładła swoje popieliste ciało na leżaku i bez ruchu tkwiła na słońcu, szarzejąc jeszcze bardziej. Gdybym mogła zobaczyć jej stopy, może okazałoby się, że ona też nie jest Istotą ludzką, ale jakąś inną odmianą bytu. Rusałką logosu, sylfidą. Czasami przyjeżdżała do niej przyjaciółka, ciemnowłosa, silna kobieta z jaskrawo pomalowanymi ustami. Miała na twarzy znamię, brązową myszkę, co znaczy, jak mniemam, że Wenus w momencie jej Narodzin znajdowała się w pierwszym domu. Wtedy razem gotowały, jakby im obu przypomniały się atawistyczne rodzinne rytuały. Kilka razy zeszłego lata jadłam z nimi: ostra zupa z mlekiem kokosowym, placki ziemniaczane z kurkami. Dobrze gotowały, smacznie. Ta przyjaciółka była dla Popielistej bardzo czuła i opiekowała się nią, jakby tamta była dzieckiem. Z pewnością wiedziała, co robi.
Najmniejszy dom, pod mokrym laskiem, zakupiła niedawno hałaśliwa rodzina z Wrocławia. Ci mieli dwoje otyłych, rozpuszczonych dzieci, nastolatków, i sklep spożywczy na Krzykach. Dom miał być przebudowany i zamieniony w dworek polski – dobuduje mu się kiedyś kolumny i ganek, z tyłu będzie basen. Tak mi opowiadał ich ojciec. Lecz najpierw wszystko zostało ogrodzone odlewanym z betonu płotem. Płacili mi hojnie i prosili, żeby codziennie zaglądać do środka, czy nikt się tam nie włamał. Sam dom był stary, zniszczony i sprawiał wrażenie, jakby chciał, żeby zostawiono go w spokoju, żeby sobie murszał ku przyszłości. W tym roku czekała go jednak rewolucja, już przywieziono góry piasku i zwalono przed bramą. Wiatr zwiewał ciągle folię, którą je okryto, rozkładanie jej z powrotem kosztowało mnie wiele trudu. Na swoim terenie mieli małe źródło i planowali tam zrobić stawy rybne, wymurować grill. Nazywali się Studzienni. Długo zastanawiałam się, czy mam im nadać jakieś swoje imię, lecz potem uznałam, że jest to jeden z dwóch znanych mi przypadków, kiedy nazwisko pasuje do Człowieka. Byli to rzeczywiście ludzie ze studni – tacy, co to wpadli do niej dawno temu i teraz na jej dnie urządzali sobie swoje życie, myśląc, że studnia jest całym światem.
Ostatni dom, tuż przy drodze, był domem do wynajęcia. Najczęściej brały go młode małżeństwa z dziećmi, te szukające natury na weekend. Czasami kochankowie. Bywało, że i podejrzane typy, które upijały się wieczorem i całą Noc pokrzykiwały pijacko, a potem spały do południa. Wszyscy oni przemykali przez nasz Lufcug jak cienie. Na jeden weekend. Jednochwilowi. Mały, wyremontowany bezosobowo domek należał do najbogatszego Człowieka w okolicy, który w każdej dolinie i na każdym płaskowyżu posiadał coś na własność. Facet nazywał się Wnętrzak – i to był właśnie ten drugi przypadek, kiedy nazwisko samo z siebie pasuje do właściciela. Podobno kupił dom ze względu na ziemię, na której ten dom stał. Podobno kupował ziemię, żeby ją kiedyś zamienić w kamieniołom. Podobno cały Płaskowyż nadaje się na kamieniołom. Podobno żyjemy tutaj na żyle złota, które nazywa się granit.
