Читать книгу Pilot ci tego nie powie - Patrick Smith - Страница 3
Wprowadzenie
ОглавлениеPędzel w ręku artysty malarza
Podróże samolotem, bardziej niż kiedykolwiek dotychczas, znajdują się dziś w centrum zainteresowania, podsycają intrygi, wzbudzają obawy i złość. W kolejnych rozdziałach uczynię, co w mojej mocy, aby dostarczyć odpowiedzi ciekawskim, uspokoić zaniepokojonych i przedstawić zaskakujące fakty tym, którzy poczuli się oszukani.
Nie będzie to łatwe i zacznę od przyjęcia prostego założenia: jeżeli ktoś myśli, że coś wie na temat latania, to się myli. Lotnictwo komercyjne jest pożywką dla fałszywych informacji, a stopień, do jakiego różne mity, błędne poglądy i teorie spiskowe zakorzeniły się w powszechnie przyjmowanych przekonaniach, jest zdumiewający. Nawet najwytrawniejsi, najbardziej obeznani z tematem tak zwani frequent flyers, czyli często podróżujący pasażerowie, mają skłonność do opacznego rozumienia dużej części tego, co się wokół nich dzieje.
Nie jest to zaskakujące. Podróż samolotem to dla milionów pasażerów sprawa skomplikowana, kłopotliwa i często przerażająca, a ponadto spowita aurą tajemniczości. Sekrety kryją się za murem specjalistycznego żargonu, korporacyjnej powściągliwości i nieodpowiedzialnych przekazów medialnych. Linie lotnicze, o czym nawet nie trzeba wspominać, nie należą do podmiotów najbardziej przystępnych, a tymczasem dziennikarze i prezenterzy telewizyjni lubią sprawy upraszczać i gonić za sensacją. Trudno zdecydować, komu ufać i w co wierzyć.
Zrobię, co w mojej mocy, aby to ułatwić. A przy okazji powiem wam, jak to się dzieje, że samolot utrzymuje się w powietrzu. Tak, tak, opowiem i o tym. Zajmę się też sprawami, które wywołują wasze najistotniejsze obawy i rozprawię się z nieznośnymi mitami. Jednak nie jest to książka o lataniu jako takim. Nie będę przytłaczał czytelników imponującymi szczegółami technicznymi samolotów. Nie piszę dla maniaków mechaniki ani dla osób zafascynowanych samolotami; wyobrażam sobie, że moi czytelnicy nie chcą oglądać schematu silnika odrzutowca, jaki przedstawiłby inżynier lotnictwa, a techniczna dyskusja o instrumentach pokładowych czy o hydraulice samolotu będzie z pewnością nużąca i mało zajmująca – zwłaszcza dla mnie. Wszyscy jesteśmy oczywiście ciekawi, jak szybko lata samolot, jak wysoko może się wznieść, ilu punktorów można by użyć, opisując jego okablowanie i hydraulikę. Ale, jako że jestem jednocześnie pisarzem i pilotem, moja fascynacja lataniem wychodzi poza sam samolot, obejmuje również całą dramaturgię przemieszczania się z miejsca na miejsce, co daje obraz pełniejszy i bogatszy – „teatr” podróży powietrznych, jak lubię to nazywać.
Dla większości z nas, ludzi, którzy zostają pilotami samolotów, latanie nie jest czymś, w czym zakochujemy się po studiach. Wystarczy zapytać jakiegokolwiek pilota, skąd wzięła się jego miłość do lotnictwa, a odpowiedź prawie zawsze będzie sięgała wczesnego dzieciństwa – wiązała się z jakimiś niewypowiedzianymi, zakodowanymi głęboko w nas sympatiami. Z pewnością tak było ze mną. Moje najwcześniejsze kredkowe rysunki przedstawiały samoloty, a lekcje latania pobierałem, zanim jeszcze nauczyłem się prowadzić samochód.
Mimo wszystko jednak nigdy nie spotkałem pilota, którego młodzieńcze obsesje byłyby dokładnie takie same jak moje. Moja fascynacja niebem, jak również emocjami, jakich dostarcza poleganie na własnej intuicji podczas samego lotu, jest ograniczona. Kiedy byłem młodym chłopakiem, widok samolotu Piper Cub nie robił na mnie żadnego wrażenia. Po pięciu minutach przyglądania się beczkom wykonywanym przez akrobatów z Blue Angels podczas pokazów lotniczych ziewałem z nudów. Fascynowało mnie natomiast funkcjonowanie linii lotniczych: samoloty, jakimi latają i miejsca, do których docierają.
