Читать книгу Bogumił Wiślanin - Paweł Rochala - Страница 13
Liść na wodzie
ОглавлениеU świątków pod górą Łysiec Bogumił od razu świetnie się poczuł. Słuchali bez dziwowania czy naśmiewania, chętnie tłumaczyli zawiłości tego czy owego, a on uczył się liczenia pór roku, wyznaczania dni świątecznych, nawet, co niezbyt go zajmowało, uczył się o ziołach leczniczych i trujących. Najchętniej słuchał o bogach, poddanych im duchach i – można śmiało rzec – w tych opowieściach zanurzał się z lubością. Poznawał dziesiątki i setki sprzecznych i zgodnych ze sobą opowieści. Zapamiętywał je i potem wiernie powtarzał słowo po słowie. Doszło do tego, że teraźniejszego świata nie chciał oglądać, wolał o nim słuchać, a gdy słuchał, w wodzie był rybą, w powietrzu ptakiem, na ziemi drzewem. Wiele czasu spędzał przy chorym piastunie, swoim imienniku, Bogumile. Świątek ów, który rzadko się odzywał – domniemywano nawet, że bogowie odebrali mu bystrość umysłu – chociaż chciał, żeby młodzian przy nim siedział, i do niego nieczęsto się odzywał, przez co nad wyraz mu życzliwy wojewodzic także mógłby nabrać podejrzeń, że z umysłem piastuna nie wszystko jest w porządku. Sędziwy mężczyzna kazał jednak sobie opowiadać baśnie, przypowieści i dzieje bogów, co wyraźnie go uszczęśliwiało. Wysuszone dziewięćdziesięciu latami wargi nieznacznie się poruszały w ślad za słowami młodzieńca, jakby to on snuł opowieść, i można by posądzać go o zdziecinnienie, gdyby nie to, że nieomylnie poprawiał młodego imiennika, gdy ten coś w treści baśni przeinaczył.
Wreszcie stary Bogumił sam zaczął snuć opowieści o istocie niektórych bogów. Dziwne opowieści. Chłonący słowa starca młodzieniec szybko pojął, w czym tkwi różnica między dotychczas zasłyszanymi dziejami bogów a tym, czego właśnie się dowiadywał. Dożywający swoich dni świątek opowiadał, jakby sam z każdym z bogów obcował jak z równymi sobie, bo aż nazbyt często nie okazywał bojaźni bożej: jednych bogów cenił, innych nie i nader chętnie dawał temu wyraz. Lubił bogów jasnych i ludziom życzliwych, a ciemnych, od spraw śmierci, nie znosił.
Dziwił się młody Bogumił jeszcze jednemu: otóż starzec co jakiś czas kazał mu powtarzać dzieje bogów tylko tych, o których sam nigdy nie opowiadał.
Któregoś dnia stary Bogumił odezwał się do młodego tymi oto słowami: – Chciałbym, żebyś pojął mowę drzew. Wiedziałbyś wtedy, jakie myśli niesie wiatr, nie byłoby burzy, której nie umiałbyś obłaskawić i odwrócić od swego domu. Niestety, ja już nie zdążę tej mowy cię nauczyć. Będziesz musiał pojąc ją sam. Przykładaj ucho do pni i słuchaj.
Więcej o tym słowem nie wspomniał, zostawiając młodzieńca w przekonaniu, że świat baśni zanadto już działa na umysł starca.
Innym razem świątek Bogumił powiedział coś, czego chłopak nie pojął i nieprędko miał pojąć. A brzmiało to tak: – Synu, bogowie naznaczyli cię łaską. Wolałbym jednak, żebyś nie musiał przechodzić przez kamień, wodę i ogień, bo znajdziesz tylko samotność.
– Nie rozumiem, ojcze.
– Zrozumiesz. Bogowie są samolubni. Tylko cały możesz być ich. Jeśli nie, ześlą na ciebie szaleństwo albo śmierć.
O czym mówił świątek, młodzieniec przekonał się po cichej śmierci starca.
Stos się dopalił, popioły wybrano, popielnicę złożono na żalniku pośród kilkudziesięciu innych i usypano na niej kopczyk, a Bogumiła dopadły nieokreślone tęsknoty. Zazwyczaj nie przepadał za towarzystwem, ale od pogrzebu starca wyraźnie od ludzi stronił. Co odtąd oglądał i czego doświadczał, wydawało się nadto wielkie i puste zarazem: patrzył w niebo nazbyt bezkresne, stąpał po ziemi zanadto rozległej, a trzy zasłyszane słowa były o trzy za dużo. Nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Pił wodę ze świętych źródeł, tulił się do świętych drzew, próbując w nie się wsłuchać, marzł nocą na kamieniach świętego szczytu – nic nie pomagało. Mówił coraz mniej. Aż pewnego dnia, patrząc z niezmierną uwagą na omszały kamień, co leżał między polem a lasem, doznał oczyszczenia. Zrozumiał własną marność na tle tego, co go otacza.
