Читать книгу Paweł Fajdek. Petarda - historie z młotem w tle - Paweł Fajdek - Страница 5

1
PODWÓRKO NA KRĘTEJ.
GAŁA, DWA FAJDKI I RESZTA

Оглавление

Napisać, że moje dzieciństwo było szczęśliwe i beztroskie, to nic nie napisać. Nie urodziłem się wśród bogaczy, nie mieszkałem w willi z basenem, nie wożono mnie do szkoły samochodem, a jednak z nikim bym się nie zamienił. Jasne, ileś czasu marzyłem o komputerze czy jakichś innych dziecięcych przyjemnościach, ale to, co miałem, rekompensowało mi wszystko inne. Bo każdy z was w moim wieku – kurde, jak to brzmi, „w moim wieku”! – wie, że najważniejsze w życiu dzieciaka było podwórko, rozumiane jako miejsce i jako ekipa. I moje podwórko było absolutnie genialne, najlepsze w całym mieście. Tego podwórka zazdrościły nam inne dzieciaki. Miało kształt litery L, było osłonięte z dwóch stron blokami i garażami. Stał tam jeszcze jeden budyneczek – jego akurat mogłoby nie być – gdzie mieszkały rodziny patologiczne, z którymi ciągle, ale to ciągle, każdego dnia, mieliśmy kosę. Najczęściej się awanturowali, gdy graliśmy w piłkę, bo im przeszkadzały odgłosy rozgrywania meczu i dziecięce krzyki. A gdy dochodziło już do konfliktu, to różne rzeczy się działy. Z ich strony nieraz poleciał kamień, a jak oni rzucali, to my też, nie mogliśmy przecież pozostać dłużni. Czasem, jak poszła seria, to było słychać płacz. Nigdy im nie odpuszczaliśmy. Po pierwsze, działali nam na nerwy, a poza tym zwyczajnie się ich baliśmy.


Niezwykłe podwórko na Krętej, czyli miejsce, które mnie ukształtowało

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, autorem fotografii jest Paweł Skraba

Nie byłem żadnym wielkim chuliganem – ot, dziecięce wygłupy, a jednocześnie dobra nauka życia w grupie. Nauka, która później bardzo przydała mi się w sporcie. Na Krętej każdy z nas był pewien drugiego, każdy wiedział, że podniesiona ręka na jednego z nas oznacza, że inni muszą stanąć w jego obronie. I naprawdę tak było, choć przecież byliśmy dzieciakami, które uczyły się dopiero życia i jego zasad. Choć z czasem nasze drogi się rozeszły, to nikt tego podwórka nie zapomniał. Zresztą czasem się nawet spotykamy. Wiadomo – z jednymi widzę się częściej, z innymi rzadziej, ale kontakt jakiś mamy, a to jest najważniejsze. Przetrwały przyjaźnie, przetrwała sympatia i mnóstwo wspomnień. To łączy chłopaków na całe życie.

Obok podwórka był staw, w którym łapaliśmy raki i łowiliśmy ryby, a także sad owocowy. Spędzaliśmy tam nieprzeliczone godziny, bo mieliśmy tam wszystko, czego w tamtym czasie potrzebowaliśmy do szczęścia. Urządzaliśmy w nim urodziny i sylwestry, zdarzało się nam tam nawet sypiać. Jestem przekonany, że nie było w Żarowie dzieci, które jadłyby więcej owoców od nas, bo od kwietnia zażeraliśmy się nimi non stop. W sadzie – do którego dostawaliśmy się przez tajne przejście w żywopłocie – były też inne atrakcje, na przykład domek na drzewie. Byliśmy dumni, bo sami go zbudowaliśmy, z desek wyniesionych z pobliskiej budowy. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, widzę, że czyhało na nas sporo zagrożeń, i raczej nie chciałbym, żeby moja córka bawiła się w ten sposób. Wtedy jednak były inne czasy, dzieciaki łaziły z kluczami na szyjach i nikomu to nie przeszkadzało. U nas było podobnie, bo do pewnego czasu rodzice jakoś znosili nasze wyprawy do sadu. Aż któregoś dnia wybuchł pożar – z winy mieszkańców podwórka za garażami. Był naprawdę konkretny, jarało się zdrowo. Błyskawicznie zareagowaliśmy – zaczęliśmy gasić ogień, ale okazał się zbyt duży, żeby dało się cokolwiek zrobić bez sprzętu gaśniczego. Niebezpieczeństwo było o tyle poważne, że obok biegł rurociąg z gazem, a to już nie przelewki. Ostatecznie wypaliła się cała pobliska łąka. Sad w większej części przetrwał, ale my dostaliśmy całkowity zakaz zapuszczania się tam. Byliśmy ofiarami, które straciły swoje miejsce zabaw. Oczywiście oficjalnie, bo przecież dalej zaglądaliśmy do sadu, tyle że nielegalnie.