W piątej klasie potrafiłem odróżnić Boeinga 727–100 od 727–200 po kształcie wlotu powietrza do centralnego silnika (owalny, nie okrągły). Znałem logo i barwy wszystkich ważnych linii lotniczych (i większości nieważnych) i umiałem je odtworzyć odręcznie, mając do dyspozycji komplet kredek. Siedziałem godzinami odizolowany od świata w swoim pokoju albo przy stole w jadalni, ślęcząc nad rozkładami lotów największych światowych przewoźników – Pan Amu, Aerofłotu, Lufthasy i British Airways – zapamiętując nieznane mi nazwy stolic, do których latali. Nie chodziło tylko o samoloty; interesowały mnie także cel podróży oraz port przeznaczenia. Kiedy następnym razem będziecie siedzieli wciśnięci w fotel w klasie ekonomicznej, rzućcie okiem na mapki połączeń umieszczone na końcu magazynu pokładowego. Te trzyczęściowe rozkładówki z szaleńczą plątaniną miast łączących się w pary były dla mnie czymś w rodzaju porno dla początkujących pilotów.
Tak więc uczyłem się geografii równie gruntownie jak lotnictwa. Dla wielu pilotów radość z latania ogranicza się do tego, co dzieje się wewnątrz kokpitu, w pomieszczeniu zamkniętym jego ścianami i oknami. Świat zewnętrzny pozostaje dla nich abstrakcją, kraje i kultury poza ogrodzeniem lotniska czy hotelu, w którym trzeba zatrzymać się na nocleg podczas przerwy w podróży, budzą znikome zainteresowanie. Dla innych – tak się złożyło, że również dla mnie – radosne podniecenie nie wynika tylko z samego poruszania się w przestworzach, ale i z faktu udawania się dokądś. Z pełnego, cudownego zespolenia lotu z podróżą i podróży z lotem. Czyż to nie to samo? Moim zdaniem to samo. Jedno może być inspiracją dla drugiego, to z pewnością prawda, ale jednak nie włóczyłbym się w wolnym czasie po tak wielu krajach – od Kambodży po Botswanę, od Sri Lanki po Brunei – gdybym najpierw nie zakochał się w lotnictwie.
Uderzyło mnie to ze szczególną mocą w chwili przebłysku, jakiego doznałem w nocy kilka lat temu podczas wakacji w Mali w Afryce Zachodniej. Mógłbym napisać wiele stron o cudach i dziwach Afryki Zachodniej, ale jedno z moich najbardziej żywych wspomnień z tej wyprawy łączy się z lotniskiem w Bamako. Tuż po wylądowaniu naszego samolotu z Paryża dwustu pasażerów schodziło po dostawionych do samolotu schodach, pogrążając się w złowrogim nocnym mroku. Powietrze było zamglone i pachniało dymem palącego się drewna. Żółte snopy światła z reflektorów wzorowanych na wojskowych przecinały płytę lotniska. Kazano nam przemaszerować uroczyście wokół samolotu, obchodząc go od tyłu szerokim półkolem, a potem skierowano nas w stronę hali przylotów. Było w tym coś ceremonialnego i rytualnego. Pamiętam, jak spojrzałem na górujący nad naszymi głowami niebiesko-biały ogon Air France i słyszałem wyjącą w ciemnościach turbinę pomocniczą maszyny. Wszystko to było niezwykle podniecające i egzotyczne. A dowiózł nas tutaj ten oto niesamowity samolot. I to w ciągu zaledwie kilku godzin, ni mniej, ni więcej – taka podróż niegdyś zabrałaby wiele tygodni, najpierw statkiem, a potem przez pustynię w karawanie.
Dla większości ludzi, bez względu na to, czy zmierzają do Kansas, czy Katmandu, samolot to zło konieczne, element towarzyszący podróży, ale nie jej część. Nigdy nie zapomnę czegoś, co powiedziała kiedyś moja dawna sympatia. Jak prawie wszyscy, przez analogię, traktowała samoloty jak zwykłe narzędzia. Jeżeli patrzymy na podróż jak na przedsięwzięcie czysto ludzkie, argumentowała – będące wyrazem ciekawości albo może pasji – czymże jest pasażerski odrzutowiec, jak nie zwykłym instrumentem, który możemy odrzucić, tak jak malarz odrzuca swój pędzel? Nie zgadzam się z tym, ponieważ, jeżeli uznamy, że pociągnięcie pędzlem odzwierciedla moment artystycznej inspiracji, to czymże jest podróżowanie bez samej podróży?
