Читать книгу Bogumił Wiślanin - Paweł Rochala - Страница 10

Owoc

Оглавление

Nielub – nazwany tak dla zmylenia licha i ukojenia niepokojów Miłosławy – chował się zdrowo. Rósł, śpiewał z matką i – co lubił najbardziej – słuchał opowiadanych przez nią bajek, a także bawił się z braćmi: starszym i młodszym o rok. Matczyne niepokoje wywoływał jednak tylko średni syn. Do Miłka, najmłodszego, mówiła bez strachu – wiedziała bowiem, że nie przyjdzie po niego licho czy mamuna.

Rzadko bywały w domu ojciec robił z synów wojowników. Najstarszy zapowiadał się nie tylko na wojownika, ale także na wodza. Dobrze sobie radził z braćmi, co zrozumiałe, był spośród nich najsilniejszy, nieźle mu szło też z rówieśnikami, co także nie było niczym nadzwyczajnym, ale przede wszystkim potrafił zarządzać starszymi od siebie, wymyślając podchody, bitwy, pogonie i ciągle ćwicząc bronią, co sami sobie z patyków wyrabiali. A to już dawało do myślenia.

Nieluba broń nie pociągała ani-ani, chociaż w zabawach starszego brata brał udział. W oczy zaś rzucała się jego skłonność do zadumy i daleko posunięta litość nawet nad najmarniejszym stworzeniem – raz przestraszył się pająka, a gdy Sobiesław rozdeptał stwora, chłopak się popłakał.

– Dlaczego płaczesz? – wojewoda zapytał syna.

– Bo on żył w kącie i tam miał dzieci.

Usłyszawszy po raz wtóry podobne stwierdzenie, Sobiesław, któremu słowa chłopca wydawały się dziwne, obiecał sobie, że po wyjściu syna spod opieki matki, on zajmie się jego wychowaniem i zrobi to, jak należy. Za miękkość charakteru winił żonę, to oczywiste.

Miłosławy nie dziwiło zachowanie syna: dokazywał jak inni chłopcy, ale nierzadko wpadał w smutne zamyślenie, potem się głowiła, nad czym dziecko duma z twarzą po dorosłemu zatroskaną. Podpytywała, lecz on, zamiast odpowiadać, zasypywał ją pytaniami. Łagodności i skłonności do zadumy Nieluba towarzyszyła umiejętność stawiania na swoim. Obrona własnego zdania mile zaskoczyła matkę i była powodem słabo skrywanej dumy. Nie to więc przysparzało trosk.

Zmartwiła się, gdy pewnego wieczoru po odśpiewaniu pieśni o rozstaniu, w której udatnie zawarła tęsknotę – Sobiesław właśnie uczestniczył w kolejnej wyprawie wojennej – Nielub się rozpłakał. Zapytała, co mu jest. Zamiast odpowiedzi, mocno się przytulił. Tuląc go, bujała na kolanach ukochanego sześciolatka, który nie dawał jednak się udobruchać i nie pokazując twarzy, skrycie wycierał łzy w matczyną suknię. Starszy brat, już po postrzyżynach, o dorosłym imieniu Wojsław, minę miał niepewną, a i najmłodszemu także zebrało się na płacz.

– Nie płacz, ojciec niebawem przyjedzie do ciebie – obiecywała Nielubowi, lecz ten się nie uspokoił.

– Nie ojca... ciebie nie będzie... a ja będę... tęsknił... – łkał.

Nie wiedziała, co znaczą te słowa, ale ją zaniepokoiły. Nie mogła wiedzieć, że nazajutrz ten niepokój będzie jeszcze większy.

Widząc przy domowym ognisku pochyloną męską postać, w pierwszej chwili pomyślała: Sobiesław. Myliła się. W popiele grzebał leszczynową witką obcy człowiek o młodej twarzy, lecz okolonej długimi włosami i brodą starca, w szarym kmiecym ubraniu i w łykowych łapciach – dziwnie z tym licowała złota obręcz obejmująca mu skronie.

– Ktoś ty?! – zakrzyknęła Miłosława. – Co tu robisz? Mówi, bo wezwę pomoc.

– Kim jestem, domyśl się sama. Zaraz odejdę, bo dłużej nie mogę was chronić. Żal mi, ale tak być musi. – Wyprostował się i głową sięgnął powały. Popatrzył z góry na oniemiałą niewiastę i smutno dodał: – Żegnaj, Miłosławo, nie trwóż się.

Przechodząc przez zachodnią ścianę, zostawiając po sobie, chwilę zawieszony w powietrzu, leszczynowy kijek. Wreszcie upadł na podłogę, a z jego lichutkim stukotem słońce przygasało wojewodzinie.

Miłosława nie wybiegła, nie krzyczała; usiadła na stołku do przędzenia wełny i zasłoniła usta dłońmi, załzawionymi oczami patrząc w przygaszone ognisko. Takiego chłodu, takiej pustki, jaka w tej chwili ją ogarniała, w życiu nie czuła.

