Читать книгу Paweł Fajdek. Petarda - historie z młotem w tle - Paweł Fajdek - Страница 4
WSTĘP
ОглавлениеUrodziłem się 4 czerwca 1989 roku, w dniu pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Niejeden polityk oddałby wiele za taką datę urodzenia, ale dla mnie to naprawdę nic szczególnego. Ot, zwykła noc na początku czerwca, fajnie, że już ciepło. Politykiem nigdy nie będę, bo to dziedzina, która kompletnie mnie nie interesuje. Jasne, wiem, kto wygrał ostatnie wybory, jak się nazywa prezydent kraju i burmistrz Żarowa, kto jest premierem i ministrem sportu, ale nie można tego nazwać zainteresowaniem polityką. Zawsze wolałem sport i zabawę. A może zabawę i sport – ta kolejność wydaje się jednak bardziej zasadna. Najważniejsze, że od lat doskonale potrafię to godzić, bo muszę uczciwie przyznać, że nie wyobrażam sobie życia ani bez zabawy, ani bez sportu. Może dlatego tak przypadł mi do gustu AZS, którego skrót ludzie z tej organizacji tłumaczą na „Atmosfera, Zabawa, Sport”. U mnie musi być wesoło i musi być rywalizacja. To jest dokładnie to, co mnie nakręca. O tym będzie ta książka.
„W moim życiu przeczytałem dwie książki”, mówi jeden z bohaterów w filmie Poranek Kojota. To zdanie niezbyt do mnie pasuje, bo z pewnością przeczytałem minimum trzy, ale chciałbym kiedyś móc głośno powiedzieć: „W moim życiu napisałem trzy książki”. Pierwszą trzymacie w rękach. Druga, mam nadzieję, powstanie po igrzyskach w Tokio – mam nawet roboczy tytuł, Do trzech razy sztuka. Będzie dotyczyła wyłącznie moich zmagań o krążek olimpijski, a to, jak wszyscy wiemy, nie jest droga usłana różami – raczej wyboista ścieżka wysypana krowim łajnem. Natomiast trzecią książkę napiszę, gdy już skończę karierę. Ta pierwsza ma być wesoła, ta druga poważna, a trzecia – skandaliczna. To będzie cała prawda o polskiej lekkiej atletyce, ale na nią jeszcze musicie poczekać. Zamierzam rzucać jeszcze wiele lat, bo to sprawia mi przyjemność. I jest szansa, że zmienię podejście do niektórych spraw, przez co moja ostatnia książka będzie mniej skandalizująca.
Właściwie to miałem być kolarzem, ale działało to trochę na zasadzie, która dotyczy dzieci grających na skrzypcach. To znaczy, rodzice bardzo chcą, żeby dziecko zostało wybitnym skrzypkiem, a dziecko nie za bardzo. Ja właśnie kolarzem chciałem być „nie za bardzo”, ale ponieważ kiedyś był nim mój tata, to musiałem wsiadać na ten rower. Często jest tak, że rodzice zmuszają dzieci do realizowania swoich pasji, do robienia czegoś, w czym sami się nie spełnili. Mnie tata nie kazał, ale na pewno chciał, żebym spróbował, i liczył, że właśnie na to postawię, ale szanse były niewielkie. Przełomowy moment mojej kolarskiej kariery nastąpił na pewnej górce. Jechaliśmy sobie razem: ja, tata i brat, który, to nie bez znaczenia, miał trochę lepszy rower. W każdym razie jedziemy, a górka z każdym metrem wydaje mi się wyższa od Giewontu. W pewnym momencie nie wytrzymałem. Zsiadłem, pieprznąłem tym rowerem do rowu i zawołałem:
– Stop, koniec, nie będę kolarzem, za nic w świecie nie będę! Mogę robić wszystko, ale nie będę jeździł rowerem po górach.
Gdybym wychowywał się na płaskim Mazowszu – albo gdyby w okolicy naszego Żarowa był tor kolarski – to może potrwałoby to dłużej, ale wokół nas są same góry. Nigdy nie mogłem zrozumieć, że ktoś może uznać za przyjemne jeżdżenie na rowerze po górach. Mimo to jeszcze tego samego dnia musiałem wsiąść na rower. Nie dlatego, że ktoś mi kazał albo że nie chciałem robić tacie większej przykrości. Byłem po prostu zbyt leniwy, żeby wracać do domu z buta, poza tym pamiętajcie, że z powrotem było już z górki. Z tej przygody został mi jednak wielki szacunek dla kolarzy, bo wiem doskonale, jak ciężki to jest sport.
