Читать книгу Polaroidy z zagłady - Paweł Paliński - Страница 9

2

Оглавление

Póź­niej. Pożar huty przy­brał na sile. Nad­ciąga front niskich chmur. Przy­glą­dasz się niebu. Dymy mącą świa­tło, pod­bar­wiają obłoki jado­witą ochrą; te ciem­nieją i rosną, jakby wkrótce miały plu­nąć desz­czem wrzą­cej sadzy. Deszcz ognia, wido­wi­skowy koniec świata. Po czę­ści tego wła­śnie ci bra­kuje, na coś takiego cze­kasz: na wspa­niałe kosmiczne wido­wi­sko, które osta­tecz­nie potwier­dzi­łoby nakład środ­ków wło­żo­nych w jego wywo­ła­nie. Na Arma­ged­don in tractu. Jak dotąd nikt nie zechciał udzie­lić ci infor­ma­cji, co tu się, do cho­lery, wypra­wia. Nie­pew­ność przy­czyny drę­czy. „W CHWILI OBEC­NEJ NIE MA POD­STAW DO WSZ­CZY­NA­NIA PANIKI” – kwę­kasz, naśla­du­jąc nosowy głos spi­kera z komu­ni­katu Obrony Cywil­nej; na­dal prze­cho­wu­jesz zrzu­coną z woj­sko­wego samo­lotu ulotkę. Bez paniki. Być może z jakie­goś powodu prze­ga­pi­łaś ostatni dzwo­nek. Och, jeżeli taki dzwo­nek w ogóle wybrzmiał; choć chyba nikt i nic nie mogłoby być okrutne na tyle, by zre­zy­gno­wać z ostat­niego ostrze­że­nia?

W domu panuje duchota. Uszczel­ni­łaś drzwi i okna paku­łami, potem roz­pa­li­łaś w kominku i przez godzinę lub dwie dorzu­ca­łaś drewno i książki; żar aż dudni wewnątrz cegla­nej niszy. Mosiężny ruszt cyka w dole, ssąc cie­pło. Suche powie­trze, wizg pło­mieni w komi­nie. Bio­rąc pod uwagę roz­miary pożaru, jedna nitka dymu nad mia­stem nie zrobi nikomu róż­nicy. Wszelką ostroż­ność uzna­łaś za zbędną. Cie­kawe, że uży­łaś tej formy: NIKOMU.

Zgod­nie z roz­kła­dem obo­wiąz­ków, tak jak każ­dego pierw­szego i pięt­na­stego dnia mie­siąca, prze­pro­wa­dzi­łaś inspek­cję pojem­ni­ków z wodą. Zapasy nie­długo ule­gną wyczer­pa­niu. W innych oko­licz­no­ściach nie zaprzą­ta­łoby ci to głowy, rezer­wowe beczki na desz­czówkę utrzy­mane są w cią­głym pogo­to­wiu, lecz prze­cież wiesz dosko­nale, że naj­bliż­szy opad przy­nie­sie ze sobą nie­zdatną do picia, śmier­dzącą tolu­enem lurę. Wszyst­kiemu winien pożar.

Kro­pla potu spływa po brwi i dostaje się pod powiekę. Oko pie­cze. Klniesz. Wszystko przez pożar. Woda, upo­mi­nasz się. Dużo wody. Myślisz: fon­tanna na rynku. Myślisz: czyżby?

Nie uśmie­cha ci się wyprawa do mia­sta. Zeszłej nocy wyda­wało ci się, że sły­szysz na pustych uli­cach jakieś nie­zwy­kłe dla tej oko­licy trza­ski, szu­ra­nia. Jakby… jakby ktoś… w pobliżu…

Nie ma nikogo. Już od dawna.

Może odcze­kasz? Ruszysz za kilka dni? Wytrzy­masz.

