Читать книгу Polaroidy z zagłady - Paweł Paliński - Страница 10

3

Оглавление

Gra­nica S. Na rogat­kach pyszni się tablica infor­ma­cyjna: „Zwol­nij, obszar zabu­do­wany”. Ucze­piony sze­ro­kiej piersi przed­mieść zie­lony order za brak zasług, medal dro­gowy za trze­cie miej­sce w czo­łówce pod­kar­pac­kiego – nie wia­domo jak zdo­byty, czy za nad­miar biedy, czy lud­no­ści, czy może obu tych rze­czy naraz.

S. nie jest roz­le­głe, całość do przed­sta­wie­nia na jed­nej pocz­tówce w pię­ciu uję­ciach: miej­ski dom kul­tury jak spod kre­ski Gol­dzamta, rondo z pomni­kiem, szpi­tal, basen, obo­wiąz­kowo krzyż. Jeżeli przy­pa­trzeć się bli­żej: cie­nie gim­na­zja­li­stów, leni­wie roz­par­tych na dwor­co­wych barier­kach smar­ka­czy, roz­ma­wia­ją­cych o sek­sie i nar­ko­ty­kach pra­wie bez poru­sza­nia ustami; echa ponu­rych nasto­let­nich matek ze swo­imi dziećmi, które w pobliżu pia­skow­nic bawią się w jedyną dozwo­loną im zabawę: pozory dzie­ciń­stwa; zala­tu­jący gospo­dar­skim zno­jem sta­rzy-mło­dzi chłopcy-zwidy na skraju męsko­ści, w bia­łych koszu­lach z nie­mod­nym koł­nie­rzy­kiem, w wyświech­ta­nych spodniach i butach o ścię­tych noskach – ich cie­nie stoją w kolejce po obiad w małej gastro­no­mii. Ni­gdy nie­wy­sprzą­tane do końca ulice, tak że nawet w pełni lata ich pobo­cza przy­po­mi­nają o prze­szłych jesie­niach, tyle tam burych liści i nasion klo­nów podob­nych do minia­tu­ro­wych łodzi Cha­rona.

Kan­cia­sty moloch wybu­do­wany kil­ka­dzie­siąt lat temu na uży­tek pra­cow­ni­ków huty metalu. Mar­twe ciel­sko pod­łą­czone do życio­daj­nej maszy­ne­rii, która odmó­wiła posłu­szeń­stwa; poszar­pana bli­zna torów kole­jo­wych. Mia­steczko prze­szyte obwod­nicą. Przy­gnie­cione wyga­słą elek­trow­nią. Opusz­czone, nie­po­wta­rzalne, ano­ni­mowe, roz­prute.

Roz­cią­gnięta na łóżku tępo świad­ku­jesz temu, jak brzask zamiast nabie­rać kolo­rów, sza­rzeje nie­zbor­nie ponad nie­zdrowo prze­ro­śnię­tymi ruinami.

Odkąd pamię­tasz, obraz pozo­staje wła­śnie taki, frag­men­ta­ryczny, a jed­no­cze­śnie nie­po­ru­szony. Nie mia­sto – witraż. Poszcze­gólne czę­ści jak admi­ni­stra­cyj­nie powy­kra­wane łaty, spięte ze sobą w spo­sób raczej wysoce tym­cza­sowy, ugrzę­złe pośród umow­nych gra­nic domy, par­kingi, hale, wrzu­cone pomię­dzy beton parki, wgry­za­jące się w zie­leń ścieżki. Dawne spa­cery. Nie­odwie­dzane ni­gdy zaka­marki. Wyryw­kowo prze­ci­nane place.

Zresztą, czemu ci to prze­szka­dza? W dzie­ciń­stwie całymi dniami prze­sia­dy­wa­łaś sama w domu, wycho­dzi­łaś dopiero pod wie­czór, po tym jak odro­bi­łaś lek­cje, po tym jak rodzice wró­cili z pracy, po tym jak pomo­głaś matce przy obie­dzie, a wtedy S. witało cię zawczasu podzie­lone, prze­rze­dzone mro­kiem, zamknięte w klo­szach świa­tła latarń, oglą­dane poklat­kowo, jak pod­czas zabawy taśmą fil­mową. Jak spek­takl. Wra­że­nie pod­kre­ślały pędzące na połu­dniowy wschód reflek­tory cystern Resm­le­czu, powolne koło­wa­nie szy­bow­ców z pobli­skiego lot­ni­ska, wysoki krzyk pociągu z węglem, zga­sła czer­wień murów. Nie­skoń­czony film drogi. I był ten dźwięk, jakby z offu, świa­domy, lecz spoza osią­gal­nej prze­strzeni: urywki z sąsiedz­twa. Krzyk, śmiech, pomruk sil­nika, zbli­ża­jący się świst powie­trza, zapo­wiedź obe­lgi i nad­cią­ga­ją­cej za nią dłoni, które, gdy tylko je usły­sza­łaś, zmu­szały cię do prze­rwa­nia zabawy. Czy S. teraz jest inne?

