Читать книгу Paweł Fajdek. Petarda - historie z młotem w tle - Paweł Fajdek - Страница 6

Dawid Łomot, brat Pawła

Оглавление

Niestety, muszę to przyznać – w dzieciństwie zdrowo dawaliśmy popalić rodzicom i nie dziwię się, że się o nas bali. Niby ja byłem ten grzeczniejszy, a Paweł ten urwis, ale bez przesady, obaj potrafiliśmy nieźle nabroić, a w duecie nasze działania nabierały jeszcze większej mocy. Gdy byłem dwa tygodnie przed komunią, razem ze starszym kuzynem pojechaliśmy do fryzjera, żeby sobie zrobić ładne fryzury, ale coś nam strzeliło do głowy i uznaliśmy, że ogolimy się na zero. Kiedy razem z Pawłem wracaliśmy do domu, to trochę zaczęło nas martwić, jak przyjmą to rodzice, którzy raczej tak gwałtownych i w dodatku nieomówionych z nimi zmian nie lubili. Obaj jednak wytłumaczyliśmy sobie, że w sumie przecież nieźle wyglądamy, żaden włos nie odstaje, więc nie powinno być żadnego problemu. Wchodzimy, raczej po cichu, i szukamy mamy. Jest, drzemie na kanapie. Podszedłem blisko, nachyliłem się nad nią i najciszej, jak tylko potrafiłem, spytałem: „Mamusiu, czy jest już obiad?”. Mama otworzyła oczy, popatrzyła na moją łysą głowę i w ciągu sekundy zerwała się na równe nogi. A gdy już oprzytomniała, zaczęła wrzeszczeć na cały dom: „Co wy zrobiliście?! Ty masz komunię, jak ty wyglądasz?! Jak kryminalista!”. Dzisiaj mogę powiedzieć, że z tymi włosami nie wyszło najlepiej i konsekwencje pozostały na długie lata. Raz, że mama długo nie mogła sobie z tym poradzić, a dwa, od tego czasu włosy zaczęły mi rosnąć na boki.

Paweł zawsze był najmłodszy w naszej grupie. Miał kilka podwórkowych ksywek, między innymi Fafik – to od nazwiska – i Perełka. Perełką nazwał go Przemek, nasz kuzyn, który mieszkał w tej samej klatce i który był od Pawła dziesięć lat starszy. Właściwie do dzisiaj nie wiadomo, skąd wzięła się ta „Perełka”, ale Przemek podchodził do niego, walił w karczycho i mówił: „Hej, Perełka”. Jakoś się przyjęło. Po latach Paweł mu się zrewanżował. Kiedyś przy świątecznym stole nasz kuzyn lekko się zdrzemnął, a Paweł, już dorosły facet, podszedł do niego i jak go huknął w karczycho, to Przemek chyba pożałował tych wszystkich wcześniejszych uderzeń.


Z bratem Dawidem. To były czasy, kiedy jeszcze nie walczyliśmy o komputer

Fot. z archiwum autora

Obaj z bratem byliśmy otwarci na nowe doświadczenia. Rodzice mieli barek zamykany na klucz, ale ten klucz zawsze był w zamku. Co niedzielę chodziliśmy do kościoła, ale nie razem – rodzice na inną godzinę i my na inną. Jak oni wychodzili, to lubiliśmy przeglądać zawartość barku, bo dokopywaliśmy się tam zawsze do gazet typu „Twój Weekend”, w których były… nazwijmy to, fajne zdjęcia. Zawsze gdy już się nagapiliśmy, staraliśmy się odłożyć te gazety dokładnie tak samo, jak je zastaliśmy, żeby rodzice się nie kapnęli. Którejś niedzieli sprawa się rypła, bo chyba czegoś zapomnieli i nagle wrócili. W panice wrzuciliśmy wszystko do barku i go zamknęliśmy, ale w ogólnym ferworze nie przekręciliśmy kluczyka. Barek pozostawał zamknięty tylko przez sekundę, a później opadł, wraz z zawiasem i kawałkiem meblościanki. To nie było nasze jedyne zmartwienie, bo niestety było widać, że w gazetach ktoś grzebał. Ojciec postanowił to zignorować, jak się okazało – do czasu. Tego samego dnia po południu poszliśmy z Pawłem na obiad do ciotki, mamy Przemka, czyli piętro wyżej. Jemy i nagle słychać pukanie do drzwi. Rodzice. Ojciec w ręku trzymał chyba wszystkie „Twoje Weekendy”, jakie były w barku, i nagle sru nimi na stół. Spaliliśmy buraka, a tata rzucił bez mrugnięcia okiem: „Hej, przecież wam się podobało. Już nie chcecie oglądać?”.