Samot­ność to stan umy­słu, mówisz na głos. SAMOT­NOŚĆ TO STAN UMY­SŁU, powta­rzasz w myślach niczym man­trę, choć to man­tra, mię­dzy nami mówiąc, któ­rej nie darzysz szcze­gól­nym zaufa­niem, odkąd w salo­nie zgro­ma­dzi­łaś wszelką rzecz, która pomaga w walce z samot­no­ścią wła­śnie, a wszystko zwie­lo­krot­nione: cztery wieże ste­reo, sześć tele­wi­zo­rów, nie­zli­czone kina domowe, zestawy do upraw­nia­nia domo­wej gim­na­styki, te pro­ste i te wyjąt­kowo skom­pli­ko­wane, kamery wideo i apa­raty foto­gra­ficzne, ana­lo­gowy, cyfrowy i pola­roid, soko­wi­rówki, rzut­niki mul­ti­me­dialne… Każdy ze sprzę­tów rzyga nie­cier­pli­wie stru­mie­niami prze­wo­dów i żaden nie przy­niósł ulgi. Może to dla­tego, że zaopa­trzy­łaś się w nie, sza­bru­jąc super­mar­kety? Może za każdy luk­sus cywi­li­za­cji trzeba zapła­cić gotówką, aby nabrał należ­nej mu mocy? Ni­gdy się tego nie dowiesz.

Garnki, tace i patel­nie. Zde­kom­ple­to­wane zestawy sztuć­ców dla śred­niej wiel­ko­ści rodziny. Kubki ema­lio­wane, kubki por­ce­la­nowe, kubki z podwójną ocie­pliną, ulu­bione przez kie­row­ców i osoby pra­cu­jące na świe­żym powie­trzu. Bryt­fanny, tace i kie­liszki. Pod­kładki pod tale­rze z maty, z ple­cionki, por­ce­lany. Co naj­mniej tuzin wie­sza­ków. Sześć nie­dzia­ła­ją­cych tele­fo­nów, na któ­rych dla roz­rywki wystu­ku­jesz numery w ocze­ki­wa­niu na nie­po­łą­cze­nia. Dwa mane­kiny, męski i dam­ski. Jar­marczne obrazy w pla­sti­ko­wych ram­kach, uka­zu­jące tanie pla­sti­kowe postaci. Świecz­niki z gipsu: świecz­niki-pie­ski, świecz­niki-balet­nice, świecz­niki-domki, tego całe kosze. Cza­sami aż trudno uwie­rzyć, że w taki oto spo­sób ludzie osta­tecz­nie odci­snęli swoje piętno na Ziemi, wytwa­rza­jąc tanie pod­stawki na aro­ma­ty­zo­wane ogrze­wa­cze, po kilka zło­tych za worek. Prze­ży­łaś kata­klizm, porzu­cona wśród rze­czy tak pozba­wio­nych tre­ści jak suche zda­nia oznaj­mu­jące, któ­rymi wypeł­niono instruk­cje ich obsługi. Wśród wypeł­nio­nych powie­trzem bytów. Jedyna zmienna to zmienny kształt opa­ko­wań z pla­stiku.

Kine­skopy łypią biel­mami kurzu. Mane­kiny rzu­cają sta­tyczne kwa­dra­towe cie­nie. Przy­glą­dasz się im – ster­czą w kącie – w wysu­bli­mo­wa­nej pozie, przy­dźwi­gane z salonu Pol­sportu po dru­giej stro­nie mia­sta. Natknę­łaś się na nie na sto­isku bożo­na­ro­dze­nio­wej pro­mo­cji. Czy ujął cię blask tan­det­nych świa­te­łek na pla­stiku, czy fał­szywa „czło­wie­czość”, dość, że stra­wi­łaś cały dzień na pcha­nie taczki z kukłami usa­do­wio­nymi na szczy­cie zapa­sów. Wycią­gnięte do przodu odlewy koń­czyn wska­zy­wały coś w oddali lub mał­po­wały bar­dzo ludzki gest poszu­ku­ją­cych nie­zwłocz­nej pomocy. Prawdę mówiąc, nie zasta­na­wia­łaś się, co ci te ręce wtedy przy­po­mi­nały – przez wiele prze­cznic posłusz­nie pcha­łaś wózek dokład­nie we wska­za­nym przez nie kie­runku.