Mia­sto puste i jest go w nad­mia­rze.

Zawsze takie było. Tylko ty obda­rzasz je obec­nie więk­szą uwagą.

* * *

Nad S. słońce wstaje odro­binę póź­niej, niż podaje się w ofi­cjal­nych kalen­da­rzach. To wina ukształ­to­wa­nia terenu. Naj­pierw oświe­tla hutę, roz­rzu­cone na kil­ku­dzie­się­ciu hek­ta­rach rumo­wi­sko tech­no­lo­gii, nastro­szone niczym szczątki po upadku kosmicz­nego sak­so­fonu. Ozłaca silosy i kominy, wdra­puje się na dzie­lący fabrykę od czę­ści miesz­kal­nej wschodni stok wznie­sie­nia zwa­nego Jele­nio­wym Wzgó­rzem, tam zapala kilka sosen na szczy­cie. Spływa na skraj mia­sta, gdzie w prze­pięk­nej kaden­cji kolejne domy i kolejne ulice otrzą­sają się z mroku, traw­nik za traw­nikiem, zatoczka za zatoczką, w rów­nym miesz­czań­skim ordynku. Kolejne zapłony zgliszcz, skrzy­żo­wa­nie po skrzy­żo­wa­niu.

Czy cho­ro­bli­wie wytrwała egzy­sten­cja wśród nich dałaby się ochrzcić mia­nem nowej filo­zo­fii? Reli­gii? Wyzna­nia fata­li­stycz­nego jed­no­oso­bo­wego zboru? Teresa Szulc. Desty­lat abso­lutu zawarty w kro­pli degra­du­ją­cego się czło­wie­czeń­stwa. Jakieś patriar­chalne poucze­nia na podo­rę­dziu?

Ktoś kie­dyś powie­dział, że noc wymy­ślono po to, aby czło­wiek mógł zapo­mnieć.

W takim razie ty dopi­su­jesz drugą linijkę do tej bajki: dzień zazwy­czaj pod­syca. Wszelką rzecz. Mate­rialną i nie­ma­te­rialną. Głód i myśl.

Wróćmy do sedna sprawy. Przy­sto­so­wani prze­żyją dłu­żej, tak głosi jedno z bez­li­to­snych haseł bio­lo­gii. Jego cię­żaru doświad­czasz na wła­snej skó­rze. Na doda­tek, wbrew temu, co kie­dyś uwa­żano, pewne ide­ały zde­wa­lu­owały się wobec zaist­nia­łych OKO­LICZ­NO­ŚCI. Pamię­tasz prze­cież jatki, do któ­rych docho­dziło pod­czas ewa­ku­acji przed­mieść.

Dzieci. Ich twa­rze wdep­tane w bruk.

Szko­puł w tym, że nic nie pora­dzisz. Zegar w sute­re­nie wska­zuje szó­stą rano. Kark mrowi, jakby gdzieś wewnątrz nastą­piło krót­kie spię­cie. Wra­że­nie, że to nie tyle wstaje dzień, ile domy obo­jęt­nie wsu­wają się pod pła­ski talerz słońca. Zaci­ska­jąc zęby, bijesz pię­ściami w uda.

Spo­glą­dasz na zegar. Szó­sta, szó­sta pięt­na­ście. Za oknem cie­nie bliź­nia­czej zabu­dowy cofają się coraz szyb­ciej, wirują, wra­ca­jąc do punktu odej­ścia nocy. Dosko­nale wyczu­wasz rwące pod­skórne prądy zawie­dzio­nych nadziei i spo­dzie­wa­nych roz­cza­ro­wań.

Tęt­niące stare rany. Nie­na­pra­wioną nie­spra­wie­dli­wość.

Posłu­chaj, być może wła­śnie dla­tego wciąż tu jesteś, być może dla­tego S. jest ci tak bli­skie. Łączą was doznane i ni­gdy nie­wy­rów­nane krzywdy. Pamię­tasz? Opusz­cza­łaś prze­cież to mia­sto jako nie­chętną ci robot­ni­czą dziurę bez per­spek­tyw. Pamię­tasz? Marze­nia o karie­rze spor­to­wej? Egza­miny na awu­efie? Kpiny z wła­snego pocho­dze­nia w „towa­rzy­stwie”? Tym moc­niej­sze, im gło­śniej śmiano się z pro­win­cjo­nal­nego stylu życia, tym bar­dziej wście­kłe, im wyżej wokół zadzie­rano wiel­ko­miej­skie nosy. S. nie miało chwa­leb­nych korzeni – każdy, kto z niego pocho­dził, prze­mie­rzał życie odro­binę przy­pad­kiem. Na kre­dyt. Pamię­tasz? Dano ci to wyraź­nie do zro­zu­mie­nia.