Takich pomysłów jak my nie miał nikt. Kiedyś uznaliśmy, że fajnie byłoby zarobić parę groszy, i założyliśmy podwórkową firmę pod nazwą Wizitex. To były czasy, gdy nazwa każdej firmy w tym kraju musiała obowiązkowo kończyć się na -ex. Produkowaliśmy wizytówki do powieszenia na drzwiach, które następnie sprzedawaliśmy sąsiadom. Chyba raczej z sympatii dla przedsiębiorczych dzieciaków, a może i dlatego, że im się podobały, sąsiedzi rzeczywiście kupowali nasze przywieszki, i to nawet chętnie. Ciekawie wyglądał warsztat pracy w naszej firmie – dwie sztachety z płotu przykryte drzwiami, które wzięliśmy od pana Zdzicha, lokalnego elektryka, i obrusem z kolorowych karteczek i sznurka. Na wszystkich z nich były jakieś śmieszne napisy, które kaligrafowały dziewczyny. Staraliśmy się wymyślać fajne hasła, chwytliwe, do powieszenia na drzwiach wejściowych, ale także na przykład na drzwiach do łazienki. Było wiele, ale jedno okazało się absolutnym hitem: „Kto próg ten przeskoczy, dostanie między oczy”. Przywieszka z nim szła najlepiej, za każdą sztukę wpadało pięć złotych do puli Wizitexu. Naszym najlepszym klientem była pani burmistrz, która mieszkała w sąsiedztwie. Brała te przywieszki w takich ilościach, że albo musiała je komuś dawać, albo wyrzucać.

Niestety, przyznaję z żalem, to nie ja byłem autorem tego hitowego hasła, ale Gała. Gała to pseudonim jednego z moich najlepszych kumpli, Norberta. Nasza znajomość z Gałą jest dowodem na to, że przyjaźnie z dzieciństwa mogą przetrwać lata. Widujemy się nadzwyczaj często, prawie zawsze, gdy jestem w Żarowie. Ba, kiedyś nawet zdarzyło się, że zagraliśmy w oficjalnym meczu piłkarskim drużyny rezerw Zjednoczonych Żarów. Gała jest wiceprezesem tego klubu i wymyślił sobie, że muszę zagrać w jego drużynie, w dodatku z nim obok siebie w ataku. Nie było dyskusji, po prostu się uparł i już, więc klub przed sezonem zgłosił mnie do rozgrywek i czekaliśmy na okazję, czyli połączenie dwóch faktów – mecz w roli gospodarza i mój pobyt w Żarowie. Wreszcie jakoś miałem trochę czasu i zagrałem. Śmialiśmy się, że mieliśmy atak o wadze ćwierć tony, bo ja ważyłem wtedy ze 125 kilo, a Gała podobnie. Szczerze mówiąc, za cholerę nie pamiętam wyniku. Aczkolwiek ważne jest, że mam za sobą oficjalny występ w meczu rozgrywek pod egidą Polskiego Związku Piłki Nożnej. Kurde, poważna sprawa, nawet jeśli była to B klasa.