W pobliżu naszego podwórka była też cała masa różnych rozpoczętych budów, co sprawiało, że nasze zabawy były jeszcze lepsze, ale i bardziej niebezpieczne. Wychowywałem się w latach 90., kiedy sporo ludzi dorobiło się wielkich pieniędzy i inwestowało w nowe domy. W tamtych czasach popularną zabawką dla dzieciaków były pistolety na kulki. Każdy z nas miał taki pistolet i urządzaliśmy bitwy niczym z dzisiejszego Counter-Strike’a. Znaleźliśmy na nasze wojny doskonałe miejsce – trzy stojące obok siebie niewykończone domy. Miały sporo zakamarków, dziury na okna lub nawet okna i wylane betonowe schody. Dwa z nich były identyczne, czerwone, jeden szary. Kurde, ile razy mogłem tam zginąć, a przynajmniej zrobić sobie krzywdę! Oczywiście nie od małych plastikowych kulek, a na przykład od skoków z dachu na kupę piasku. Na placach budowy często były też taśmociągi do transportu materiałów budowlanych, co bardzo nam się podobało. Jak się nietrudno domyślić, naszym ulubionym był ten najbardziej niebezpieczny. Zabawa była przednia, ale gdybym dzisiaj zobaczył tak bawiącą się moją córkę, tobym chyba zemdlał, a przynajmniej ścierpłaby mi skóra na karku. Kilku z nas stawało na końcu taśmociągu, a drugi wbiegał po nim w górę po to, żeby go przeważyć. Następnie taśmociąg się przechylał, a my z niego spadaliśmy. Rywalizację – w naszej zabawie zawsze chodziło o rywalizację – wygrywał ten, który ustał najdłużej.


Żarów to moje miejsce na ziemi

Już wtedy miałem zadatki na silnego chłopa i lubiłem ćwiczyć na siłowni. Siłownię mieliśmy jednak dość oryginalną, bo swoją, na powietrzu. Rzecz jasna nie była to siłownia profesjonalna, ale uważam, że jak na ówczesne warunki całkiem niezła. Na sztandze wisiały wiaderka z betonem i tam ćwiczyliśmy. Uprawialiśmy też inne sporty, na przykład… bobsleje. Przy pobliskim stawie wznosiła się górka. I którejś zimy wpadliśmy z bratem na pomysł, że można byłoby z tej górki rozpędzić bobsleja, który później ślizgałby się po stawie. Pomysł był genialny, brakowało tylko jednego – bobsleja. Chwilę się zastanawialiśmy, przejrzeliśmy graty w piwnicy. Bobslej powstał z dwóch wózków połączonych drutem i sznurem. Niestety, długo nim nie pojeździliśmy, bo w trakcie pierwszego zjazdu się rozsypał.

Moje dzieciństwo to także całe mnóstwo innych zabaw i doświadczeń. W tym wspominanym już sadzie pojawił się pierwszy alkohol, pierwsze dziewczyny… chociaż dziewczyny to już bardziej na obozach, bo wiadomo, że jak się ma naście lat, to nieznajome zawsze są fajniejsze. Na Krętej żyliśmy w swoim małym świecie, czuliśmy, że to jest nasz dom.

Mój świat w tamtym czasie – cholera, chyba zostało mi to do dzisiaj – w dużej części składał się z żartów. Pomysły rodziły się kompletnie przypadkowo, jakby bez mojego udziału. Raz na przykład, grając w chowanego, wlazłem pod auto. A że zawsze byłem duży chłopak, to pod tym autem utknąłem. Próbowałem wyleźć przodem – nic. Próbowałem tyłem – też bezskutecznie. Leżałem więc sobie z twarzą w piachu, na którym stał samochód, i za cholerę nie wiedziałem, co zrobić. Ponieważ bawiliśmy się w chowanego, dekonspiracja nie wchodziła w grę, bo to oznaczałoby porażkę. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że może i zabawę wygram, ale nigdy się nie wydostanę spod tego grata i umrę pod nim z głodu. Zacząłem więc głośno wrzeszczeć i z pomocą chłopaków, którzy dużym wysiłkiem unieśli samochód, wylazłem z pułapki. Wierzcie mi, że charakter miałem i długo trwało, zanim zdecydowałem się poprosić o pomoc. Czasem nawet największy fighter zdaje sobie sprawę, że przegrał. To też cenna nauka.

Nie był to jedyny raz, kiedy utknąłem gdzieś wbrew własnej woli. Raz ganialiśmy się po dachach garaży i znów chyba dała o sobie znać moja nieco większa od przeciętnej waga, bo wpadłem… wujkowi nogą do garażu. Dziura była naprawdę konkretna i dach niestety trzeba było naprawiać. Ale czy była w tym jakaś moja wina? Przecież dach i tak nadawał się do remontu.

Pierwszego papierosa w życiu zapaliłem na naszej klatce schodowej, gdy mama opalała się na ławce, a ojciec pracował w piwnicy. Byłem wtedy małym bajtlem, na pewno chodziłem jeszcze do podstawówki. Mama miała ochotę zapalić, ale nie chciało jej się iść do piwnicy, więc wysłała mnie do ojca z zadaniem: miałem jej przynieść papierosa, w dodatku już odpalonego. Ojciec przypalił, dwa razy pociągnął, żeby fajka za szybko nie zgasła, i mogłem ruszać. Szedłem z tym fajorem w ręku i strasznie korciło mnie, żeby spróbować. Chwilę ze sobą walczyłem, ale nie wytrzymałem.


Minęło wiele lat, a sąsiedzi z Krętej wciąż mnie pamiętają

Stanąłem na tych schodach, czując się jak dorosły, popatrzyłem na papierosa i się zaciągnąłem.

To, co nastąpiło później, przemilczmy. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że była to najgorsza chwila mojego dzieciństwa. Słowo „wymiotowałem” bardzo łagodnie określa to, co działo się wtedy z moim organizmem. Pomijając już fakt, że tak mi się zakręciło w głowie, że niemal spadłem ze schodów. Papierosa doniosłem w słabej kondycji, tłumacząc się pokrętnie, że mi wypadł.

Paweł Fajdek. Petarda - historie z młotem w tle

Подняться наверх