Chcą nie chcąc, otrząsnęła się, bo do gródka Sobkowa zajechali wysłannicy księcia Wyszesława i trzeba było gości należycie podjąć. Liczyła, że przybył z nimi mąż, zwłaszcza że po rozstaniu z duchem, co ją – ich – chronił, tęsknota mocniej dała o sobie znać, a uczucie niepewności nie opuszczało.

Sobiesława jednak nie było.

Z ludźmi Wyszesława przyjechał Damian – uczony świątek chrześcijański. Po co, na co, nikt nie wiedział. Ten niepospolity człowiek ciągle się modlił na kolanach, bywało, że nawet leżąc twarzą do ziemi. Z początku ludzie go się bali – ubrany na czarno, mamrotał w koło zaklęcia, dobre jadło odsuwał od siebie, od niewiast się odwracał, mówiąc, że to stworzenia nieczyste i przez nie cały ten grzech na świecie. Jadał tylko ryby, innego mięsa nie tykał – co było prawdą do czasu, aż po wcale niedługich namowach spróbował bobrzego ogona. Łapczywie pochłonął cały, a tak się rozsmakował, że Miłosława specjalnie posłała po bobry, choć pora na skóry była zła. Rychło więc Damiana przezwano „Bóbr”, a przezwisko pasowało do niego też ze sposobu, w jaki się modlił: klęczał w kapturze, kulił się, składał dłonie i dotykał twarzy, co upodobniało go do wielkiego czarnego bobra siedzącego na ogonie i chrupiącego gałązkę. Widząc tego bożego człeka zanurzającego białe, śliskie łapki w misie z wodą, nikt już nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

Przez przezwisko poważanie dla Damiana prysło. Dzieciaki świątka chrześcijańskiego przedrzeźniały – celował w tym Nielub, zwłaszcza dobrze wychodziło mu leżenie krzyżem i przewracanie oczami – dorośli też nieźle dokazywali. Raz jedna z urodziwych służebnych na widok Damiana niby przypadkiem podkasała kiecę, potem, jakby w strachu, z piskiem, chociaż nie od razu, ją opuściła. Boży człek na widok ud niewieścich zesztywniał, robiąc się na przemian blady i czerwony, po chwili uciekł goniony śmiechem dziewek.

W Sobkowie nawet te najkrótsze chwile radości rozpraszały niepokój powodowany brakiem wieści od Sobiesława i pogłoskami o straszliwej wojnie i zarazie.

Aż nastał dzień, w którym cały Sobków poruszył się na wieść o tym, że mężowie z wojny wracają. Ludność wyległa na wały, otwarto bramę, ale im wojowie byli bliżej, tym bardziej radość gasła: na wojnę wyjechało dwunastu jeźdźców, teraz się doliczono zaledwie pięciu. Wiedli za sobą wyścielone słomą trzy wozy z przytroczonymi kilkoma luzakami. Nie prowadzili ani niewolników, ani innej żywej zdobyczy. Nic też nie wskazywało na to, aby słoma kryła cenne łupy. Dopiero wyłonienie się z lasu jeszcze dwóch jeźdźców ożywiło ludność.

Miłosława ze starszymi synami także wybiegła na powitanie. Z Nielubem na ręce wspinała się na palce, żeby lepiej z wału widzieć nadjeżdżających, a rozpoznawszy w jednym z konnych Sobiesława, w jej struchlałe serce wlała się ulga.

– Tam jest tatuś. – Pokazała Nielubowi wojownika.

I właśnie wtedy wojewodzina spostrzegła na którymś z wozów wstającą spośród słomy białą postać, co zaraz dosiadła najbliższego luzaka i mieczem po dwa razy uderzyła w każdy wóz, aby zaraz rozpędzić konia i od tyłu najechać na niespodziewających się niczego złego wojowników.

Miłosławie ostrzegawczy okrzyk zamarł na ustach.

Miecz błyskał już zamaszystymi kręgami – biały szaleniec siekł w pędzie na oślep – ale... Jak to? Nikogo nie ranił? Nikt nie osunął się z siodła? Nawet konie nie padły, choć ostrze podcinało gardła.

– Zawrzyjcie bramę! – rozkazała, lecz nikt jej nie usłuchał, chociaż szaleniec był kilkadziesiąt kroków od wyległych na wały mieszkańców. Zostawiła więc Nieluba na wale, sama zeskoczyła z nasypu, co bronić miał gródka, i dopadła ciężkich wierzei.

Woj, rozdając cięcia, przejechał obok wojewodziny, na dziedzińcu zatoczył koło i wciąż tnąc na oślep – a zadanie miał łatwe, bo nikt przed nim nie uciekał, krom nie wiedzieć dlaczego, oszalałych psów – raził jeszcze kilku ludzi patrzących to na dziwnie zachowującą się żonę wojewody, to na ujadające psy, podjechał do Miłosławy, co zamiast uskoczyć z drogi, znieruchomiała, bo w tej chwili pojawiła się w drzwiach dworu piastunka z najmłodszym synkiem. Jeździec wziął głęboki zamach, co widział – oprócz Miłosławy – tylko jeden człowiek.