Nie było to moje pierwsze spotkanie z piłkarską drużyną Zjednoczonych Żarów, bo kiedyś – dawno, dawno temu – poszedłem na jeden trening. Wtedy pierwszy zespół był chyba w okręgówce i ogłoszono nabór do klubu, a najlepsi mieli szansę grać w głównej drużynie. Niestety, wkurzało mnie bieganie w korkach. W sumie zawsze dobrze grałem w piłkę, ale denerwowałem się okrutnie, jak do mnie nie podawali. Pewnie też dlatego sam nikomu nie podawałem i jak miałem piłkę, to po prostu starałem się biec jak najszybciej i strzelić na bramkę. Chociaż zawsze kręciła mnie współpraca w grupie, to na boisku piłkarskim jakoś nie bardzo mi to wychodziło. W sumie dobrze się stało, że wybrałem sport indywidualny, bo w dużej mierze sam – pewnie, z pomocą trenerki, ale jednak mam bardzo dużo do powiedzenia – kieruję swoim życiem i karierą. W drużynie piłkarskiej byłbym jednym z wielu.

Kiedyś, właśnie przez piłkę nożną, miałem małą scysję z nauczycielem wychowania fizycznego. To było chyba w piątej klasie, na piłkarskim boisku cierpiałem z powodu braku podań, więc stałem w podłym humorze. Nauczyciel, który pełnił funkcję sędziego, gwizdkiem skończył spotkanie, ale zamiast pójść do swojego kantorka, uznał, że jeszcze ze mną porozmawia. Poinformował mnie, że ponieważ fauluję, to nie będę mógł grać w następnych meczach. Tego było za dużo, nie wytrzymałem. Odwróciłem się do niego tyłem, zsunąłem spodnie i pokazałem cztery litery. Nigdy tego nie żałowałem. Ba, wiecie co? Jak twierdzi Jola Kumor, moja trenerka, która widziała całą sytuację, w dużej mierze to dzięki niej uznała, że mam charakter do sportu.

Moja „kariera” piłkarska zakończyła się właściwie w gimnazjum, choć to wtedy przypadł jej największy rozkwit. Graliśmy turniej szkolny i byłem najlepszym napastnikiem drużyny, czyli mojej klasy, ale kilka dni wcześniej rozwaliłem sobie palec i miałem na ręce opatrunek. Przed kolejnym spotkaniem sędzia nie dopuścił mnie do gry. Wiecie czemu? Bo nie mogę grać z ręką w gipsie. Problem w tym, że… nie miałem gipsu. Zrobiła się z tego poważniejsza chryja. Tłumaczyłem typowi, że to bandaż, a nie gips, nawet go odwinąłem. Nic z tego. Myślałem, że mnie rozniesie z nerwów, bo czułem się mocny, a jednocześnie w tamtym momencie poczułem się oszukany. Mecz przegraliśmy, przez co nie mogliśmy później walczyć o pierwsze miejsce w całej szkole. Każdy, kto brał udział w jakichkolwiek turniejach szkolnych, wie doskonale, jak ważne dla ucznia jest pokazanie się w takich rozgrywkach. Byłem więc rozgoryczony i wściekły.

Tak wyglądał mój ostatni kontakt z piłką nożną, nie wliczając oczywiście kibicowania i tego jednego meczu w rezerwach Zjednoczonych Żarów. Kilka lat temu zdarzyło mi się jeszcze zagrać z Gałą i resztą chłopaków na orliku i stwierdziłem, że jako dorosły mogę już grać, bo się nie denerwuję. W szkole chcesz być najlepszy, chcesz błysnąć przed dziewczynami. A później? Kopiesz sobie dla zabawy. Wiadomo, zależy ci na wygranej, nie ma sportu bez rywalizacji, ale głowy już nie tracisz.

Z Gałą kumplowałem się najbardziej. Gdy wychodziliśmy pograć w piłkę – a zdarzało się to właściwie codziennie – i przychodziło do wybierania zespołów, to Gała zawsze mówił: „Ja, dwa Fajdki i was reszta”. Nieważne, czy „was reszta” też oznaczało trzech czy może czterech. Razem z moim bratem Dawidem i Gałą stanowiliśmy najbardziej zżytą grupę w okolicy i lubiliśmy ze sobą spędzać czas niezależnie od tego, co akurat robiliśmy. Jeszcze czasem dobijał do nas Michał, który też mieszkał w naszej klatce, ale to już nie było to samo co nasza trójka. Zresztą my trzej lubiliśmy chrupać na sucho makaron z chińskich zupek (Boże, jakie to było pyszne, nadal czasem lubię spróbować), a Michał wolał chipsy, więc różniliśmy się programowo. No i my ważymy, każdy z nas, dobrze ponad setkę, a on raptem może z 50, choć chipsy raczej na tę niedowagę wpływu nie miały.