Kamień na pozór gładki, lecz przyjrzawszy się lepiej, można dostrzec wzgórki i dołki, ostre krawędzie łagodnych płaszczyzn. Po nich na wskroś przebiegają rysy i pęknięcia, oddzielając jedne wyniosłości od drugich. Czasem się łączą w szersze rozpadliny. Stamtąd niekiedy kropelkę wody zasila wilgoć płynącą w rysach niby strumyki, co jakby do stawu dążą. Uzbieranej wody na tyle wystarcza, aby w przyległych dolinkach rosły połacie mchów i pleśni – w świecie, co zmieści się na paznokciu, zwartych niczym prastary bór pełen zakamarków i tajemnic. Jeśliby spróbować w nim się zagłębić, rozerwać pajęczynki listków i nitek, można by zobaczyć też żyjątka. Owszem, las oglądany z daleka sprawia takie samo wrażenie jak mech leżący na dłoni: jest równy i martwy, głosów z niego nie słychać. Dopiero z bliska, po wejściu między drzewa, pełen jest życia na każdej piędzi. Tak samo na naszej matce Ziemi: pomarszczona górami, dolinami, rzekami, co wkoło nich rosną lasy, które osłaniają, chronią niczym ubranie. Ziemia nie lubi być bowiem naga, dlatego tam, gdzie nie ma lasów, są pola i łąki. Wprawdzie nie wszędzie, bo szczyty gór pozostają nagie na wieki...
Podobne spostrzeżenia nie dawały uspokojenia: nazajutrz znów tęsknoty ciągnęły Bogumiła we wszystkie strony, aż wpadł na pomysł, co go zaraz w życie wprowadził. Jeszcze za dnia położył przy źródełku omszały kamień wyglądający jak zmniejszony świat, tuż po zachodzie słońca uwarzył muchomora i w podnieceniu czekał wieczora. W nocnych ciemnościach wypił kubek muchomorowego wywaru, po czym ruszył do źródła. Tam odnalazłszy kamień, wrzucił go do wody. Po chwili – mimo ciemności, a była to pierwsza noc bez miesiąca – widział ostro każdy najmniejszy szczegół. Lecz nic nadzwyczajnego się nie działo: sowy pohukiwały, świerszcze grały, gdzieniegdzie trzasnęła gałązka, zatrzepotał ptak, zdrój szemrał senniej. Bogumił wpatrywał się w wodę, czekając na to, czego mógł się spodziewać. Widział więc coraz więcej gwiazd odbijających swe światło w drżącym lusterku krynicy, widział więc żmiję, co z jamy sunęła ku jego stopie. Nawet nie drgnął, nie chciał drażnić gada. Żmija się zatrzymała, rozdwojonym językiem macała gołą skórę młodzieńca nad trzewikiem, a wybadawszy, ruszyła w górę nogi.
– Dlaczego jej nie zabiłeś? – Bogumił usłyszał dochodzący zza źródła szept. Spojrzał w tamtą stronę, jednocześnie zerkając na sunącą coraz wyżej żmiję.
– Dlaczego miałbym ją zabijać? – odpowiedział również szeptem. – Byłby to pochopny postępek, nikt przecież nie zabija świętego zwierzęcia bez potrzeby. Ona mnie nie ugryzie...
– Skąd to wiesz?! – głos zasyczał raptownie tuż przed jego twarzą.
Chłopak aż drgnął, a gad się naprężył i z nieznacznym szelestem ruszył znów wyżej. Zaraz dopełzł do piersi Bogumiła, który dopiero wtedy wyjaśnił: – To niepospolita żmija. Ma złoty zygzak i z ukrycia wyszła na moje wezwanie. Ona jest od Welesa.
– Skąd wiesz, że od Welesa? – drwiący szept się oddalał i z każdym słowem coraz bardziej pochłaniało go echo. – Może przypełzła z woli innego, choćby Jarowita? On lubi węże, a ciebie nie. Ty zaś jesteś ciekaw tego, na co znający przyszłość Jarowit nie ma wpływu. On wie. Może żmija przyszła z jego woli?
– Jarowit nie lubi żmij jadowitych – odparł ostrożnie, prawie nie otwierając ust, bo żmija wiła się na jego ramieniu. – Tylko bogowie podziemni lubią żmije. Tylko Weles i Nyja. Oni są żmijom przychylni.
– Jarowit przesypia zimę pod ziemią jak martwy – głos teraz dochodził spod stóp Bogumiła. – Niczym wąż. Ma nawet skórę węża. Wychodzi na świat dopiero wtedy, gdy żmije się budzą. Pomyśl: ten z nieba leży martwy pod ziemią między żmijami. Zabij tę żmiję, bo ukąsi cię i będziesz martwy. Nie boisz się?