– Mamusiu, uciekaj! – krzyknął Nielub.

Miłosława spojrzała jeszcze w twarz jeźdźca – czarną, trupią, z wyszczerzonymi zębami i pustymi oczodołami – bezradnie zasłoniła się ręką, a wówczas miecz ze świstem przeciął powietrze.

Wojewodzina padła bez tchu. Zemdlona.

Dzień skończył się tylko na strachu, ale wówczas zaczął się smutek wkrótce przemieniony w żałobę. Sobiesław stracił wszak dwóch ludzi, trzech raniono, z czego jeden zaraz zmarł, inny w gorączce przestał kogokolwiek poznawać. Wojewoda o wojnie z Rusią w kraju Radymiczów opowiedział krótko: – Ledwośmy ich odparli...

Więcej nie udało się z niego wydusić.

Życie w gródku przybrało niebawem inny już obrót, bo zbliżały się urodziny Nieluba i mówiono już tylko o tym. Nawet Damian wyraził podziw, że wojewodzic przyszedł na świat w czasie najświętszym i najradośniejszym z możliwych – w noc zmartwychwstania. Chrześcijański świątek często prawił mądrości, czym wzbudzał mieszane uczucia, o ile wcześniej nie zanudził tych, co mu uwagę poświęcili. Tylko Nielub słuchał Damiana z rozdziawioną buzią – zajmowało go bowiem wszystko, co dotyczyło czarów i świętych mocy.

Sobiesław krzywił się na te święte gadki, o ile ich w ogóle słuchał, bo wciąż przeżywał w ponurym milczeniu, samotnie, niepowodzenia wojenne. Ożywiał się tylko, ustalając z synkami, dokąd pójdą na łowy. Od gadania świątka Miłosława prawie uwierzyła, że nie widziała śmierci, lecz śniła na jawie.

Aż wydarzyło się coś, co niejednego dorosłego wprawiłoby w śmiertelny strach, a co dopiero dziecko. Nielub leżał już w łóżku obok młodszego braciszka, lecz nie spał. Patrzył na wielką tarczę miesiąca, co do komnaty przez okno zaglądał, i na księżycową poświatę podobną do jasnego zawieszonego na niebie mostu – nie pierwszy raz mu się przyglądał, zawsze dziwił ten promień i byłby rad poznać jego tajemnicę. Chciałby wejść po nim jak najwyżej, aż na miesiąc, i się przekonać, z czego jest zrobiony. Ze srebra czy złota? I czy jest duży? Starsi różnie prawili. Że jest ogromny niczym góra, kształtem podobny do misy na brzegu postawionej. To tarcza Dadźboga czy Swarożyca. Niewiasty mówiły jeszcze coś innego – co, nie wiadomo, bo zdradzić nie chciały, miały tajemnice.

Nielub wierzył jednym, wierzył drugim, aż kiedyś dojrzał w licu miesiąca oczy i nos. Księżyc krzyczał, a skoro krzyczał, musiał być żywy. Dzieciak czuł, że sam do niego poleci albo zabiorą go srebrzyste rumaki – kilka razy wyszedł im na spotkanie. I wtedy, gdy miesiąc się uśmiechał, szedł mu na spotkanie, ktoś go odnajdywał i... już nie mógł lecieć. Krzyczeli na niego, od mamy dostawał w skórę, lecz wilkom nigdy nie oddali, choć nieraz grozili.

W domu promień oglądał na leżąco – dobrze mu było leżeć i patrzeć, ale nie tylko to. Jeśli leżał nieruchomo wystarczająco długo, z kąta wychodziły pocieszne ludki. Wskakiwały na smugę światła, wdrapywały się jak najwyżej i zjeżdżały. Promień jarzył się ledwo, ledwo, igrał z ludkami, a i z myślami Nieluba rozmawiał. Chłopca wówczas zachwycało dziwne szczęście biorące się pewnie z beztroski.

Tamtego wieczoru jak zwykle Nielub wpatrywał się w promień miesiąca – braciszek spokojnie już spał – gdy skrzypnęły drzwi i w progu stanęła niemal całkiem wypełniająca ościeże postać w długiej i postrzępionej szacie. Chłopcu serce zamarło, a potem biło już coraz mocniej. Zmrużył oczy i udał śpiącego, cały czas przyglądał się jednak nieznajomemu, mimo że serce waliło niczym młot w kowadło. Obcy, szurając, podszedł do łoża chłopców. Nielub zamknął oczy i wstrzymał oddech. Tamten mocno schwycił najmłodszego z braci za ramię – dzieciak zacharczał, rzucił się i już nie spał tak spokojnie jak przedtem – potem tknął Nieluba w bok zimnym jak lód palcem. Chłopiec drgnął, nie wydając głosu.

Nieznajomy podszedł do łoża rodziców, a Nielubowi łzy napłynęły do oczu. Chciałby ostrzec bliskich, lecz coś krępowało ruchy. Nie był to tylko strach przed tym, że straszny mąż zabierze go nie wiadomo dokąd, tylko obawa przed czymś dużo gorszym.

