Читать книгу Polaroidy z zagłady - Paweł Paliński - Страница 8

1

Оглавление

Ty, Teresa Szulc, lat sześć­dzie­siąt cztery, znana byłaś z tego, że nie wie­rzysz w nic. Nie wie­rzy­łaś w czy­ste inten­cje, okre­sowe szcze­pie­nia i życie poza­gro­bowe. Śmia­łaś się, gdy ktoś mówił przy tobie o rze­czach takich jak spo­ży­wa­nie nie­na­sy­co­nych kwa­sów tłusz­czo­wych potrzeb­nych do zacho­wa­nia zdro­wia. Wykpi­wa­łaś coroczny chrzest świad­ków Jehowy, nie wie­rzy­łaś, że kto­kol­wiek posta­wił nogę na Księ­życu; zby­wa­łaś wzru­sze­niem ramion roz­mowy o tym, co nadej­dzie – wąt­pi­łaś, czy nadej­dzie cokol­wiek. Odma­wia­łaś dys­ku­sji na temat prze­zna­cze­nia, drwi­łaś z prze­czuć.

Wiara miała być tym, czego dopiero przyj­dzie ci się nauczyć.

Zaba­ry­ka­do­wana we wła­snym domu, wyglą­dasz na ulicę przez piw­niczny luf­cik. Z tej per­spek­tywy świat wydaje się odle­gły, dziw­nie napięty; jakby wydłu­żony. Niebo, błę­kitny elek­tro­ma­gnes, cią­gnie ku sobie każdą latar­nię, hydrant czy skle­pową mar­kizę. Te, ucze­pione gruntu, sta­wiają opór, aż orien­tu­jesz się, że to nie cisza trzesz­czy ci w uszach, lecz wła­śnie każda z tych rze­czy, pod­dana nie­sły­cha­nej sile przy­cią­ga­nia. W stu­dzien­kach odpły­wo­wych ściele się gęsty dym. Płoną maga­zyny che­miczne pobli­skiej huty żelaza. Gdy­byś tylko otwo­rzyła okienko, poczu­ła­byś, jak cierpki ten dym ma smak.

W punk­cie este­esu prze­ciąg zamiata kwitki ni­gdy nie­opła­ka­nych prze­gra­nych oraz nie­spie­nię­żo­nych losów. Pomie­szał nagłówki, wyszczer­bił nazwy dru­żyn, pokpił daty i stawki. Ucze­pione kor­ko­wej tablicy tek­tu­rowe litery nie oznaj­miają nic. Za kon­tu­arem pół­leży mar­twy buk­ma­cher, bieli się jego łysa czaszka. Dwa dni temu resztki wysu­szo­nej skóry z policz­ków trupa opa­dły na pod­łogę, odsła­nia­jąc łuk żuchwy. Tuż obok, jak gdyby ni­gdy nic i na prze­kór mar­two­cie, stado gołębi prze­cha­dza się dum­nie po zde­mo­lo­wa­nej witry­nie pie­karni. Pleśń chleba żywo kon­tra­stuje z jasnym upie­rze­niem.

Oto S., mia­sto nie­gdyś sły­nące z wal­co­wa­nej stali i nie­zrów­na­nego Festi­walu Jagód.

Obec­nie kolejny otwarty gro­bo­wiec ludz­ko­ści.

* * *

Jest rano, jest pusto. Zamy­ślona nasłu­chu­jesz odgło­sów budzą­cego się dnia. Dnia pomniej­szo­nego o ruch uliczny, echo gło­sów; o nie­obecne ludz­kie pasmo. Kilka mie­sięcy temu o tej porze za oknem prze­wa­lał się tłum robot­ni­ków, w okre­sie świet­no­ści huty czter­dzie­ści tysięcy dusz, w tę i we w tę, co osiem godzin ruszało na zmianę warty; stą­pał ciężki but, ter­ko­tało shi­mano. Trzy razy w ciągu doby, spra­co­wany wiec. Teraz na uli­cach, w par­kach, w otwar­tych na wiecz­ność barach mlecz­nych gwizdy wia­tru zagłu­szają huciany lejt­mo­tyw.

Nie­wiele prze­trwało. Odwra­casz głowę, odczy­tu­jesz grzbiety z pod­ręcz­nej biblio­teczki: Ana­to­mia dla bystrza­ków, kupiona gdzieś na ponie­miec­kiej gieł­dzie, i ni­gdy nie­otwie­rane repro­duk­cje obra­zów Marii Sibylli Merian z Neues Blu­men­buch. ABC mło­dego siła­cza Zakrzew­skiego. Są tam, tuż za two­imi ple­cami, nie­uży­wane i stę­chłe, ule­ga­jące wil­got­nemu roz­kła­dowi. Jak wszystko wokół. Czcionka wylewa się, sączy na pod­łogę; tak to widzisz. Wspo­mnie­nia po tym, czym byłaś. Nauczy­cielka wuefu. Ist­nieją rze­czy, któ­rych nie chcesz pamię­tać, wspo­mi­na­nie ich osła­bia cię. Za oknem pozo­staje zbyt wielu prze­ciw­ni­ków, abyś pozwo­liła oso­bi­stym zmo­rom, by odbie­rały ci siły.