Nauczyliśmy się traktować lotnictwo jak jeszcze jedną imponującą, ale w ostatecznym rozrachunku nieciekawą dziedzinę techniki. Zapewne było to nieuniknione. Ewolucja technologiczna najwyraźniej narzuca nam swoje warunki, zmusza nas, w taki czy inny sposób, do zaakceptowania faktu, że to, co niezwykłe, powszednieje. Albo, jak ujmuje to Nathan Heller piszący dla tygodnika „New Yorker”: „Miarą postępu w przemyśle jest prędkość, z jaką wynalazki stają się nieznośne”. Ale czy nie tracimy cennej perspektywy, gdy z grubsza biorąc z definicji, zaczynamy zrównywać pospolite z uciążliwym? Czy z czegoś nie rezygnujemy? Samolot nie jest jakimś gadżetem, który nosimy w kieszeni. To on może nas przenieść na drugą stronę kuli ziemskiej nieomal z prędkością dźwięku.
>> Powrót złotego wieku awiacji
Wiem, że skłanianie się ku tego rodzaju romantyzmowi jest dość osobliwe w czasach długich kolejek do odpraw pasażerskich, skandalicznych opóźnień i nadkompletów w samolotach. Żeby było jasne, nie rozpływam się nad zaletami ciasnych siedzeń ani nad kulinarną subtelnością kilkunastogramowych torebek z tak zwanymi snakami. Niedogodności i kłopoty związane z podróżami powietrznymi w dzisiejszych czasach nie wymagają szczegółowego omawiania i są doskonale znane. Ale, możecie mi wierzyć lub nie, mimo to istnieje wiele aspektów latania, którymi podróżny może się delektować i które warto docenić.
Nauczyłem się nie bagatelizować braku poszanowania dla linii lotniczych ani tego, że ludzie nie znoszą latać. Chociaż pewna cząstka tego lekceważenia jest jak najbardziej uzasadniona, duża część nie jest. W kolejnych rozdziałach postaram się wytłumaczyć, dlaczego tak sądzę. Ostrzegam lojalnie, że wiele z tego, co mam do powiedzenia, jest sprzeczne z tym, co się na ogół czyta i słyszy o lotnictwie komercyjnym.
Ludzie opowiadają często o przysłowiowym złotym wieku awiacji i marzą o tym, abyśmy mogli do niego powrócić. Z jednej strony to uczucie, z którym łatwo sympatyzować. Mam już tyle lat, że pamiętam czasy, kiedy naprawdę cieszono się na podróż samolotem. Pamiętam wycieczkę na Florydę w 1979 roku, kiedy to mój ojciec włożył na tę okazję marynarkę i krawat. Pamiętam podwójne porcje sernika podczas sześćdziesięciominutowego lotu w klasie ekonomicznej. Tak, niegdyś wszystko to było nieco przyjemniejsze, nieco bardziej wyjątkowe.
Było też dużo droższe, dużo mniej bezpieczne i pod wieloma względami dużo mniej wygodne. Prawie dla każdego zabrzmi to jak bluźnierstwo, ale jeżeli kiedykolwiek lotnictwo miało swój złoty wiek, to gotów byłbym się spierać, że ma to miejsce właśnie teraz.
A dlaczegóż to? Otóż podróż samolotem jest dziś tańsza niż kiedykolwiek dotychczas. To po pierwsze. Nigdy też nie była tak bezpieczna. Można wybierać spośród dużo większej liczby ofert lotniczych, docierać do dużo większej liczby miast, na pokładzie najcichszych, najbardziej zaawansowanych technicznie samolotów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Kabiny w klasie premium osiągnęły niezrównany poziom luksusu, a klasa ekonomiczna, pomimo wszystkich narzekań kierowanych pod jej adresem, oferuje więcej niż dawniej. Nawet pasażer dysponujący bardzo skromnym budżetem może, z plecakiem i w klapkach, przemierzać oceany, płacąc równowartość kilku pensów za milę, w warunkach prawie idealnie bezpiecznych i z osiemdziesięciopięcioprocentową szansą, że na czas dotrze do celu podróży.
Na tym na razie poprzestanę, zanim ciśniecie tą książką o ziemię z obrzydzeniem, ale w kolejnych rozdziałach przyjrzymy się tym sprawom bardziej szczegółowo, jednej po drugiej. A kiedy dotrzecie do ostatniej strony, zadam wam takie pytanie: „Czy rzeczywiście chcecie podróżować tak, jak to robiono w latach sześćdziesiątych XX wieku? Czy jesteście tego pewni?”. Jeżeli dobrze wykonałem swoją pracę, zakończycie lekturę, przyznając, że złoty wiek, bez względu na to, kiedy konkretnie był, jest czymś bardziej mitycznym, niż sądziliście.