Wielki cień pochylił się nad Miłosławą – kobieta jęknęła cicho – po czym wyszedł, wciąż przeraźliwie szurając.

Rano Miłosława i najmłodszy syn gorączkowali, majaczyli, krzyczeli i płakali. Znachorki jeszcze tego samego wieczoru okadziły dom, odśpiewały żałobne pieśni wspak, wytopiły w wodzie pochodnie ze świętego ziela, a wszystko po to, aby oszukać śmierć. Nic to jednak nie pomagało. Miłosława walczyła o życie, lecz Miłek oddychał coraz płycej i szybciej jak zmęczony zajączek, aż w kilku żałosnych jękach oddał ducha.

Przerażonym pozostałym przy życiu braciom nie wolno było spać, aby i ich nie zabrał posłaniec Czarnogłowa. Dopiero na dźwięk tego imienia Nielub wyznał, co widział w nocy. Traf chciał, że o lodowatym mężu usłyszał ktoś z otoczenia Bobra, gdy więc zatroskany Sobiesław posłał po świątków Welesa, chrześcijański świątek wziął się żywo do roboty i jeśli wcześniej wyglądał na poczciwego głupca, później wielu myślało o nim już inaczej.

Damian najpierw wysłuchał Nieluba, potem porozmawiał z jego ojcem. Zaczął miękko, lecz odważnie zarazem, choć wcale tak to nie brzmiało.

– Sumienie nie pozwala mi stać na uboczu, gdy innych dotyka nieszczęście – powiedział. – Nie obiecuję, Sobiesławie, że twoja żona wyzdrowieje. Nie znam się na chorobach ciała. Znam się za to na potrzebach duszy. Pomogę wam, na ile potrafię.

Wojewoda nie był głupi, acz podejrzliwy i nad wyraz waleczny. Nigdy się nie poddawał, walczył nawet w chwilach największej rozpaczy. Od razu wypalił słowami, co niejednego by zmieszały: – Czujesz sposobność, żeby kogoś ochrzcić?

– Jeśli prosto na to patrzeć, owszem, czuję. – Damian nawet się nie zmieszał. – Pan mój wyznaczył mi zadanie: mam nieść jego światło. Mam otwierać drogę do zbawienia, a czy ludzie na nią wstąpią, od nich samych zależy. Przed wiekami nasi rodzice dopuścili się grzechu, którym naznaczyli potomstwo i kolejnych następców. Ciebie, mnie, nieszczęsną niewiastę...

– I teraz chce ją ukarać za pradziadów? – Sobiesław przerwał ostro; nigdy nie miał cierpliwości do świątków. – Prędki to on nie jest, ale pamiętliwy!

Damian był pokorny, swoje jednak powiedział: – Pozwól, panie, że dokończę. Jestem drobnym robakiem wobec chwały Boga, podobnie kniaź Wyszesław, król czy nawet cesarz. Jesteśmy tylko ludźmi. Nie nam oceniać boskie zamiary. Chciałbym, żeby wyzdrowiała, będę o to się modlił i miłościwy Bóg może mnie wysłucha. Wiem jedno: jeśli ta kobieta zejdzie z tego świata z niezmazanym grzechem, z którym na świat przyszła, droga do zbawienia będzie przed nią zamknięta.

Wprawdzie Sobiesław nie należał do tych, co wierzą pierwszym słowom, ledwo hamował wtedy złość, lecz teraz, mimo smutku, miał wzgląd na znaczenie Damiana u kniaziowskiego dworu, dlatego spokojnie, co nie całkiem mu wyszło, powiedział: – Po co to gadanie? Dlaczego mam ci wierzyć? Chcesz mnie do większej żałości doprowadzić? Daj mi spokój. Powiem kniaziowi, że dobrze się sprawiłeś. Jutro ochrzcicie tych, co przed tym się nie wzbronią. Mnie ochrzcili przez przymus w niewoli, drugi raz nie ma więc potrzeby. Nie było źle, gdyśmy w starej wierze żyli. Co ci zależy na niewieście? Szukaj władyków, drużynników, innych, a od mojej rodziny się odczep – zakończył stanowczo.

– Mylisz się, Sobiesławie – świątek nie ustępował. – Bierzecie mnie lekko, śmiejecie się ze mnie, ale ja zdążyłem was polubić, bo jesteście dobrymi ludźmi. Może i dobrze wam było w starej wierze, przyszedł jednak czas próby. Moja modlitwa nie wystarczy. Nie dla łaski kniazia chcę wam pomóc. Wam grozi wielkie niebezpieczeństwo, a ja nie mogę pozostać obojętny. Zły odwiedza twój dom, zabrał ci już synka. Teraz przyszedł po żonę. Dziś, jutro przyjdzie po następnych synów, w końcu także i po ciebie. Kto wie, czy bies nie mieszka z wami pod jednym dachem? – skończył z przejęciem.

Sobiesław, zrazu niecierpliwy, jakby nieco się uspokoił. Już nie myślał, aby boży człek od niego się odczepił. Dopadły go wątpliwości i dał im wyraz.

