Читать книгу Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy - Paweł Reszka - Страница 11

Оглавление

* * *

Każdy ambulans „operuje” w swoim rejonie. Po jakimś czasie w głowach ratowników tworzy się szczególna mapa. Tu mieszka „pacjent onkologiczny”. W tym domu jest przemoc…

Mówi Marcin, ratownik: – A tu na zakręcie, pamiętacie?

Trudno nie pamiętać. Volkswagen passat (kierowca lat 21), jadąc z nadmierną prędkością („Leciał stówą, nie ma bata”), uderzył w kierującego motorynką (chłopiec lat 14).

Marcin: – I tak go rąbnął, że chłopiec głową wpadł w dach auta. I jakoś tak, że dach mu tę głowę odciął. Policja. Pogotowie. Ale wiele się nie narobi. Można było pozbierać ciało tego dzieciaka do worka. Bo co więcej?

Chłopiec mieszkał niedaleko tego zakrętu. To będzie… o, ten dom… Wypadek! Wypadek! Wypadek! Ludzie się szybko zorientowali, że to ktoś z ich wsi. My coś tam wypełniamy, gadamy z policją.

Ojciec chłopca jakoś się przemknął, podkradł. Od razu do worka. Rozpina go. Widzi ubranie, widzi, że syn. Bierze ciało tego dzieciaka, idzie z nim do domu. I jeszcze z nim rozmawia:

– Tak, synku, idziemy, synku, do domu, synku…

– Panie, syn zginął!

– Jak zginął? Nic, kurwa, nie zginął, idziemy do domu! Do widzenia.

– Ty, Marcin – przerywam opowieść.

– No?

– Ale on tak z tym ciałem bez głowy łaził?

– Bez głowy, bez nogi i bez ręki. Bo ten passat konkretnie uderzył dzieciaka. Chłopiec leciał razem z motorynką i zrobiła się miazga. Można powiedzieć, że się rozpadł. Powstał problem, bo ten pan nie chciał uwierzyć, że syn nie żyje. Nie chciał też oddać nam jego ciała. Po prostu szedł. A myśmy go przecież nie mogli wypuścić. Bo jak? Odszedł z trupem z miejsca zdarzenia? No, a z drugiej strony, jak tu się bić z ojcem, który właśnie stracił synka. I właśnie od tego zwariował. A na dodatek jest silnym facetem.

No więc najpierw pan tata pobił nas, czyli zespół ratowniczy. Potem wrąbał policjantom. W końcu rzuciliśmy się na niego razem. Oni go trzymali, a ja mu pakowałem w dupę zastrzyki uspokajające. I tak prawie nam zasnął na rękach. Odprowadziliśmy go do domu. A tam matka… Zazwyczaj to się przeciąga na cały dzień. Bo jak ginie dziecko, to my już do wieczora jeździmy do tego domu. Ojciec zwariował – trzeba go wywieźć do psychiatryka. Matka zasłabła – trzeba ratować. Babcia umarła, trzeba obejrzeć, dzwonić po doktora, żeby stwierdził zgon. Nie ma fachowej opieki psychologicznej nad rodzinami ofiar wypadków. No więc jeździmy my i zbieramy ich tak pojedynczo. Bo co możemy? Współczuć? My nie jesteśmy od tego.

– A od czego?

– Mamy założyć wenflony, podać sole, adrenalinę, morfinę. Strzelić defibrylatorem, szybko, profesjonalnie. A potem jechać do następnego klienta, żeby mu uratować życie. Za to nam płacą.

– Jak znosisz takie akcje?

– Chyba jesteś pierwszą osobą, która o to pyta. Systemu to nie interesuje. Ważne, żebyśmy następnego dnia nie spóźnili się do pracy. Więc jakoś sobie radzimy.

– Jak?

– No, każdy sam sobie radzi.

Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy

Подняться наверх