Z tam­tego okresu, ze szczę­śli­wego okresu, gdy prze­miesz­cza­łaś się z niedź­wie­dzią gra­cją po szkol­nych kory­ta­rzach, tytu­ło­wana „panią psorką”, pozo­stały wyłącz­nie stare szkolne zdję­cia ostat­niego rocz­nika zawie­szone na ścia­nie oraz dzien­nik klasy, któ­rej byłaś wycho­waw­czy­nią. Ten dzien­nik zatrzy­ma­łaś przez przy­pa­dek, zabra­łaś go nie­długo przed wybu­chem paniki – w wie­czór zare­zer­wo­wany na wysta­wie­nie ocen na pół­ro­cze. Nie kie­ruje tobą nostal­gia. W dzien­niku bra­kuje stron. Dwa tygo­dnie temu wyraź­nie ochło­dziło się. Kolejne kartki służą jako roz­pałka do kominka. Komi­nek oddaje cie­pło tylko za taką walutę.

Za każ­dym razem, gdy ogień pożera zna­jome nazwi­ska, gdy czer­nieje strona za stroną, a kolejne przed­mioty ula­tują z dymem, przy­glą­dasz się duchom prze­szło­ści, wie­rząc, że cało­pa­le­nie sprzyja oczysz­cze­niu: two­jemu, two­ich pod­opiecz­nych. Nikt nie ura­to­wał doro­słych, nikt prze­cież nie ura­tuje dzieci. Zasnęły i poszły pro­sto do pie­kła – lek­cja bez szans na prze­rwę i śmiech.

Kartki wyry­wasz od końca. Patrzy­łaś, jak płoną pol­ski i histo­ria. Na liście godzin wycho­waw­czych ugo­to­wa­łaś swój pierw­szy polowy posi­łek z kon­serw, pew­nego desz­czo­wego popo­łu­dnia, gdy osta­tecz­nie zabra­kło gazu w kuchence. Na mate­ma­tyce grza­łaś wodę na pierw­szą kąpiel. Od tam­tej kąpieli minęło sporo czasu; zre­flek­to­wa­łaś się, że w obec­nej sytu­acji higiena zakrawa na roz­rzut­ność. Drugi raz nie popeł­nisz tego błędu. W związku z tym nie myjesz się od dawna. Wła­sny zapach daje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa; potwier­dza obec­ność. Kwa­skowa woń pach, intym­nych miejsc, stóp. Zapach to ty. Wszystko, o co się otrzesz, nasiąka tobą. Wtedy prze­cho­dzi na wła­sność.

Na razie pozo­stało w tobie dość god­no­ści, aby ów pro­ces odby­wał się natu­ral­nie, lecz prze­można chęć ocie­ra­nia się o każdy mebel, każdy sprzęt, nara­sta. Chcia­ła­byś się czo­chrać. Całym cia­łem. Na gru­bym dywa­nie. W salo­nie. Potem nakry­ła­byś się tym dywa­nem przed snem – ukryta sama pod sobą. To przy­nio­słoby ulgę. Tak sądzisz.

Wizyty na świe­żym powie­trzu ogra­ni­czasz i z tego powodu. Świat poza obrę­bem schro­nie­nia pach­nie obco, zieje zagro­że­niem. Wewnątrz domu bukiet zapa­chów wydaje się nie­skoń­czony. Zepsute toa­lety na par­te­rze i na pię­trze. Lodówka w kuchni. Sterta kom­po­stu w ogro­dzie, smar i ben­zyna w garażu. Znaj­dzie się tego wię­cej. Odkąd zabra­kło elek­trycz­no­ści, noce są ciemne, głę­bo­kie jak morze; dry­fu­jesz przez nie bez­sen­nie, ciśnie­nie dudni w uszach.

Potrzeby także zała­twiasz z roz­my­słem. Mocz odda­jesz w pobliżu wej­ścia do piw­nicy, grudki kału pozo­sta­wiasz dalej, wedle z góry usta­lo­nego sche­matu, pre­cy­zyj­nie, na prze­biegu zapla­no­wa­nych tras ucie­czek. To żmudne zaję­cie, wymaga żela­znej rutyny. Wil­gotne żółte plamy wysy­chają w prze­cią­gach, gówno co prawda im się opiera, lecz i ono nie trwa wiecz­nie. Tę naukę na szczę­ście masz już za sobą. Naukę, że jesteś tym, co jesz, oraz tym, co się z cie­bie wydo­staje. Będąc wszę­dzie i ni­gdzie. Że to, co się z cie­bie wydo­staje, w pew­nych oko­licz­no­ściach może mieć war­tość życia. Two­jego życia. Nie wywę­szą cię.