– Dzieciakowi mogło się zdawać – stwierdził. – On ładnie zmyśla, czasem sam mu wierzę. Może mu się śniło?

– To niewinne dziecię, może więc widzieć, co przed grzesznymi dorosłymi jest ukryte – cierpliwie wyjaśnił Damian. – Nawet teraz, gdy o tamtym opowiadał, trząsł się ze strachu. Nie wątpię, że przychodzi do was bies. Drzwi dla niego są otwarte. Pewnie i dlatego, że choć jesteś ochrzczony, nie dbasz o wiarę rodziny. Twój chrzest nie daje mu dostępu do ciebie, dlatego bije w bliskich, ale kiedyś i ty ulegniesz, ogarnięty rozpaczą, a jego radość będzie wielka, bo w rozpaczy pozłorzeczysz ludziom i Bogu. A ja znów z nim przegram. Co gorsza, zabierze nie tylko wasze żywoty, ale również dusze. Pozwól czynić, co do mnie należy, potem rób, co chcesz. Czy źle ci, żeś sam ochrzczony i znamię grzechu jest z ciebie zmyte? Nie odmawiaj tego rodzinie. Po co zrażać do siebie przyjaznego Boga, odtrącać jego pomoc?

Po początkowych wątpliwościach, w końcu wojewoda dał się przekonać; Damian mówił wszakże rozsądnie.

Chrzest nie był uroczysty, jak to bywało gdzie indziej, i prawie w tajemnicy, tylko przy najbliższej służbie; kto się nie rozeznawał, nawet się nie domyślił, o co w tym chodzi – rozumieli, że Bóbr wygania złe duchy z domu Sobiesława i zamawia chorobę jego niewiasty.

Nie nad wszystkim dało się jednak zapanować. Choć zakazano służbie mówienia o widzeniu Nieluba, po osadzie rozeszła się przejmująca grozą wieść, że śmierć radzi się Sobiesława, kogo ma zabrać. Rozpowiadano, że chrześcijański świątek potrafi śmierć powstrzymać, wkrótce więc do Damiana przychodzili ludzie na chrzest, wierząc, że chroni przed urokami i zarazą. Nie zmieniło tego nawet coraz gorsze zdrowie Miłosławy, która nikogo już nie poznawała. Tłumaczono, że co prawda chrzest wojewodzinie nie pomógł, ale do dzieci zły już nie ma dostępu.

Wreszcie przybyli wezwani przez Sobiesława świątkowie Welesa, z nimi starzec Bogumił, czyli – jak ludzie o nim gadali – święty mąż; pletli ozorami, że stuletni, ale to bajka, bo – też zresztą nie do uwierzenia – osiemdziesiąt zim już przetrzymał. Służył Świętowitowi, nie Welesowi, ze świątkami od Welesa niekoniecznie było mu więc po drodze – teraz przyszedł z nimi do Sobkowa. Taka konieczność.

Bogumił dużo chodził po świecie. Wszędzie, gdzie zawitał, przyjmowany jak kniaź, czego nie lubił. Szanowano go nie przez wzgląd na podeszły wiek, ale dla celnych wróżb, przepowiadania pogody i urodzaju. Znał się na chorobach ludzi i zwierząt. Miał przy tym dar obcowania z bogami, wiedzę o nich ogromną i ich ogromną przychylność. Dlatego żaden ważny żerca, czy z dalekiej Radogoszczy, czy z Kijowa, nie wychodził przed niego o krok, spokojny o własną pozycję, bo Bogumił nigdzie za długo miejsca nie zagrzał. Pierwszy sprawiał żertwy, jego słów słuchano z pokorą, chociaż prawie nic nie mówił, ze trzy słowa na dzień.

Osobliwy ten człek, niektórym chwilami zdawał się szalony, rano mył się w rzece, nawet zimą. Bywało, że wyrąbywał przerębel i zanurzał się w wodzie po szyję, nieraz widywano go biegającego nago o wschodzie słońca po zroszonych łąkach. Nigdy nie chorował. Jadał mało i wyłącznie to, co ludzie mu dali. Ponoć do pieczonej baraniny miał słabość, ale i to oddawał głodniejszemu od siebie, gdy tylko takiego w pobliżu napotkał. Ubierał się skromnie, raczej szaro niż biało. Gdy kniaź podarował mu futro z rysiów, oddał dar, przy czym powiedział, że służy wszystkim ludziom, nie tylko jednemu. Wolał stary kożuch, który nosił zimą, latem służył jako tobół, aż zdarł go ze szczętem. Wtedy przyjmował następny. Taki właśnie człowiek zawitał do Sobkowa w tym trudnym czasie.

Świątkowie Welesa tuż po przybyciu, a może jeszcze w drodze, dowiedzieli się, co i jak mówić przed Sobiesławem, lecz nie mieli takiego wyczucia jak Damian i dopadli wojewodę, nie zważając na jego niedolę.

– Słyszeliśmy, że pozwalasz chrzcić swoich. Obcego świątka słuchasz, obcego boga! Nie dziw, że śmierć chodzi po twoim domu. Sam jesteś sobie winien.

