Читать книгу Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy - Paweł Reszka - Страница 8

Оглавление

Po napisaniu książki Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy i po moich tekstach publikowanych w gazetach zacząłem dostawać listy. Pisali lekarze, ratownicy, pielęgniarki. To te listy sprawiły, że zacząłem jeździć z pogotowiem ratunkowym. Uważałem, że historia o chorobie polskiej ochrony zdrowia jest ciągle do opowiedzenia.

Lekarze przebrali mnie w biały fartuch i wpuścili na szpitalny oddział ratunkowy. Ratownicy zaufali, że ich nie wydam. Dali mi pomarańczowe ciuchy. Przyjęli do zespołu.

Wchodziłem do domów i mieszkań. Starsi ludzie, zapomniani przez dzieci i wnuki, umierali na moich oczach w pustych czterech ścianach. Albo wśród rodziny, która zdążyła ich znienawidzić.

Bliscy wcale nie kryli, że zrobią wszystko, by się pozbyć kłopotliwego balastu. Bo idą święta i przydałoby się miejsce do spania dla gości. Albo chcemy jechać na wycieczkę do Grecji i trzeba szybko „sprzedać” swojego staruszka. Prosili nas wprost:

– Weźcie babcię.

– Ale babcia umiera, może lepiej, by odeszła w gronie rodziny.

To ich irytowało:

– Ależ zabierzcie ją do szpitala! Płacimy składki, wymagamy!

Jeździliśmy do pensjonariuszy domów opieki społecznej – cuchnęli kałem i uryną. Dla obsługi byli tylko zajętym łóżkiem. Dla rodzin wyrzutem sumienia, przytłumionym comiesięczną wpłatą.

Widziałem ludzi, którzy zupełnie wymknęli się systemowi: niepełnosprawni umysłowo, biedni, nękani chorobą alkoholową. Mieszkali w nieogrzewanych szopach, spali na klepisku. Nie przypuszczałem, że w Polsce jest tyle brudu, nędzy, robaków.

Udary, zatrzymania krążenia, wypadki drogowe. Z zespołem zbieraliśmy z ulicy pijaków w delirce, narkomanów na głodzie. Niektórzy byli agresywni, chcieli bić nas albo swoją rodzinę. Niektórzy potem bardzo tego żałowali.

W naszym ambulansie nie zawsze byliśmy aniołami. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wiem, że tak było.

Ratowaliśmy życie, pocieszaliśmy bliskich. Patrzyliśmy na śmierć, której nie mogliśmy zapobiec.

Mogłem zobaczyć, na co choruje nasze społeczeństwo i na co choruje system, który ma leczyć.

Na książkę składają się notatki z moich dyżurów w karetce. Opowieści o tym, co widziałem na szpitalnych oddziałach ratunkowych. Zapiski rozmów z ratownikami medycznymi i lekarzami – od początkujących rezydentów do doświadczonych ordynatorów. Opisuję też to, co usłyszałem, gdy jako reporter towarzyszyłem młodym lekarzom w czasie protestu głodowego.

Opowieść jest kontynuacją Małych bogów. Tamta była „o znieczulicy” lekarzy. Wówczas, żeby zrozumieć, skąd się ona bierze, zatrudniłem się w jednym z dużych polskich szpitali na posadzie sanitariusza. Chciałem poczuć działanie systemu na własnej skórze. Zdarzyło się to zaskakująco szybko.

„Toczę wózek, ledwie idzie, bo opony prawie bez powietrza – zanotowałem w dzienniku sanitariusza. – Pacjent coś do mnie mówi, ale już nie słyszę co. Boli mnie krzyż. Zastanawiam się, kiedy minie mi empatia. To znaczy, kiedy zrobię coś takiego, czego nie zrobiłbym wcześniej. Coś takiego, za co będzie mi wstyd. Kiedy przyjdzie ten moment, że stanę się częścią systemu.

– Chodź!

– Co?

– Chodź, pomóż nam.

– Ja?

– No, k… ty!

Nie chce mi się, boli mnie krzyż. Ale M. i K. stoją we dwóch przed rezonansem. Nie wypada ich olać.

– Poczeka pan chwilę? Pomogę kolegom – nie pytam, ale oświadczam pacjentowi.

Kiwa głową na „tak”, w sumie chyba nie ma wyjścia. Co on może? Powie, że się nie zgadza? Podchodzę do chłopaków. Na łóżku mają pacjenta. Starszy gość. Podbite oko, siny bok, jęczy z bólu.

Widać, że z wypadku.

– Co mu?

– Co mnie to obchodzi. Lepiej zobacz, jaki wielki. – Odsłania kołdrę. Pod kołdrą wielki brzuch. Całość dobrze ponad 150 kilogramów. Trzeba go przenieść, położyć na aparacie do rezonansu.