Regres tak dogłębny nie należy do łatwych, więc jakiś czas temu posta­wi­łaś, na powrót, na uczło­wie­cze­nie. Odszu­ka­łaś pudełko z cho­rą­giew­kami kok­taj­lo­wymi i przy­ozdo­bi­łaś nimi każdy z lep­kich brą­zo­wych kop­czy­ków. Efekt był opła­kany. Brzy­dzi­łaś się jed­nak po raz kolejny dotknąć cho­rą­gie­wek – pozo­stały na miej­scach. Myślisz, że w obec­nej sytu­acji nikt zbyt­nio nie będzie ci wyty­kał braku dobrych manier. Nie grożą ci żadne dyplo­ma­tyczne kon­se­kwen­cje. Attaché kul­tu­ralny nie będzie krę­cił nosem. Z jakie­goś powodu świa­do­mość bez­kar­no­ści nie przy­nosi ulgi, nasila nato­miast wyrzuty sumie­nia. Nie chcesz o tym myśleć. Musisz.

Codzien­nie rano po prze­bu­dze­niu powta­rzasz więc: Niemcy – Bel­gia – Fran­cja – Japo­nia. Przed­sio­nek, na lewo, jesz­cze raz lewo, pro­sto, przez okno do ogródka, do zie­mianki wyko­na­nej z beczki po oleju napę­do­wym. Niemcy – Kanada – Szwe­cja – Indie. Przed­sio­nek, prawo, pro­sto, na werandę, za blanki cięż­kiej mosięż­nej wanny. Niemcy – Maroko – Tur­cja – Egipt. Naj­nie­bez­piecz­niej­sza, naj­bar­dziej roz­pacz­liwa trasa, przez patio wprost na otwartą prze­strzeń. Zda­jesz sobie sprawę, że to, co robisz, nie ma sensu, ale z dru­giej strony wyraźny brak sensu ozna­cza, iż kie­dyś gościł w tej oko­licy.

Tym­cza­sem dzien­nika ubywa. Pora­nek przy­niósł przy­mro­zek: wydy­chasz kłęby pary na zgra­białe palce. Paznok­cie mato­wieją pod wpły­wem wil­goci, jed­nak ciało zwy­cięża, krew na­dal krąży. W rogu sute­reny stary, pozba­wiony minu­to­wej wska­zówki zegar wska­zuje pra­wie siódmą rano, dokład­ność, ponad którą niczego obec­nie nie ocze­ku­jesz. W uwie­szo­nym na łań­cuszku klu­czyku tkwi kar­teczka z datą. Spraw­dzasz tę datę. Spo­glą­dasz na kalen­darz. Nakrę­ca­łaś zegar dwa dni temu. Musisz pamię­tać, aby zro­bić to jutro; zgod­nie z roz­kła­dem obo­wiąz­ków.

O siód­mej śnia­da­nie.

Nie masz naj­mniej­szej ochoty na śnia­da­nie, lecz z dna wikli­no­wego kosza wybie­rasz zupę bły­ska­wiczną. Dzie­lisz maka­ro­nowe gniazdo, w naj­lep­sze chru­piesz sło­nawe nitki, łagodne, pięć sma­ków. Maka­ron roze­pcha żołą­dek, na kilka godzin stłumi głód. Braki w kalo­riach nad­ro­bisz pod­czas obiadu. Oczy­wi­ście jeżeli doży­jesz obiadu.

Per­spek­tywa nie­ist­nie­nia przy­pra­wia o dreszcz.

Tik-tak. Zegar deli­kat­nie poskrzy­puje. Gdyby nie zde­mon­to­wany w ramach bez­pie­czeń­stwa układ cym­bał­ków, mecha­nizm wła­śnie wygry­wałby skoczny kurant. Jesz­cze rok temu nie­za­leż­nie od wyko­ny­wa­nego zaję­cia prze­ry­wa­łaś tę czyn­ność, gdy tylko wybrzmie­wały pierw­sze tony. Zamy­kasz oczy i sta­rasz się zanu­cić bodaj strzęp melo­dii. Nie potra­fisz.

Cicho, czy­sto, pusto. Bez wspo­mnień tego, co nie­istotne.

To dowo­dzi jed­nego. Wiesz, że masz szansę. Tak uzbro­jona prze­trwasz.

Tak ci się wydaje.

Polaroidy z zagłady

Подняться наверх