Wielce zaskoczony tym powitaniem Sobiesław zaniemówił i rozpłakał się jak dziecko. Świątkowie Welesa jego łzy zrozumieli opacznie, jako skruchę, dalejże więc poczęli gromić odstępcę. Tu spotkał ich jednak zawód. Oszczekując wojewodę jak małe, głupie psiaki podnoszące wzajem ślepą zajadłość, żercy nie zwrócili uwagi, że pan odwrócił się do nich plecami, otarł twarz z łez smutku, żeby zrobić na niej miejsce na łzy wściekłości. I gdy krew w nim zakipiała, odwrócił się i pokazał kły, cedząc słowa: – Spróbowaliście już chleba i soli pod tym dachem, to teraz precz stąd, inaczej każę was szczuć, psie syny! Na pole! Won!

W jednej chwili świątkowie zamilkli, czym prędzej umykając spod groźnego wzroku wojewody.

Myśląc, że został sam, Sobiesław wpadł w zamyślenie, co przerwał zaraz spokojny głos Bogumiła.

– Głupio zrobili, bo nie znają prawdy. Jutro każę im cię przeprosić. A teraz chodźmy do twojej niewiasty. Może coś poradzę.

Nic nie poradził, ale wypytał o chrzest, chciał pomówić z Damianem, ten jednak unikał rozmowy, bo z czarownikiem – mówił mocniej: ze sługą biesa – nie chciał mieć do czynienia.

Za to Nielub nie bał się Bogumiła. Świadkowie ich rozmowy nie mogli się nadziwić, że budzący lęk starzec był miły, a nawet gadatliwy. Uśmiechał się, głaskał chłopca po głowie, mówił o śpiewających ptakach, sam poświergotał i podarował świstającego ptaszka z gliny, co mu się dmuchało w dzióbek, oraz posążek Świętowita. Nauczył także malca wygwizdywać śpiew skowronka, przy czym dał mu zadanie, aby czynić to po cichu. Ujęty za serce dzieciak powtórzył szczerze to, co widział, słyszał i czuł tamtej nocy, pokazał miejsce, gdzie dotknął go zimny mąż – Bogumiłowi broda wykrzywiła się wtenczas w uśmiechu, ale oczy pozostały smutne.

Po spotkaniu z Nielubem Bogumił zażądał rozmowy z wojewodą. Koniecznie za dnia i nie pod dachem. Wyszli więc obaj przed dom, rozmawiali cicho, nie patrząc na siebie, tylko w zachodzące słońce.

– Nigdy nie kłamię, powiem więc, co wiem i co czuję – szeptał Bogumił. – Musisz wiedzieć, że się boję. Boję się jak rzadko kiedy. Twojej miłej niewiasty nie da się uratować. Umrze jeszcze dziś i lepiej, żeby żaden człowiek wtedy nie spał. Nie zasłaniaj twarzy. Niech słońce cię widzi, inaczej nie będziesz bezpieczny.

Sobiesława jakby raził grom. Oparł się o ścianę, a i tak niemal się osunął na ziemię.

– Dlaczego odbierasz mi nadzieję? – z trudem zapytał. – To zaraza?

– Nie wiem. Ten nocny gość to posłaniec Czarnogłowa, a on sam musi być blisko. Dziś przyjdzie po nią, jutro po następnego chłopca.

– Przecież chłopcy są zdrowi.

– Są. Ale odkąd Nielub powiedział na głos o swoim widzeniu, nie jest bezpieczny. Tamci bogowie słyszą każde nasze słowo, a nie lubią, żeby odsłaniać ich tajemnice. Twój syn ma w sobie coś, co może ich drażnić, cząstkę ich mocy. Są zawistni, dlatego zechcą nim zawładnąć. Gdyby to im się nie udało, zabiorą twojego syna do siebie. Tak czynią zawsze.

– Po co mieliby to robić? Co w tym złego, że chłopakowi coś się zdawało? Co dzień ludzie sobie wróżą, odprawiają gusła, plotą przy tym nie do rzeczy. Co to za tajemnica, że śmierć zabiera ludzi? Nielub lubi słuchać bajek, nic więc dziwnego, że coś mu się śni i te sny opowiada. To nie ma znaczenia.

Milczący zwykle Sobiesław umiał w potrzebie każdego przekonać. I może zgrabnym wywodem przekonałby do swoich racji starego człowieka, ale kilka słów Bogumiła to zniszczyło.

– Ma znaczenie – odparł żerca. – Uwierzyliśmy mu. To więc już nie jest bajka, lecz prawda.

– Ochrzczony jest. Złe nie ma do niego dostępu – nie ustępował wojewoda.

– Ochrzczony jest on – szeptał Bogumił – i wielu domowników, a cały dom spryskany wodą. Czystą wodą ze źródła. Może to dobre w obcych stronach na odegnanie złego, ale nie u nas. Miesiąc rośnie, teraz do pełni trzy dni pozostały, a świątek użył wody nieoczyszczonej ze złych mocy. Nie wrzucił do niej węgielka, nie dotknął ogniem. Przez co siła złego rośnie z miesiącem. Dla jego złych duchów twój gródek jest zamknięty, ale dla naszych stoi otworem. Spodziewaj się wszelkiego licha: wodnika, wiły albo mamuny.