Gała wyróżniał się tym, że zawsze był szybszy niż wschód słońca. Często jeszcze przed świtem walił w parapet i wołał nas na podwórko. Rodzice musieli mieć go dosyć, bo przecież w sobotę czy niedzielę bywało, że i ich budził. A my? My wstawaliśmy i po chwili byliśmy już na dworze. Tak, to były czasy, w których nie musiałem spać do południa. Przeciwnie, lubiłem te poranki z chłopakami. Gdyby dzisiaj Gała przyszedł do mnie o piątej rano i walił w parapet (a też mieszkam na parterze), tobym go chyba ubił. Istniałaby też szansa, że dopiero bym się kładł.

Z Gałą uwielbialiśmy brać udział we wszystkich możliwych loteriach i konkursach, ale samo branie udziału nie dawało nam żadnej radości, bo my po prostu za wszelką cenę i różnymi sposobami musieliśmy wygrywać. Robiliśmy na przykład objazdy po sklepach, gdy była promocja chipsów, i sprawdzaliśmy rękami opakowania, bo w niektórych z nich były nagrody. Podobnie z patyczkami do lodów. Kiedyś była taka promocja, że na patyczku – w górnej części, de facto pod lodem, choć napis troszkę wystawał – była informacja o wygranej. Dotykając go, można było więc wyczuć, czy jest wygrana. Jeśli była – kupowaliśmy. Jeśli nie, to lody trafiały z powrotem do zamrażarki. Potrafiliśmy przerzucić sporo chipsów czy lodów, by znaleźć nagrodę, bo wiadomo, że tylko o to nam chodziło. Panie w sklepie musiały mieć ubaw i może dzięki temu wytrzymywały te nasze poszukiwania. Czasem nawet nam pomagały, widząc nasz zapał.

Ale jeden numer był naprawdę wyjątkowy. Kiedyś pojechaliśmy na konkurs piosenek zorganizowany z okazji Dnia Ceramika w zakładach porcelany Karolina w Jaworzynie Śląskiej. Miejsce nie jest bez znaczenia, bo mój Żarów zawsze rywalizował z Jaworzyną właściwie we wszystkim. To taki odwieczny konflikt, nie wiadomo za bardzo, o co. Na tej samej zasadzie Bydgoszcz rywalizuje z Toruniem, Warszawa z Łodzią a Sosnowiec z Katowicami. Wygrać w Jaworzynie – to dla żarowiaka było coś wielkiego! W tamtym konkursie do wygrania była cała masa fajnych rzeczy, tylko trzeba było napisać, przygotować i zaśpiewać piosenkę poświęconą zakładom. Razem z Dawidem i Gałą ułożyliśmy piosenkę na melodię Macareny, której refren szedł mniej więcej tak: „Czarna, czerwona, biała, żółta porcelana, właśnie taka w Karolinie jest wyrabiana”. Była spora konkurencja, ludzie wymyślali inne piosenki, ale my byliśmy zdecydowanie najlepsi i zebraliśmy najwięcej oklasków – ja śpiewałem razem z Gałą, a Dawid udawał, że gra na klawiszach. Wyobrażacie sobie mnie śpiewającego do mikrofonu o porcelanie? Nagroda i chęć wygrania w Jaworzynie była ważniejsza od tremy.

