Читать книгу Uważne współczucie - Paul Gilbert - Страница 6
ОглавлениеPrzedmowa
Wspólne pisanie tej książki było fascynującą przygodą. Chcielibyśmy powiedzieć kilka słów o tym, jak się zaczęła i rozwijała nasza współpraca.
Nasz wspólny znajomy, doktor Alistair Wilson, specjalista w dziedzinie psychiatrii, od dawna interesuje się tym, jak łączyć buddyjskie praktyki uważności i współczucia z zachodnim rozumieniem naukowym procesów umysłowych. W 2008 roku Alistair zorganizował konferencję poświęconą neuronauce i współczuciu. Odbyła się ona w ośrodku buddyjskim na wyspie Holy Isle, nieopodal wyspy Arran, u zachodnich wybrzeży Szkocji. Poznaliśmy się właśnie tam. Pochodzimy z całkowicie odmiennych środowisk i mamy zupełnie różne doświadczenia życiowe – co teraz pokrótce opiszemy.
Paul
Do dwunastego roku życia, w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, mieszkałem w Nigerii. Żyłem z dala od dużych miast i miałem fantastyczne poczucie wolności, widziałem też jednak mnóstwo cierpienia: biedę, ludzi trędowatych i zmagających się z innymi chorobami, starających się przeżyć za wszelką cenę. Pamiętam, jak byłem przygnębiony, gdy mężczyzna z twarzą i palcami zniszczonymi przez trąd prosił mnie o pieniądze. Okres dorastania spędziłem w dość wymagającej szkole z internatem w Wielkiej Brytanii, całkowicie odseparowany od rodziny i dotychczasowego stylu życia. Moim pierwszym kierunkiem studiów była ekonomia, zawsze jednak chciałem pracować blisko ludzi, dlatego podjąłem studia na drugim kierunku. W 1980 roku uzyskałem tytuł psychologa klinicznego. Bardzo interesowało mnie to, jak i dlaczego ludzki umysł ewoluował i funkcjonuje w taki, a nie inny sposób. Skupiłem się na depresji, która wydaje się szczególnie bezcelowa i destruktywna oraz może nawet prowadzić do samobójstwa. Wielu pionierów psychoterapii, jak choćby Zygmunt Freud czy Carl Gustav Jung, również zdawało sobie sprawę z tego, że umysł należy rozumieć w kontekście ewolucyjnym. Patrząc przez pryzmat ewolucji, dostrzeżemy coś, czego najczęściej się nie zauważa, a mianowicie, że mózg jest wspaniałym i złożonym organem, ale nie został za dobrze „zmontowany”. Szczerze mówiąc, posługiwanie się nim bywa skomplikowane, a on sam miewa usterki i problemy. Okazuje się, że sposób, w jaki wyewoluowały umysł i mózg, może nas skazać na dotkliwe cierpienie. Uświadomienie sobie tego było dla mnie olśnieniem. W 1989 roku wydałem książkę pod tytułem Human nature and suffering, w której analizuję te zagadnienia.
Zawsze bardzo mnie interesowały telewizyjne programy przyrodnicze. Pamiętam, że w jednym z nich zobaczyłem, jak młode żółwie wygrzebują się ze swych gniazd w piasku, a następnie desperacko usiłują dotrzeć do morza. Po drodze w pierwszych godzinach życia mnóstwo żółwiątek pada łupem ptaków morskich, lisów i wielu innych drapieżników; większość nie doczekuje dorosłości. Myślę, że wspaniałej pracy Davida Attenborough i jego zespołu zawdzięczamy coś, czego oni sami prawdopodobnie się nie spodziewali, a mianowicie oswojenie z okrucieństwem przyrody. Większość istot żywych, aby przetrwać, musi zjadać inne istoty; młode powszechnie bywają celem drapieżników; wirusy i bakterie to formy życia, które zabijają wiele innych istot, okaleczają je i wywołują u nich cierpienie, aby zapewnić dobrostan samym sobie. Na koniec jeszcze „drobnostka”: zauważ, że i nasze życie jest bardzo ograniczone oraz że każdego z nas czeka rozkwit, rozpad i śmierć.