Musiałam się naprawdę starać, żeby to wszystko ogarnąć. I jeszcze mostek, czy jest w porządku i czy woda nie podmyła wsporników, które mu dobudowano po ostatniej powodzi. I czy woda nie narobiła dziur. Kiedy kończyłam obchód, rozglądałam się jeszcze wokół i właściwie powinnam się czuć szczęśliwa, że wszystko jest. Przecież mogłoby tego po prostu nie być. Mogłaby być tylko trawa – wielkie kępy stepowej trawy smagane wiatrem i rozety dziewięćsiłu. Tak by to mogło wyglądać. Albo w ogóle nic – puste miejsce w kosmicznej przestrzeni. A może tak właśnie byłoby dla wszystkich lepiej.
Kiedy wędrowałam na swoich obchodach polami i nieużytkami, lubiłam sobie wyobrażać, jak to wszystko będzie wyglądało za miliony lat. Czy będą te same rośliny? A kolor nieba, czy będzie taki sam? Czy poruszą się płyty tektoniczne i wypiętrzy się tu pasmo wysokich gór? Albo czy powstanie tu morze i wśród leniwego ruchu fal znikną racje, żeby używać słowa „miejsce”? Jedno jest pewne – tych domów tutaj nie będzie, mój wysiłek jest bardzo znikomy, mieści się na główce szpilki, właśnie tak jak i moje życie. O tym należałoby pamiętać.
Potem, kiedy wychodziłam poza nasze opłotki, krajobraz się zmieniał. Tu i ówdzie sterczały z niego wykrzykniki, wbite ostre igły. Kiedy wzrok się o nie zaczepiał, drżały mi powieki; oko kaleczyło się o te drewniane budowle postawione na polach, na miedzach, na skraju lasu. Było ich na całym Płaskowyżu osiem, dokładnie to wiedziałam, bo miałam z nimi do czynienia, jak Don Kichot z wiatrakami. Zbijało się je z drewnianych bali, na krzyż, całe składały się z krzyży. Miały cztery nogi te pokraczne figury, a na nich tkwił szałas z oknami strzelniczymi. Ambony. Zawsze mnie ta nazwa zdumiewała i denerwowała. Bo czego nauczało się z tych ambon? Jaką głosiło ewangelię? Czy to nie szczyt pychy, nie diabelski pomysł, żeby miejsce, z którego się zabija, nazwać amboną?
Widzę jeszcze ich obraz. Mrużę oczy i w ten sposób rozmywam ich kształt, tak że znikają. Tylko dlatego to robię, że nie mogę znieść ich obecności. Lecz prawdą jest, że kto czuje Gniew, a nie działa, szerzy zarazę. Tak mówi nasz Blake.
Gdy tak stałam, patrząc na ambony, mogłam się w każdej chwili odwrócić, żeby ująć poszarpaną, ostrą linię horyzontu delikatnie jak włos. Zajrzeć poza nią. Tam są Czechy. Tam ucieka Słońce, gdy już się naogląda tutaj tych okropności. Tam schodzi na Noc moja Panna. O tak, Wenus chodzi spać do Czech.
Wieczory spędzałam w następujący sposób: siadałam w kuchni przy dużym stole i zajmowałam się tym, co najbardziej lubię. Oto mój duży kuchenny stół, na nim otrzymany od Dyzia komputer, w którym używałam raczej tylko jednego programu. Oto „Efemerydy”, papier do notatek, kilka książek. Suche muesli, które podjadam w czasie pracy, i czajniczek czarnej herbaty; innej nie pijam.
Właściwie mogłabym wszystko obliczać ręcznie i może nawet trochę żałuję, że tego nie robiłam. Ale kto dziś jeszcze używa suwaka logarytmicznego?
Lecz gdyby kiedyś trzeba było obliczyć na pustyni jakiś Horoskop, bez komputera, bez elektryczności i bez żadnych Narzędzi, to dałabym sobie radę. Potrzebowałabym do tego tylko moich „Efemeryd”, i dlatego gdyby mnie ktoś nagle zapytał (ale niestety nikt tego nie zrobi), jaką książkę zabrałabym na bezludną wyspę, odpowiedziałabym, że właśnie tę. „Efemerydy planet. 1920–2020”.