Sobiesław wbił wzrok w ziemię i już nie miał ochoty przekonywać, już się nie targował. Powiedział: – Gdyby to ktoś inny mówił, wygnałbym go na cztery wiatry. Jesteście jednakowi: czy od Chrystusa, czy od Welesa. Czy kpicie sobie z ludzi? Prawicie o bogach, biesach, straszycie mękami po śmierci. Wolę stanąć z mieczem w ręce w ciżbie wrogów, niż was słuchać. Tam wszystko jest jasne, tu nic. Dobrze, że wygnałem wróżów z wojska, przynajmniej nikt nie mąci mi prawdy. Przecież – jeśli prawdą jest, co mówicie – miałem zginąć, wygrywając bitwę, a ja pluję na uroki przegranych. Tak powinienem zrobić teraz, ale tu idzie o moje dzieci, dlatego ostatni raz w życiu posłucham świątka. Co więc mam czynić?

Bogumił nie kłamał, mówiąc, że się boi. Słuchając wyrzutów wojewody, miał ochotę zatkać sobie uszy – dawał znaki, żeby Sobiesław natychmiast zamilkł. Gdy to się wreszcie stało, odpowiedział: – Lepiej, żebyś tak więcej nie mówił. To nie jest bezpieczne ani dla mnie, ani dla ciebie, ani dla nikogo. Wystawiasz się na zemstę bogów. Ja chcę ci pomóc i pomogę. Uratujemy twojego synka, oszukamy śmierć. Ale o nic nie pytaj, tylko pozwalaj na to, co zrobimy.

Wzdychając, Sobiesław odpowiedział: – Ostatni raz.

Na trzy dni i trzy noce dowodzeni przez starca Bogumiła żercy przejęli władzę nad osadą. W domu i obejściu, a także w grodzie do małych ogni sypali zioła. Rzucali węgle do studni, na progi domów, w bramie. Kazali ludziom skakać przez wielkie ogniska – pierwej między nimi przeprowadzali bydło, konie, nawet psy. Szczególnie zajęli się Nielubem. Mroczyli go ziołami, wywarami, wpędzali w sny podobne do czarnych studni – dlatego nie pamiętał śmierci Miłosławy ani tego, co się działo później – na koniec powieźli w saniach na uroczysko i na małej polanie posadzili pośrodku kręgu z ognia. Bili w bębny i pląsali przebrani za wilki, niedźwiedzie, turonie i śmierć. Tam Nielub się wybudził, a zobaczywszy straszne postacie, wyszczerzone kły, wytrzeszczone ślepia, rozpłakał się i wołał matkę. Ojciec wówczas rozkopał ogień, żeby przebrnąć gorejący krąg, złapał syna i mocno przytulił. Potwory Welesa przypadły doń, wołając przez zębate paszcze: – Co czynisz, człowiecze? Jeszcze nie jest oczyszczony!

Mogłoby to się skończyć nie najlepiej, bo patrząc na żerców, Sobiesław już układał w myśli ruchy: odstawiłby dziecko, wyciągnąłby miecz, potem zamach, cięcie, krok...

Bogumił wyczuł, z jakimi zamiarami nosił się wojewoda, bo nagle gwałtownie osadził innych świątków słowami: – Stójcie! Właśnie tak powinno być!

Na co najstarszy z nich, Świerad, powiedział ze zdziwieniem, wskazując na zachód: – Wiesz sam, Bogumile, najlepiej, że urok odczynia się do końca. Jeszcze słońce nie zaszło.

Stary świątek odparł na to: – Ten urok odczynił Sobiesław. Wyrwał dziecko z kręgu śmierci i złych duchów. Pozostał tylko jeszcze jeden krok.

– Jaki krok? – straszne paszcze wilków, niedźwiedzi, turoniów i śmierci zamarły w oczekiwaniu.

– Zróbmy teraz, Sobiesławie, postrzyżyny temu chłopcu.

Tylko Bogumiłowi to rozwiązanie przyszło do głowy.

Wojewoda miał już dosyć obrzędów i świątkowych pomysłów. Zwątpił także w moc rozumu starca, co można było poznać po słowach: – Wyście chyba poszaleli przy tym dzieciaku! Biegacie z pochodniami, wchodzicie w skóry wilków, wyjecie do miesiąca. Psy z grodu pouciekały! Tamci – to odniosło się do chrześcijańskich świątków – nie wstają z kolan już trzeci dzień i mamroczą, mamroczą! – krzyczał Sobiesław. – Ja żonę wczoraj spaliłem, dziś chcieliście mi syna żywcem spalić, a jutro mam mu robić postrzyżyny? Wesele po pogrzebie? Przecież nie skończył siedmiu lat. Chyba mu nie czas?