Uświadomiwszy sobie to wszystko, tak jak wielu innych przedstawicieli mojego pokolenia pod koniec lat sześćdziesiątych i w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, zainteresowałem się buddyzmem i zająłem się amatorsko medytacją. Prawdziwą inspirację jednak znalazłem w głębszych nauczaniach. Dwa i pół tysiąca lat temu Budda także zdał sobie sprawę z tego, iż życie to cierpienie – po części dlatego, że wszystko przemija. Budda, rzecz jasna, nie wiedział nic o zjawiskach naukowych, dzięki którym rzeczywistość jest taka, jaka jest, na przykład o teorii Wielkiego Wybuchu, o oddziaływaniu naszych genów czy o procesach, które regulują przepływ strumienia życia. Potrafił się jednak skupić na bardzo prostej, lecz głębokiej obserwacji: wszystko się zmienia i nic nie jest stałe. Oprócz tego, że przemijanie jest zjawiskiem oczywistym dla każdego, kto się nad nim przez chwilę zastanowi, to jeszcze nasz umysł szuka trwałości i stabilności, a jednocześnie jest chaotyczny oraz ulega łatwo dającym się rozpalić namiętnościom, pragnieniom, obawom i przerażeniu. Zaproponowane przez Buddę rozwiązanie polegało na tym, by pracować nad jasnym wglądem w naturę swojego trudnego położenia i kontrolować pazerny umysł, tak aby nie ulegać różnorakim pragnieniom.
Wszystko to było fascynujące, psychologia ewolucyjna jednak dodała do tego odkrycie, że nasz mózg i nasze ciało ewoluowały jako nośniki służące przetrwaniu i reprodukcji genów. Nic więc dziwnego, że zmagamy się z takim problemem. To naprawdę nie jest nasza wina. Kiedy rozmawiam o tym ze znajomymi buddystami, zdaję się poruszać w nich jakąś czułą strunę. Wielu z nich przyznaje, że nigdy w ten sposób nie myślało i że niekiedy bardzo łatwo ulec przekonaniu, iż mamy chaotyczny umysł albo iż cierpimy dlatego, że postąpiliśmy źle bądź nie postąpiliśmy dobrze. Myślenie ewolucyjne całkowicie likwiduje tego rodzaju obwinianie i zawstydzanie. Poświęciwszy wiele lat na to, by zrozumieć wstyd i pomagać ludziom, którzy go odczuwali, znalazłem swego rodzaju misję: powiązać myślenie ewolucyjne z buddyjskim wglądem i treningiem.
Tak więc w trakcie owej wspaniałej konferencji na pięknej Holy Isle mieliśmy wraz z Chodenem okazję spacerować, podziwiać uroki wyspy i prowadzić głębokie rozmowy o odmienności naszych perspektyw. Ponadto pływaliśmy też w zimnych wodach Morza Szkockiego, co – mówiąc oględnie – było niezmiernie orzeźwiające! Okazało się, że łączy nas wiele wspólnych przemyśleń na temat problemów dotyczących ludzkiego umysłu oraz trudności w jego treningu. Choden opisuje swoje doświadczenie w rozdziale 6. Nie minęło wiele czasu i obaj uznaliśmy, że choć być może trudna, to jednak zarazem fascynująca byłaby próba napisania czegoś razem, próba połączenia naszych odmiennych punktów widzenia i doświadczeń: moich z perspektywy psychologii klinicznej i ewolucyjnej oraz Chodena z perspektywy tradycji buddyjskiej.
W jednej z wcześniejszych książek dokonałem wprawdzie analizy koncepcji trenowania umysłu we współczuciu (zob. Gilbert, 2009 – znajdziesz tu bardziej szczegółowy opis mojego przygotowania, doświadczenia i wiedzy), teraz jednak chcieliśmy uwzględnić uważność jako podstawę treningu współczucia, jak również zbadać niektóre z przeszkód, jakie napotykają osoby zaczynające ćwiczyć swój umysł. Przede wszystkim zaś chcieliśmy opracować zestaw praktyk zakorzenionych w treningu Chodena oraz w moich doświadczeniach związanych z opracowywaniem praktyk dla osób zmagających się z problemami zdrowia psychicznego.