Kiedy byłem dzieciakiem, najbardziej lubiłem przebywać poza domem. Dziś to się zmieniło, ale dziś jestem gościem w domu. Obliczyłem, że około 300 dni w roku spędzam na zgrupowaniach albo biorąc udział w startach. Broń Boże się nie żalę, bo sam wybrałem taki sposób na życie i go uwielbiam. A gdybym w dzieciństwie usłyszał, że będę wykonywać pracę wiążącą się z ciągłymi wyjazdami, to byłbym zachwycony. Wtedy myślałem, że mógłbym być na przykład kierowcą TIR-a, jak mój wujek. Pół Polski przejechałem w jego kabinie, odwiedziłem większość dużych miast. To była piękna męska przygoda, poza tym mogłem przez kilka dni nie chodzić do szkoły.
Petarda – ten tytuł doskonale pasuje do mnie, do mojego życia na wszystkich jego etapach, do mojej kariery. Bywało wesoło, bywało smutno, ale zawsze coś się działo. Przegrywałem igrzyska, wygrywałem mistrzostwa świata. W rodzinnym Żarowie zabrali mi 70 złotych stypendium, ale dostałem 60 tysięcy dolarów za swój pierwszy złoty medal na światowym czempionacie. Miałem sprawę w sądzie dla nieletnich za przestawienie samochodu nauczycielki bez jej zgody, a dzisiaj staram się wychować córkę tak, by nigdy czegoś takiego nie zrobiła. Zgubiłem złoty medal mistrzostw świata, ale znalazłem miłość na całe życie. I tak dalej… Nie tęsknię za monotonią, za spokojem i leżeniem na leżaku przed domem. Na to jeszcze przyjdzie czas, na razie się bawię i uprawiam sport. Jest pięknie, mówię wam!
Słowo „petarda” jest ze mną już od wielu lat. Być może zauważyliście, że na zawodach często towarzyszy mi flaga z napisem „Fajdek Petarda”. Tę „petardę” wymyśliła Jola Kumor, moja druga matka i najlepsza trenerka, jaką mogłem spotkać na swojej drodze. Kiedyś w trakcie rzucania – to były początki, moja siła nie była wtedy największa z możliwych, a technika kulała – zakręciłem mocno w kole, a nim rzuciłem, usłyszałem krzyk Joli:
– A teraz petarda!
I już została ta petarda na zawsze. Dobrze, że na fladze nie ma napisów z pewnej nieco innej, aczkolwiek równie, a może nawet bardziej dosadnej wypowiedzi jednego z moich wieloletnich kumpli, a właściwie przyjaciół. Gdy na Stadionie Narodowym w Warszawie pobiłem rekord Polski i umilkły już brawa publiczności, nagle powietrze rozdarł krzyk Gały, najlepszego kumpla z dzieciństwa:
– Paweeeł, aleś ty naodpierdalał!!!
Jestem pewien, że słyszała go przynajmniej połowa trybun. Miałem wtedy sporo znajomych twarzy na stadionie. Sfinansowałem nawet autobus z gminy dla kibiców, którzy chcieli się pojawić w Warszawie.
Jestem typem, który nie znosi przegrywać, ale zawsze wiem, że w razie porażki mam wokół siebie bliskich i przyjaciół, którzy nie pozwolą mi długo o niej rozmyślać. Gdy w 2017 roku przegrałem mistrzostwa Polski, byłem tak wściekły, że postanowiłem nie zostawać na noc w Białymstoku. Wsiadłem w samochód i jak najszybciej do Spały. O 3.00 w nocy w pokoju przywitały mnie balony i przyklejone do drzwi zdjęcie z napisem „Gratulacje dla srebrnego medalisty”. To była zasługa mojego sparingpartnera Marcela Lomnický’ego i fizjoterapeuty Radka Hojszyka. Uśmiechnąłem się dzięki temu pierwszy raz od zakończenia konkursu. Dobrze mieć wokół siebie takich ludzi. Porażka to raczej szybkie pakowanie i zostawienie miejsca, w którym coś nam się nie udało. Nie ma co jej rozpamiętywać, chociaż są w życiu porażki – o nich też napiszę w tej książce – o których zapomnieć się nie da.