– Kloc!

– Było się tak obżerać?

– Nie słyszy!

– Bo zamiast słuchać się obżerał.

– Jezu, nie damy rady!

– Jakoś musimy.

– We trzech takiego słonia. Nie damy rady. Słoniu!!!

– Jak go przeniesiemy?

– Na prześcieradle.

– Pomoże pan?

Technik lituje się i pomaga.

– Raz, dwa, trzy!

– Aaaaaaa!

Pacjent ożywa. Krzyczy. Głowa mu wpada między łóżko a leżankę tomografu.

– Jeszcze trochę! – Dopychamy jak możemy – kolana, brzuchy, łokcie.

– Aaaaaaa!

– Nie krzycz, człowieku!

– Dobra.

Wychodzimy. Czekamy. Technik woła. Wchodzimy.

– No to przerzucamy.

– No.

– Na trzy?

– Kurwa, kręgosłup mi pęknie.

– Kurwa mać.

– Raz… dwa… trzy…

– Aaaaaaa!

– Nie krzycz!

– Ja pierdolę.

– Trzymaj głowę.

– Aaaaaaa!

– Podnieś barierkę.

– Aaaaaaa!

– Nie, nie, została ręka!

– Co?

– Miażdżysz mu rękę!

– Aaa, rączka została, no dobra, jest!

– Ja pierdolę.

– No!

– Cały jestem mokry.

Patrzymy po sobie. M. podchodzi do pacjenta. Głaszcze po głowie, poprawia mu kołdrę jak dziecku, pod samą szyjkę. Delikatnie klepie po policzku.

– I co, pączusiu?

Wybuchamy śmiechem. Wszyscy. Nie potrafię się powstrzymać”.

W tym miejscu skończyła się książka o „Małych bogach” i był to też początek zbierania materiałów do kolejnej reporterskiej historii.

Tym razem chciałem zobaczyć, jak to jest, gdy o losie człowieka decydują sekundy. Jakie to uczucie zawrócić kogoś z drogi na tamten świat? Jak to jest ponieść porażkę? Czy twarze ludzi, których nie udało się uratować, śnią się? Czy idą z nami do domu? Czy można się do nich „przyzwyczaić”?

Chciałem „zajrzeć do sklepu ze śmiercią”. Odpowiedzieć na pytanie, po co oni to robią. Przecież w pogotowiu czy na SOR-ze płacą psie pieniądze. Zastanowić się, jak taka praca zmienia człowieka. I jak wygląda świat przez okna ambulansu.

Wiedziałem, że tym razem będzie inaczej, trudniej. W szpitalu mogłem zatrudnić się, przychodząc z ulicy, powołując się na ogłoszenie. Budowanie nowej tożsamości nie wymagało żadnych szalbierstw, które mogłyby mnie narazić na przykład na konflikt z prawem. Tym razem sytuacja była inna. Nie mogłem zatrudnić się w pogotowiu. Żeby tu pracować, trzeba być lekarzem albo ratownikiem medycznym (co wymaga trzech lat studiów medycznych), albo sprawdzonym kierowcą.

Bez fałszerstwa nie mógłbym więc dostać się do tej pracy. Zrobiłem inaczej. Dotarłem do ratowników medycznych, których poprosiłem, by przyjęli mnie do zespołu. Obiecałem im anonimowość w zamian za to, że będę mógł patrzeć na ich pracę z bliska, pomagać im.

Zgodzili się. Atutem, który przemówił za mną, byli Mali bogowie. Książka w sumie brutalna, ale prawdziwa.

I tak wraz z zespołem jeździliśmy ratować ludzi.

Chyba tylko reporter ma takie możliwości. Fachowo ten gatunek dziennikarski nazywa się reportażem wcieleniowym. Ma długie tradycje. W Polsce kiedyś Janusz Rolicki zatrudniał się na budowach, w Niemczech Günter Wallraff był alkoholikiem i gastarbeiterem. John Howard Griffin, by w 1959 roku napisać książkę Czarny jak ja, zmienił farmakologicznie kolor skóry i ruszył w podróż przez Amerykę.

Dla mnie to było reporterskie wyzwanie. Ale koledzy z zespołu ratowniczego ryzykowali bardzo dużo. Gdyby ktoś się dowiedział, że byłem z nimi, straciliby robotę. Dziękuję im za zaufanie, za odwagę i za to, że nie udawali. Dzięki zespołowi mogłem poczuć pod własnymi rękami, jak cienka jest granica między życiem a śmiercią.

Żeby ochronić mój zespół, musiałem zmienić imiona bohaterów i wiele szczegółów. Ale wszystko, co opisałem, zdarzyło się naprawdę.


Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy

Подняться наверх