Męski model zdo­bią adi­dasy, dżinsy i swe­ter w romby. Dam­ski – pli­so­wana spód­nica i marsz­czona pod szyją biała koszula. Jakiś czas temu opa­no­wał cię przy­mus prze­bie­ra­nia tej wiecz­nie zado­wo­lo­nej z sie­bie pary. Asek­su­alna nagość prze­sad­nie wyspor­to­wa­nych syl­we­tek wzbu­dziła ten szcze­gólny rodzaj wstydu, który wystę­puje jedy­nie pod­czas zbyt intym­nego kon­taktu z nie­zna­nym czło­wie­kiem. Nie pamię­tasz, kiedy to się zaczęło. Ale bra­ko­wało ci tego.

Męski mane­kin wypo­sa­żono w szcze­kaczkę. Gdy przy­cho­dzi ci ochota, prze­su­wasz ręką przed umiesz­czoną pośrodku jego piersi foto­ko­mórką; wtedy bucha aksa­mitny głos: Weź mnie do domu na święta!

Cza­sami dla zabawy prze­ko­ma­rzasz się z gar­dło­wym wezwa­niem.

Weź mnie do domu na święta! Odma­wiasz sta­now­czo.

Weź mnie do domu na święta! Drwisz i ponow­nie uru­cha­miasz mecha­nizm, głę­boko wie­rząc, że wypo­wia­dana po raz kolejny i kolejny sztuczna prośba zawiera coraz bar­dziej bła­galne tony.

Weź mnie do domu na święta! Weź mnie do domu na święta!

Ostat­nio sły­szysz go coraz sła­biej – bate­rie tracą moc.

Mane­kin ma nie­skoń­cze­nie pustą, pła­ską twarz. W związku z tym domo­ro­sła escha­to­lo­gia prze­żywa istny rene­sans.

* * *

Jesz­cze póź­niej. Pocią­gasz nosem. Suchość w ustach. Woda. Wody. Pewne sprawy wyma­gają zapla­no­wa­nia.

Przez strych wycho­dzisz na dach. Owi­nięta w płaszcz prze­ciw­desz­czowy, wsparta ple­cami o komin, za pomocą sfa­ty­go­wa­nego bush­nella lustru­jesz oko­licę. Oku­lar lor­netki zawęża wid­no­krąg w znak nie­skoń­czo­no­ści.

W S. ist­nieje wiele nie­bez­pie­czeństw, ty zaczy­nasz od tych naj­prost­szych. Cho­ciażby zwie­rzęta. Kie­dyś zamknięte w klat­kach i koj­cach, tłu­ste od nad­miaru suchej karmy, teraz wychu­dły, wyostrzyły się im boki. Wciąż pamię­tasz noce nie­prze­rwa­nego chó­ral­nego wycia, gdy zasnął i nie obu­dził się ostatni z ich panów. Osie­ro­cone i głodne, nie nosiły żałoby zbyt długo, stward­niał maślany wzrok kana­po­wych bywal­ców. Żadne z nich nie odsła­nia już brzu­cha w ocze­ki­wa­niu na piesz­czoty. W związku z tym nim gdzie­kol­wiek ruszysz, uważ­nie się roz­glą­dasz. Mogła­byś poka­zać cały zestaw szpet­nych blizn dla uza­sad­nie­nia przy­czyn wła­snej zapo­bie­gli­wo­ści. Dla­tego cho­ciażby tak uważ­nie lustru­jesz zde­wa­sto­wany park zabaw na połu­dnio­wym zacho­dzie, gdzie w cie­niu wiel­kiej płyty, tak obsce­nicz­nie swoj­skiej, że nawet gdy prze­ro­sły ją drzewa i krzewy, na­dal rani wzrok, zado­mo­wiła się kolo­nia kró­li­ków. Wataha dzi­kich psów usta­no­wiła ów park swym tere­nem łowiec­kim. Cie­kawe, ani po niej, ani po kró­li­kach nie ma teraz śladu. Kilka wron włó­czy się bez celu mię­dzy pustymi norami.

