Читать книгу Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy - Paweł Reszka - Страница 12
ОглавлениеNotatka z ambulansu
Marcin powiedział to nagle i zupełnie do nikogo, w zasadzie wyrzucił w powietrze dwa słowa:
– Będzie żył!
Marcin to nasz szef. Brunet, lekka nadwaga. Ubrany w pomarańczowy kombinezon. Co robi teraz? Klęczy na dywanie, ratuje człowieka. Obok, w kucki, siedzi Rafałek, jasnowłosy, przystojny. Wyrzuca pustą ampułkę po adrenalinie.
Na podłodze pacjent zupełnie bez życia, myślę o nim „Sztywny”. Ręce rozrzucone. Ubrany w granatowe gacie, na których widać powiększającą się plamkę po moczu.
Marcin mówi cicho, głosem zmęczonego człowieka. Po pierwsze, ciągnie kolejny dyżur. Po drugie, ratowanie człowieka to ciężka praca w sensie fizycznym. Stawy bolą od uciskania klatki, kolana od tych przyklęków, kręgosłup od biegania ze sprzętem. Ruchy, słowa, wszystko trzeba ważyć. Jak będziesz rozrzutny, to w końcu padniesz.
Marcin nie pamięta, który to dyżur z rzędu. Od tych dyżurów jest zmarnowany, przez co mruczy pod nosem, bo zazwyczaj brzmi dźwięcznie, donośnie, trochę teatralnie.
– Przepraszam, ale co pan mówi? – To ona, żona „Sztywnego”.
Stoi na schodach w półmroku, zupełnie bez ruchu, jakby była tylko cieniem. Usta jej zadrżały, gdy powtórzyła głośniej: – Pan coś powiedział?
Do Marcina dotarło pytanie i nie przerywając ratowania, przełączył się na tryb donośny, teatralny:
– Że mąż będzie żył! – brzmiał, jakby się chciał tym pochwalić.
Bo przecież zanim nasz ambulans (czyli „kareta”) tu zajechał, zanim zespół wniósł cały sprzęt, to małżonek był zupełnie zimnym trupem. A teraz powoli wracał z zaświatów. I to jest coś!
Ona w milczeniu patrzyła na pole naszej zwycięskiej bitwy. W centralnym punkcie mąż. Rura intubacyjna w przełyku, elektrody od EKG na piersi pokrytej siwym zarostem i więziennymi dziarami. Wokoło: respirator, defibrylator, lucas do mechanicznego uciskania klatki – wszystko rozbebeszone. Trzeci krąg medycznej śmierci.
Jej oczy zrobiły się szklane. Ale po chwili dotarło do jej świadomości znaczenie tego, co mówi Marcin.
– Uratowaliście go?
– No! – Marin był jakby dumny, choć dumy okazywać nie wypada („jesteśmy twardzi!”). To nie kolejna „grypka-anginka”, nie „narkomanka wariatka”, nie „alzheimer-babcia”, którą trzeba wywieźć do szpitala, żeby nie przeszkadzała w świątecznym przyjęciu, jak zjadą się goście z dalszej rodziny.
To było coś realnego. Przywrócenie krążenia, oddechu, czyli zwrócenie życia.
– Co „no”? – zapytała ona – jakie „no”? Kto was prosił? Jak się przewrócił, spadł z tych schodów, to myślałam, że się uwolniłam od tego skurwysyna na zawsze.
Ładowaliśmy pacjenta na nosze. Zaczęła łkać.
Kiedy zabieraliśmy „Sztywnego”, trzeba było jeszcze posprzątać. Bo niezależnie od tego, czy człowiek przeżył, czy nie, zespół ma obowiązek posprzątać.
Zbieraliśmy igły, strzykawki, ampułki po adrenalinie, elektrody, plastry, opakowania po wenflonach – wśród płaczu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.