Interesowało mnie, czy w Horoskopach ludzi widać datę ich śmierci. Śmierć w Horoskopie. Jak to wygląda. Jak się przejawia. Które planety grają rolę Mojr? Tu na dole, w świecie Urizena, działa prawo. Od nieba gwiaździstego po moralne sumienie. To surowe prawo, bez zmiłowania i bez wyjątków. Skoro jest porządek Narodzin, to dlaczego nie miałoby być porządku Śmierci?
Zebrałam przez te wszystkie lata tysiąc czterdzieści dwie daty urodzin i dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć dat śmierci i nadal prowadzę swoje małe badania. Projekt bez unijnych dotacji. Kuchenny.
Zawsze uważałam, że Astrologii należy uczyć się przez praktykę. Jest to porządna wiedza, w dużej mierze empiryczna i tak samo naukowa jak psychologia, powiedzmy. Trzeba dokładnie obserwować kilka osób ze swojego otoczenia i kojarzyć momenty ich życia z układem planet. Trzeba też sprawdzać i analizować te same Wydarzenia, w których uczestniczą różni ludzie. Bardzo szybko da się zauważyć, że podobne astrologiczne wzory opisują podobne zdarzenia. Wtedy właśnie dochodzi się do inicjacji – o tak, porządek istnieje i jest na wyciągnięcie ręki. Ustalają go gwiazdy i planety, niebo zaś jest szablonem, według którego powstaje wzór naszego życia. Po dłuższych studiach będzie można tu na Ziemi zgadywać po drobnych detalach ułożenie planet na niebie. Popołudniowa burza, list, który listonosz wcisnął w szparę drzwi, popsuta żarówka w łazience. Nic nie jest w stanie się wymknąć temu porządkowi. Na mnie działa to jak alkohol albo jeden z tych nowych narkotyków, które, tak sobie wyobrażam, napełniają człowieka czystym zachwytem.
Trzeba mieć oczy i uszy otwarte, kojarzyć fakty. Widzieć podobieństwo tam, gdzie inni widzą całkowitą odmienność, pamiętać, że pewne wydarzenia dzieją się na różnych poziomach lub, mówiąc innymi słowy, wiele zdarzeń jest aspektami tego samego. I że świat jest wielką siecią, że jest całością i nie ma żadnej rzeczy, która byłaby osobna. Że każdy, najmniejszy nawet fragment świata związany jest z innymi skomplikowanym Kosmosem korespondencji, które trudno jest przeniknąć zwykłemu umysłowi. Tak to działa. Niczym japońskie auto.
Dyzio, który potrafił rozpływać się w swoich dywagacjach na temat dziwacznych symboli Blake’a, nie podzielał mojej pasji do Astrologii. To dlatego że Dyzio urodził się za późno. Jego pokolenie ma Plutona w Wadze, co trochę osłabia ich czujność. I próbują zbilansować piekło. Nie sądzę, żeby im się to udało. Może umieją pisać projekty i aplikacje, ale większość z nich straciła czujność.
Dorastałam w pięknej epoce, która już, niestety, przeminęła. Była w niej wielka gotowość do zmian i umiejętność snucia rewolucyjnych wizji. Dziś już nikt nie ma odwagi wymyślić niczego nowego. Bez przerwy mówi się tylko, jak jest, i rozwija się stare pomysły. Rzeczywistość się zestarzała, stetryczała, bo przecież podlega ona zdecydowanie takim samym prawom jak każdy żywy organizm – starzeje się. Jej najdrobniejsze składniki – sensy, ulegają apoptozie jak komórki ciała. Apoptoza to śmierć naturalna, spowodowana zmęczeniem i wyczerpaniem materii. Po grecku to słowo znaczy „opadanie płatków”. Światu opadły płatki.
Ale potem musi przyjść coś nowego; zawsze tak było – czy nie jest to zabawny paradoks? Uran jest w Rybach, ale gdy przejdzie w znak Barana, zacznie się nowy cykl i rzeczywistość urodzi się na nowo. Wiosną za dwa lata.