S.? Co za S.? Gdzie jest to całe S.? Nie­na­wi­dzi­łaś go za to. A potem, gdy twoje życie zabrnęło w ślepy zaułek i stra­ci­łaś wszystko: świe­tlaną przy­szłość atletki, per­spek­tywę aka­de­mic­kiej kariery, miłość, dziecko, na koniec zaś rodzi­ców, wró­ci­łaś i mia­sto wciąż gotowe było cię przy­jąć. Jak gdyby ni­gdy nic. Jak gdyby cier­pli­wie cze­kało. Zbu­do­wane do słu­że­nia innemu celowi zobo­wią­zało się słu­żyć tobie. Oto cała histo­ria – huta upa­dła, mia­sto pozo­stało – mia­sto upa­dło, pozo­sta­łaś ty. Być może wła­śnie z tego powodu nie opu­ści­łaś go w potrze­bie. Nie ode­szłaś.

Pozo­stał dług do spła­ce­nia.

* * *

Około siód­mej – kawa. Picie kawy usta­na­wia rytuał roz­ru­chu. Albo­wiem rytu­ały sta­no­wią nie­odzowną część każ­dej reli­gii. A do kawy świeża rzepa z ogródka. Powinno jej zostać jesz­cze parę głó­wek na grząd­kach, jeżeli tylko nie dobrały się do niej śli­maki. Śli­maki nie sta­no­wią zagro­że­nia, giną pod butem. Nie­na­wi­dzisz ich za to. Za pękatą sła­bość, za skryty w klu­cho­wa­tych ciał­kach nie­za­spo­ko­jony głód. Klap, i zamiast połą­czo­nych tęt­niącą wil­go­cią komór pozo­staje grudka świe­tli­stej pla­zmy. Dla śli­ma­ków zapewne wyda­jesz się Bogiem. Cie­kawe, jak wygląda Bóg, który zesłał na świat cały ten bur­del.

Roz­grze­bu­jesz komi­nek w poszu­ki­wa­niu żaru, pod­sy­casz go. Zale­wasz czaj­nik do połowy. Następ­nie zaglą­dasz do ogródka. Kwit­nie gro­szek. Pęcz­nieje kępa psze­nicy. Rwiesz rzepę i bru­kiew. Wyry­wasz je machi­nal­nie, wię­cej, niż potrze­bu­jesz. Kon­takt z pulchną, ole­istą zie­mią wpra­wia w zado­wo­le­nie. Roz­luź­nia. Palce wbite głę­boko, znacz­nie głę­biej, niż jest to konieczne – mocno, tylko po to, żeby poczuć gru­zło­waty opór. Wra­casz z całym narę­czem warzyw, uśmiech­nięta, dobro­dusz­nie potę­pia­jąc wła­sną roz­rzut­ność.

Jeżeli taki para­doks jak dobro­duszne potę­pie­nie ma w ogóle rację bytu.

W zapa­mię­ta­niu zebra­łaś wszyst­kiego ponad miarę, część z bulw nie prze­trwa. Wybie­rasz dwie dorodne rzepy ze środka kop­czyka, obie­rasz je i zja­dasz ze sma­kiem, pała­szu­jąc bez głodu, dla samego doświad­cze­nia roz­gry­za­nia chrup­kiego głąba. Resztę bulw przy­go­tu­jesz do susze­nia. Może zetrzesz na mąkę? Warto byłoby zro­bić jakieś zapasy na zimę. Zima tego roku będzie wyjąt­kowo ciężka.

Zabój­cza. Bez­ludna.

Nie ogrze­jesz się. Gdy­byś starła mąkę, może upie­kła­byś chleb. Chleb wytrzyma tydzień, czer­stwy – dwa. A co z jesie­nią? Dla­czego nie przy­go­to­wu­jesz się do jesieni? Dłu­gie wie­czory, pod­wie­czorki prze­ra­że­nia. Dni niczym szkiełko w drzwiach kominka, brudne, ciemne.

Jesie­nią świat wsty­dli­wie szy­kuje się do odwrotu. Zimą spi­skuje prze­ciwko naj­słab­szym.

* * *

Licząc od dzie­się­ciu w dół, cze­kasz, aż czaj­nik żwawo dmuch­nie. Potem jesz­cze raz. Sto stopni Cel­sju­sza. Na początku trze­ciej dzie­siątki z ema­lio­wa­nego dziubka wysnuwa się języ­czek pary. Ostroż­nie zale­wasz. Kubek bul­go­cze, kawa paruje, naciąga. Pierw­szy łyk parzy język. Zamy­kasz oczy, sma­ku­jąc kieł­ku­jącą aż pod skle­pie­nie czaszki igłę bólu. Prze­szłość i przy­szłość. Wyso­kie cie­pło pod żebrami, potem niżej, u zwień­cze­nia ud. To się liczy. To się liczy. To się licz

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Polaroidy z zagłady

Подняться наверх