Prawdopodobnie zauważysz pewne różnice między naszymi stylami pisania; staraliśmy się je wygładzić, nie dążyliśmy jednak do ukrycia, kto stoi za poszczególnymi fragmentami. Sam za swoje zadanie uznałem zgromadzenie informacji z zakresu nauki o umyśle i jego treningu, Choden zaś – zaszczepienie starożytnych praktyk w umyśle człowieka Zachodu. W ostatnich kilku latach miałem niewątpliwie okazję nauczyć się wielu rzeczy; chcę w tym miejscu wyrazić ogromną wdzięczność dla Chodena i podziękować mu za cierpliwość i wytrwałość w wyjaśnianiu różnych zagadnień. Czuję się zainspirowany jego wiedzą i otwartością na głębokie przemyślenia na temat różnych praktyk, jak również brakiem obaw przed myśleniem o pewnych zagadnieniach w nowy sposób. Jestem też pod wrażeniem jego otwartości i gotowości do angażowania się w eksplorację niezmiernie trudnych kwestii, o czym sam pisze w rozdziale 6. A ponadto, co oczywiste, cenię sobie jego przyjaźń.
Mieliśmy też okazję prowadzić wspólnie odosobnienia poświęcone współczuciu, w ramach których mogliśmy opracować i doszlifować ćwiczenia opisane w drugiej części tej książki. Odosobnienia zakładają ciszę oraz obejmują refleksję i wewnętrzne praktyki służące kształtowaniu umiejętności kultywowania współczującego umysłu i skuteczniejszemu radzeniu sobie w świecie. Okazują się przynosić wiele korzyści, także mnie jako ich uczestnikowi. Mamy nadzieję, że będziemy je kontynuować.
Choden
Moja podróż ku buddyzmowi i intensywnej praktyce medytacji odbywała się nieco niezwykłą drogą. Wychowałem się w Kapsztadzie w okresie dogorywania apartheidu. Miałem ten przywilej, że żyłem na poziomie klasy średniej i pod względem materialnym wszystkie moje potrzeby i pragnienia były raczej zaspokajane. Nie byłem jednak szczęśliwy. Jakaś duża część mnie czuła, że tak naprawdę nie narodziła się i nie żyje. W pewnym stopniu miało to związek z przynależnością do podzielonego społeczeństwa. Wpływało to zresztą na nas wszystkich. Jako biały czułem się odseparowany od instynktownej siły czarnej Afryki oraz skazany na życie w sterylnym świecie przywilejów i dobrobytu białych. Zatem mimo dobrych warunków materialnych było we mnie od zawsze głębokie, niedające spokoju poczucie niezadowolenia. Czy życie polega jedynie na posiadaniu domu, pracy, partnera lub partnerki i na wyjazdach na luksusowe wakacje? Czy nie chodzi w nim o coś więcej? Pytania te, choć jeszcze niesformułowane, zaprzątały mój młody umysł.
Później, gdy zostałem buddyjskim mnichem, zauważyłem, że moje doświadczenie współbrzmi z historią Buddy, który chociaż był księciem opływającym w bogactwo i cieszącym się prestiżem, to jednak odczuwał głęboką niezgodę na takie życie. Zrozumiawszy, że materialny dobrobyt nie jest odpowiedzią na głębokie pytania dotyczące życia i cierpienia, które widział wokół siebie, zrzekł się majątku i przywilejów. Jak zobaczymy w rozdziale 1, Budda opuścił pałac i udał się sam na dzikie pustkowie, by szukać przyczyn cierpienia oraz źródeł prawdziwego szczęścia i pokoju.
Kiedy byłem jeszcze mały, zaszokowało mnie pewne zdarzenie. Dyrektor mojej szkoły podstawowej został zamordowany przez złodziei, którzy pewnej nocy włamali się do jego domu i zgwałcili jego żonę. Nagle jakaś część mojego bezpiecznego dzieciństwa jakby się rozpadła. Znacznie później, gdy spoglądałem wstecz na tamto zdarzenie, uderzyło mnie, jak cenne i ulotne jest życie, jak wielu ludzi żyje w swoim prywatnym świecie pełnym wstydu i skrywanego bólu, a jednocześnie jak niewiele się o tym świecie mówi i jak mało zapewnia się umiejętności, byśmy sobie w tym trudnym obszarze wewnętrznym poradzili.
Po skończeniu szkoły średniej przez pięć lat studiowałem prawo, a później odbyłem staż w małej firmie prawniczej w Kapsztadzie. Większość czasu spędzałem w sądzie upadłościowym, zgłaszając nakazy zajęcia własności osób, które nie były w stanie spłacić długów. Czułem się jak trybik w kapitalistycznej machinie przysparzający dodatkowych cierpień tym, którzy już byli gnębieni i wykorzystywani. W tym właśnie czasie poznałem Roba Nairna, byłego profesora kryminologii na University of Cape Town i uznanego nauczyciela medytacji, który zrezygnował niedawno z pracy na uczelni i założył ośrodek odosobnienia buddyjskiego w Nieu-Bethesda w półpustynnym regionie Karru. Rob nauczył mnie medytacji i stał się moim mentorem oraz bliskim przyjacielem.