Studiowanie Horoskopów dawało mi przyjemność, nawet kiedy odkrywałam te porządki śmierci. Ruch planet zawsze jest hipnotyczny, piękny, nie da się go ani zatrzymać, ani przyspieszyć. Dobrze jest sobie pomyśleć, że ów porządek wykracza daleko poza czas i miejsce Janiny Duszejko. Dobrze jest na czymś całkowicie polegać.
Więc tak: dla oznaczenia śmierci naturalnej rozpatrujemy pozycje hylegu, czyli ciała, które ssie dla nas życiową energię z Kosmosu. W urodzeniach dziennych jest nim Słońce, w nocnych – Księżyc, a w niektórych przypadkach – hylegiem zostaje władca Ascendentu. Śmierć następuje zazwyczaj wówczas, kiedy hyleg osiąga jakiś radykalnie nieharmonijny aspekt z władcą ósmego domu lub z planetą w nim położoną.
Rozważając zagrożenie śmiercią gwałtowną, musiałam wziąć pod uwagę hyleg, jego dom i planety w tym domu posadowione. Zwracałam przy tym uwagę, która z planet szkodliwych – Mars, Saturn, Uran – jest silniejsza od hylegu i tworzy z nim zły aspekt.
Tamtego dnia siadłam do pracy i wyciągnęłam z kieszeni pomiętą kartkę, na której zapisałam dane Wielkiej Stopy, żeby sprawdzić, czy jego śmierć odwiedziła go we właściwym czasie. Kiedy wstukiwałam datę jego urodzenia, rzuciłam okiem na samą kartkę papieru z danymi. Zobaczyłam, że zapisałam je na kalendarzu polowań, kartka nazywała się „Marzec”. W tabelce rozmieszczone były figurki Zwierząt, na które można było polować w marcu.
Horoskop wyskoczył przede mną na ekranie i na godzinę uwięził mój wzrok. Najpierw spojrzałam na Saturna. To Saturn w znaku stałym bywa nierzadko sygnifikatorem śmierci wskutek uduszenia, udławienia czy powieszenia.
Męczyłam się nad Horoskopem Wielkiej Stopy dwa wieczory, aż zadzwonił Dyzio i musiałam odwieść go od pomysłu odwiedzin. Jego stary dzielny maluch ugrzązłby w tym rozmokłym śniegu. Niechże sobie ten złoty chłopiec tłumaczy Blake’a u siebie w robotniczym hotelu. Niechże w ciemni swojego umysłu wywołuje z angielskich negatywów polskie zdania. Lepiej by było, gdyby przyjechał w piątek, wtedy opowiedziałabym mu wszystko i przedstawiła na dowód precyzyjny porządek gwiazd.
Muszę uważać. Teraz odważę się to powiedzieć: nie jestem dobrym Astrologiem, niestety. W moim charakterze tkwi pewna przypadłość, która zaciemnia obraz rozłożenia planet. Patrzę na nie przez swój lęk i mimo pozorów pogody ducha, którą mi naiwnie i prostodusznie przypisują ludzie, widzę wszystko jak w ciemnym lustrze, jak przez przydymioną szybę. Oglądam świat tak samo, jak inni patrzą na zaćmione Słońce. Tak ja widzę zaćmioną Ziemię. Widzę, jak poruszamy się po omacku w wiecznym Mroku, jak Chrabąszcze złapane do pudełka przez okrutne dziecko. Łatwo jest nas uszkodzić i skrzywdzić, połamać na kawałki nasze misternie sklecone, cudaczne istnienie. Wszystko odczytuję jako nienormalne, straszne i zagrażające. Widzę tylko Katastrofy. Ale skoro początkiem jest Upadek, to czy można upaść jeszcze niżej?
W każdym razie znam datę swej własnej śmierci i dzięki temu czuję się wolna.