Konkursów, w których brałem udział, były dziesiątki. Wynajdywałem takie, w których miałem szansę zwyciężyć – bo umówmy się, do tych tanecznych na przykład się nie zgłaszałem. Za to do plastycznych jak najbardziej, do tego zawsze miałem dryg. Kiedyś wygrałem na przykład organizowany przez gminę konkurs na najładniejszą palmę wielkanocną, a nagrodą, która trafiła w moje ręce, było aż 300 złotych. To w tamtych czasach i w tamtym momencie mojego życia było bardzo dużo pieniędzy. Pomyślcie sobie, że gdy byłem początkującym, dobrze rokującym sportowcem z niewielkimi sukcesami, miałem 60 złotych miesięcznie stypendium. Tu 60, a tu 300. Tu za miesiąc ciężkiej pracy, tu za zrobienie palmy wielkanocnej.

Byłem też dobry w robótkach ręcznych – kiedyś na przykład zrobiłem na drutach dwa szaliki. Generalnie zawsze tak miałem, że jak się już do czegoś zabierałem, to chciałem się tego nauczyć. Skoro wziąłem druty do ręki, to musiałem nauczyć się robić te szaliki. I się nauczyłem.

Teraz wymyśliłem sobie piękną palmę, ale potrzebowałem inwestorów na produkty, bo konstrukcja, którą wcześniej przez kilka godzin opracowywałem, była nie tylko imponująca, ale i niestety kosztowna. Za to palma po konkursie wracała do właściciela, więc warto było kogoś namówić, by wyłożył grosz. Już nie pamiętam, kto sfinansował budowę palmy – pewnie rodzice coś tam dorzucili. W każdym razie miała dwa metry wysokości, jej trzon był zbudowany z listewek, a gałązki odchodzące od pnia wykonałem z drutu. Była naprawdę pracochłonna, ale wyglądała świetnie. Prawdę mówiąc, spodziewałem się wygranej, bo nie miałem poważnej konkurencji.

Często w okolicznych sklepach organizowano loterie paragonowe. Trzeba było tylko dobrze się zorientować, w jakim sklepie i kiedy będzie promocja, bo później już szło gładko. Opracowałem bowiem system, który był doskonały i właściwie nie dawał możliwości przegranej. Warunki konieczne były dwa: należało mieć przy sobie paragon i być w sklepie tuż przed losowaniem. Świadkami loterii byli wyłącznie pracownicy sklepu i przypadkowi klienci – nikt normalny nie przychodził przecież specjalnie na losowanie, żeby się dowiedzieć, czy wygrał pizzę mrożoną, a może zestaw chipsów czy bon na skromne zakupy. Nikt prócz nas. Zgłaszaliśmy się do losowania. Zawsze, naprawdę zawsze padało pytanie, kto chce losować. I zawsze wybierali jakieś dziecko. A że my domagaliśmy się najgłośniej, to dostawaliśmy tę rozgrywkę. Wkładałem do urny rękę ze złożonym paragonem wciśniętym między paluchy. Na paragonie był podpisany ktoś inny, najczęściej Michał. Wyciągałem świstek i podawałem ekspedientce, ekspedientka ogłaszała, że wygrał Michał, on odbierał nagrodę i wychodziliśmy. Scenariusz był doskonały. Może troszeczkę oszukańczy, ale wymagał od nas wielkiej inwencji i pomysłu oraz talentu aktorskiego. Raz się nie udało, Michałowi paragon wypadł z ręki i zamiast naszego, z Kinder Bueno, wyciągnął inny, z kurczakiem i mlekiem. Przegraliśmy, ale długo się z tego śmialiśmy.

Kiedyś była jeszcze jedna piękna historia – wygraliśmy piłkę przez pomyłkę. To znaczy, wygraliśmy ją, choć nie powinniśmy. Zaraz po wyjściu ze sklepu poszliśmy grać tą piłką na asfalt i po kilku godzinach się mocno zniszczyła. Problem w tym, że ekspedientki kapnęły się, że się pomyliły. Przyszły do domu odebrać piłkę, ale już była cała pozdzierana. No i awantura. Co tu zrobić? Ostatecznie jakoś rozeszło się to po kościach, ale mieliśmy problem z dalszym udziałem w paragonowych konkursach.

Paweł Fajdek. Petarda - historie z młotem w tle

Подняться наверх