Po skończeniu praktyk podjąłem w 1985 roku pracę jako adwokat w Sądzie Najwyższym. W głębi serca zawsze wiedziałem, że to nie jest moje przeznaczenie, a jedynie silnie oddziałujący na mnie aspekt uwarunkowania i sposób na spełnienie marzenia ojca, który chciał być prawnikiem. Potem, u schyłku apartheidu, dostałem powołanie do wojska, gdzie jeszcze intensywniej odczułem polaryzację południowoafrykańskiego społeczeństwa. Podczas służby miałem zwyczaj przesiadywać w nieczynnej toalecie i medytować. Któregoś wieczoru na placu apelowym wpadł na mnie kapral na służbie. Widząc, że trzymam w ręce mały różaniec tybetański, oskarżył mnie o palenie jointa. Odpowiedziałem: „Nie, powtarzam mantrę”. Ów kapral był tak skonsternowany, a moje wyjaśnienie tak bardzo wykraczało poza jego zrozumienie, że po tym zdarzeniu całkowicie mnie unikał. Bał się chyba, że mogę rzucić na niego urok!
Tuż po zakończeniu służby wojskowej postanowiłem wyjechać z Republiki Południowej Afryki i pojechać za Robem Nairnem do Szkocji. Mój ojciec zawsze powtarzał, że najpierw mam skończyć studia, a potem „jechać w Himalaje i medytować”. Myślał, że moje duchowe powołanie to jakaś przejściowa faza i że szybko wrócę, podejmę pracę, ożenię się i założę rodzinę. Jednak nie tak miało być. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem z kraju, ale kiedy zrobiłem to w 1990 roku, nie wracałem przez siedem lat.
Najpierw pracowałem w klasztorze Samye Ling w południowej Szkocji, gdzie uczyłem się i praktykowałem medytację. Później, w 1993 roku, rozpocząłem trwające trzy lata i trzy miesiące odosobnienie medytacyjne, które okazało się dla mnie ważnym doświadczeniem i punktem zwrotnym w życiu. Odbywało się wśród całkowicie bezludnych, łagodnych, zielonych wzgórz Szkocji. Panowała tam przeważnie surowa, sztormowa pogoda, a padający zimą śnieg sprawiał, że drogi były często nieprzejezdne. Obowiązywał ostry reżim medytacji, która trwała od wpół do piątej rano do dziesiątej wieczorem. Uczyliśmy się i praktykowaliśmy tantryczne metody buddyzmu tybetańskiego, które miały przekształcić nasze umysły na najgłębszym poziomie. Grupa była międzynarodowa i składała się z Włochów, Amerykanów i Anglików, bardzo mało jednak było w niej Szkotów. W trakcie odosobnienia mieszkaliśmy w małych, ascetycznie urządzonych pokojach, w których mieściło się niewiele więcej niż kapliczka, nieduża szafka oraz skrzynia do medytacji i spania.
Ojciec odwiedził mnie tuż przed odosobnieniem i zapytał, gdzie jest łóżko. Odpowiedziałem: „Tato, tu nie ma łóżka. Śpimy w skrzyniach do medytacji!”. W tym momencie jeden z mnichów zaczął dąć w długi róg tybetański, zaprojektowany do użytku w Himalajach. Usłyszawszy przenikliwy i ogłuszający dźwięk rogu, ojciec, który raczej nie słynął z duchowej ascezy, powiedział: „Zabierz mnie stąd – muszę wypić mocną whisky w jakimś pubie!”. Niemniej jednak podchodził do mojej niezwykłej podróży z zadziwiającą tolerancją, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że zapłacił za moje kosztowne studia i staż.