Mięso z kró­lika byłoby miłą odmianą. Zupa z żół­wia ste­po­wego, któ­rego mie­siąc temu odna­la­złaś w skle­pie zoo­lo­gicz­nym, oka­zała się prze­cież nie naj­gor­sza. Na potrawkę z cho­mi­ków potrzeba co naj­mniej sześć sztuk. Mogła­byś się posta­rać. Wzdy­chasz. Nie ma co się łudzić. Jedna rzecz pozo­staje nie­zmienna – kon­ku­ren­cja nie śpi.

Poza tym – regu­lu­jesz oku­lar lor­netki – spon­ta­niczne wybu­chy gazu. Zapró­sze­nia, krót­kie spię­cia, gromy z jasnego nieba.

Ulica za ulicą, podwó­rze za podwó­rzem, prze­cze­su­jesz je sta­ran­nie, jak­byś widziała te obrazy po raz pierw­szy.

* * *

Sze­roka dwu­pa­smówka umow­nie dzieli S. na część pół­nocną i połu­dniową. Pod­dana złu­dze­niu wygina się nie­znacz­nie ku górze, na lewo nie­re­al­nie błysz­czy San. Po Sanie suną kaczki i łabę­dzie. Strzępy. Biel i czerń. Tak dosko­nale na miej­scu.

Od nagrza­nego płasz­cza prze­ciw­desz­czo­wego bije zapach impre­gnatu. Od wody cią­gnie tata­ra­kiem i mułem.

W sku­pie­niu liczysz ślad pasów na jezdni – równe sie­dem­dzie­siąt. Nie naj­gor­sza przej­rzy­stość powie­trza. Jeżeli ogień w fabryce przy­ga­śnie, rachu­nek nie­długo się­gnie setki. Dobra widocz­ność to waru­nek powo­dze­nia jakie­go­kol­wiek wypadu; braki w zaopa­trze­niu to nie­do­sta­teczny powód, by opu­ścić sute­renę, jeżeli jed­no­cze­śnie uka­zuje się mniej niż pięć­dzie­siąt pasów.

Zasta­na­wiasz się, czy nie nale­ża­łoby zacząć pro­wa­dzić reje­stru warun­ków pogo­do­wych. Pro­fe­sjo­nalna pro­gnoza pozo­staje poza twoim zasię­giem, ale wszelką sys­te­ma­tycz­ność uwa­żasz za sprzy­mie­rzeńca. Roz­sądny pomysł, decy­du­jesz. Chyba zasy­piasz.

Z drzemki wyrywa cię nie­sione wia­trem wycie – w lor­netce skie­ro­wa­nej w stronę, z któ­rej docho­dzi dźwięk, zapala się roz­ja­rzony do bia­ło­ści kolaż świa­tła i stali. Mru­żysz oczy przed bla­skiem biu­rowca w cen­trum. Budy­nek pręży się pysz­nie, wyzuty z wszel­kiej tre­ści ponad strze­li­stą formę. Wycie roz­brzmiewa ponow­nie.

Prze­no­sisz wzrok na chod­nik. Pomię­dzy wra­kami samo­cho­dów peł­znie kości­sty kształt. Nie potra­fisz roz­po­znać, co to za stwo­rze­nie. Czym­kol­wiek jest to coś, wielki siwy łeb dynda mu bez­wład­nie, a tylne łapy cią­gną się po ziemi. Przez kilka minut uważ­nie śle­dzisz powolną wędrówkę.

Stwór znika z pola widze­nia, zasło­nięty przez sko­rupę dostaw­czego busa, przez hydrant, przez spor­towe auto. Gdy wle­cze się za trzeci z kolei wrak, nie wia­domo skąd jego tro­pem nad­bie­gają trzy niskie cie­nie. Wypusz­czasz całe powie­trze z płuc. Zwie­szasz lor­netkę na pierś. S. rzuca się w tył, w nagłym odda­le­niu.

Polaroidy z zagłady

Подняться наверх