– Bogowie zabrali mu matkę, zostawili ojca. Dali znak, że czas przejść pod męska opiekę – Bogumił uzasadniał. – Tym samym oszukamy śmierć. Jeśli miał umrzeć w szóstej wiośnie życia, to tak się nie stanie. Dostanie męskie imię i inaczej będzie się liczyło lata. Groźna będzie dla niego dopiero sześćdziesiąta szósta wiosna.

– Ciągle czarujesz, mówisz zaklęciami. – Sobiesław coraz słabiej się opierał. – Gdy się stanie, owo się stanie, potem będzie to, bo tamto się zrobiło... Co ludzie powiedzą? Że zgłupiałem po śmierci żony?

– Ludzkie gadanie nic nie znaczy wobec życia – odrzekł Bogumił.

Sobiesław myślał jednak praktycznie.

– Muszę gości sprosić, piastuna wyznaczyć.

– Czas i śmierć uprosić się nie dają, nie będą na ciebie czekać, a piastuna masz przed sobą.

– Nie mieliśmy nigdy w rodzie Bogumiła. Miał dostać imię po dziadku.

Starzec popatrzył w oczy ojca, a synka pogłaskał po głowie.

– Imię to też czar. Dobry czar.

Po chwili milczenia Sobiesław westchnął: – Chciałbym w to wierzyć, ale... cóż. Niech się ziści.

••••

Na postrzyżynach, zważywszy na żałobę, niezbyt wesołych, gdy już długie włosy Nieluba spłonęły w ogniu i mały Nielub przybrał męskie imię Bogumił, świątkowie chrześcijańscy i Welesowi puścili cugle złości i nie żałując sobie wzajem najgorszych życzeń, krzyczeli całkiem po ludzku: – Czarownik, kłamca i zafajdany pies.

To były najłagodniejsze słowa.

Jedni i drudzy rzucali obelgi z wielką wprawą, aż zdumieni starzy wojowie z podziwem i rozbawieniem spoglądali na czcigodnych mężów, łowiąc chciwie zlepki słów, aby ich potem użyć. Jeszcze długo po kłótni smakowali ze znawstwem brzmienie przekleństw, poprawiali się, ćwiczyli, lecz ku swemu zmartwieniu nie osiągnęli biegłości świątków.

Wreszcie świątkowie spróbowali przemienić groźby w czyn, nim jednak złapali się za brody, rozdzieliła ich służba. Wtedy dostało się Sobiesławowi i staremu Bogumiłowi, którzy z boku przypatrywali się kłótni świątków – jeden z obrzydzeniem, drugi ze wstydem. Wojewoda usłyszał od Damiana: – Myślałeś, że zmażesz chrzest, ale tego niczym nie daje się zmazać. Zostawia znak i cobyś nawet ofiarował dziecko biesowi, on go nie dostanie. Jego bronią jest niewinność, a próba ofiary ściągnie na ciebie gniew Boga!

Na żercę Bogumiła krzyczał zaś Świerad: – Myślałeś, że dając mu swoje imię, ofiarujesz go Świętowitowi? Pomyliłeś się! Ten czas należy jeszcze do Welesa, jeszcze piorun nie uderzył w ziemię. Oddałeś go Welesowi i jemu będzie musiał służyć. Pierwszy znak się liczy. Nie drugi. A ten pierwszy był z wody!

Ani wojewoda, ani stary żerca nie odpowiedzieli na zarzuty. Sobiesław, którego serce krajało się z żalu za żoną, pomyślał tylko: głupcy – i zamknął oczy, żeby ich nie oglądać.

Bogumił myślał zaś o przyszłości imiennika: Co go czeka, jeśli już teraz świątkowie różnych bogów o niego się kłócą? Jaki znak tą kłótnią dodają bogowie do gąszczu znaków, jakich w ostatnich dni nie skąpili?

Tak oto, w żalu i kłótni, poczętego we śnie chłopca nazwano Bogumił, co miało wtedy i na długą przyszłość od śmierci go uchronić. Czy wówczas to imię spełniło swoje zadanie, czy było istotnie potrzebne – nikt nie wie, ale chłopak przeżył. W późniejszych latach udało mu się wyjść z kilku groźniejszych kręgów niż tamten pogrzebowy, odpalony na polanie przez sługi podziemnego boga. Zarówno mnich Damian jak i świątek Bogumił uważali – co nie było bez znaczenia – że chłopiec narodził się po raz wtóry. Jeden myślał, że przez chrzest, drugi zaś, że przez nadanie męskiego imienia.

Po tych wydarzeniach Sobiesław obiecał sobie pod żadnym pozorem nie pozwalać świątkom zbliżyć się do synów. Z wielkim trudem zmienił to postanowienie w niedalekiej przyszłości, ale żeby o tym opowiedzieć, trzeba podążyć – wbrew zmierzającemu na zachód tokowi życia – na wschód.

W Sobiesławie dojrzało jeszcze jedno postanowienie: nigdy nie zwiąże się z niewiastą, żadnej za żonę nie pojmie, bo istniała dla niego tylko ta, co jej już nie było.

Bogumił Wiślanin

Подняться наверх