W trakcie odosobnienia przez sześć miesięcy nie wolno nam było wychodzić na zewnątrz i musieliśmy trwać w całkowitym milczeniu – byliśmy tylko my, nasze umysły i dzika szkocka zima. Było to jednak niezwykłe i przeobrażające doświadczenie, zwłaszcza kiedy teraz o tym myślę. Nie było więc nic dziwnego w tym, że gdy wróciłem z odosobnienia, potrzebowałem nieco czasu, by ponownie się przystosować do świata zewnętrznego. Kiedy zaczynaliśmy, nie było czegoś takiego, jak internet czy poczta elektroniczna, więc po powrocie w marcu 1997 roku, zaintrygowani, chcieliśmy się dowiedzieć, o co chodzi w tym nowym cyberświecie. Niedługo potem przywdziałem szaty buddyjskie i ostatecznie przez siedem lat, łącznie z okresem odosobnienia, byłem mnichem.
Chociaż tantryczne praktyki buddyzmu tybetańskiego głęboko ze mną współbrzmiały i odczuwałem ich transformacyjny potencjał, to jednak zdawałem sobie sprawę, że niewiele osób zdecyduje się wejść na drogę tylu wyrzeczeń i wpisać się w starą tradycję duchową Wschodu. Wspólnie z Robem Nairnem zaczęliśmy więc opracowywać bardziej przystępne podejście, które polegało na uczeniu prostych umiejętności radzenia sobie ze stresem i depresją. Dla większości ludzi oświecenie pozostaje w sferze marzeń, bardziej potrzebują zaś znaleźć równowagę, zajrzeć w głąb własnego wzburzonego umysłu oraz wypracować pomocne sposoby myślenia i zachowania. Podejście to zyskało nazwę medytacji uważności i jest świecką metodą pracy z umysłem, niewymagającą przynależności do żadnej tradycji religijnej.
W 2008 roku na Holy Isle poznałem Paula Gilberta. Zaprosiliśmy go, aby wystąpił na konferencji poświęconej neuronauce i współczuciu. Natychmiast zaistniała między nami nić porozumienia. Od razu uderzyła mnie koncentracja Paula na współczuciu dla samego siebie (samowspółczuciu) i na tym, jak bardzo jest ono istotne w uważności oraz w pracy z umysłem. Zwróciłem też uwagę na stosowane przez niego pojęcie łączności afiliacyjnej, odnoszące się do biologicznie uwarunkowanej skłonności do nawiązywania kontaktów i budowania relacji z innymi ludźmi – jeśli jesteśmy tych kontaktów pozbawieni, nasze życie wyraźnie ubożeje. Taka postawa współbrzmiała z moimi podstawowymi przekonaniami wywodzącymi się z buddyzmu mahajany, w której to tradycji współczucie zajmuje czołowe miejsce w treningu umysłu. Zaczęliśmy więc prowadzić pasjonujące dyskusje, z których zrodził się pomysł wspólnego napisania książki.
W 2009 roku wraz z Robem Nairnem odegraliśmy kluczową rolę we wprowadzeniu studiów magisterskich z zakresu uważności na University of Aberdeen w Szkocji. Idee Paula wywarły duży wpływ na nasze podejście do pracy z uważnością i ze współczuciem. Jest to pierwszy program studiów magisterskich w Wielkiej Brytanii, który kładzie tak duży nacisk na nauczanie współczucia w ramach treningu uważności. Nie koncentruje się więc na uczeniu jedynie tego, jak być obecnym i skupionym, ale także tego, jak być życzliwym oraz troskliwym wobec samego siebie i jak bezpośrednio pracować z samokrytycznym umysłem.
Mamy nadzieję, że dzięki tej książce w nowy sposób spojrzysz na problemy, jakie możemy mieć z własnym umysłem ze względu na historię naszej ewolucji, oraz zrozumiesz, że umysł łatwo ulega kształtowaniu przez środowisko, w którym się rozwijamy. Przez całą książkę przewija się myśl, że choć wiele z owych problemów nie wynika z naszej winy, to jednak do nas mimo wszystko należy trenowanie umysłu. Nie jest przecież twoją winą to, że piorun uszkodził dach twojego domu, ale twoim obowiązkiem jest ów dach naprawić – i niezłym pomysłem jest nauczyć się, jak dokonać naprawy umiejętnie. Uważność i współczucie stanowią sposoby takiego właśnie umiejętnego działania oraz rozwiązywania części problemów, które przypadkowo sprawiła nam natura. Umysł, z całą typową dla niego złożonością pobudek i uczuć, powstał w toku ewolucji, a jedynie człowiek ma potencjał, by go zrozumieć, by go wytrenować oraz by dokonywać mądrych wyborów dotyczących tego, jaką osobą chce się stać.