– Czego mam się bać? Śmierć ma dziwny chłód, znam go. Nie czuję go teraz, nie słyszę kroków.
Żmiję prześlizgnęła się po karku.
– Jeśli ja byłbym twoją śmiercią, czy ten chłód jest właśnie taki, jaki teraz czujesz?
Bogumiła przeszył dreszcz, łzy napłynęły do oczu. Widział żmiję prężącą się do uderzenia w szyję. Śmiertelny naszyjnik.
– Czy masz jeszcze nadzieję?
Pokręcił przecząco głową.
– Nadzieję, choć małą, jeszcze masz. Musisz tylko powiedzieć, dlaczego mnie wywołałeś? Czego chcesz?
– Chciałem się dowiedzieć, skąd mam zdolność do obcowania ze śmiercią – odpowiedział cicho. – Dlaczego jedni ludzie umierają młodo, inni żyją długo i szczęśliwie? Chciałbym wiedzieć, co rządzi moim przeznaczeniem. Chciałem też zobaczyć świat Welesa, o którym tyle baśni słyszałem.
– Wiele chciałbyś wiedzieć, nazbyt wiele – szept mu przerwał. – Na trochę ci pozwolimy. Co usłyszysz i zobaczysz, musisz jednak zachować dla siebie. Wyrwij sobie kilka włosów i rzuć je na wodę. I czekaj.
Usiadł przy źródle, lecz trudno czekać spokojnie, gdy żmija owija się wokół szyi, napręża śliskie ciało i kąsa w szyję. Ukuła go, aż podskoczył. Zrzucił gada z siebie, żmija ukryła się w jamie, a młodzieniec dotknął rankę na szyi.
– Wypada, żebyś wiedział, z kim rozmawiasz – znów głos spod ziemi zadudnił Bogumiłowie w uszach. – Nie jestem śmiercią. Jestem synem Welesa i jemu służę. Słuchają mnie tego świata wody i przez nie przeprowadzam dusze. Ludzie mówią o mnie Wołoszyn, czasem Perepłut. Moje imię cię przeraża?
Przerażało, zwłaszcza że Bogumiła opuszczały siły, a i widział coraz gorzej. To był głos groźnego Wołoszyna, a on, marny człek, był w jego mocy.
– Nie chcę cię widzieć! – krzyknął Bogumił.
– Nie bredź. Postaram się nie budzić w tobie grozy. Ale na to, że Nyja chce cię zobaczyć, nic poradzić nie mogę. Przy nim nawet ja czuję się nieswojo, a co dopiero człowiek.
Właśnie tego człowieka opuściła teraz świadomość, żeby zaraz zobaczył samego siebie skulonego przy źródełku.
– Czy tak wygląda śmierć? – zapytał.
Wtedy poczuł na ramieniu dłoń Wołoszyna i usłyszał: – Nie, twoja śmierć wygląda inaczej. Chodźmy. – Chwyciła go za ramę dłoń Wołoszyna, razem weszli do źródła i zanurzyli się w kamieniu wrzuconym przez młodzieńca.
••••
Bogumił wiedział o Wołoszynie tyle, że to ni człowiek, ni wąż, słowem: smok. Dlatego obawiał się jego widoku – myślał, że będzie wyglądał strasznie jak w opowieściach, a oto pojawił się przed nim... człowiek. Co prawda niezwykły, bo wielkiej postury, urodziwy i młody. Długa, czarna szata, suto zdobna złotem, dodawała dostojeństwa. Poskręcane, czarne włosy kryła czerwona czapka z miękko załamanym szpicem – na niej były także złote wyszywania. W zakończonymi niedźwiedzimi pazurami palcach trzymał długi kij zwieńczony złotą kulą, a na Bogumiła patrzył złotogorejącymi oczami. Nie budził lęku, lecz onieśmielał niczym kniaź.
– No, nie zjem cię – uspokoił chłopaka. – Chodź, bo czas ucieka. – Wskazał złotą kulą miejsce w nieokreślonej dali, dokąd ruszyli ramę w ramię. – I słuchaj, co mam do powiedzenia.
Bogumił wiedział, że trzeba myśleć nieco inaczej, aby dobrze podziemnych bogów rozumieć. Oni, tam w dole, na opak widzieli, przez co wiele odwrotnie pojmowali i nazywali, a że po części pojmowali też zwyczajnie, trudno było odróżnić, co dla nich dobro, co zło, co prawda, a co kłamstwo. Należało także brać pod wzgląd ich nieśmiertelność – każdy człowiek wcześniej czy później umierał, prawda zostawała przy nich, lecz o tym wojewodzic nie pomyślał, co wyszło na dobre – oszczędziło strachu i pozwoliło spokojnie słuchać.
Nie wiedział również, dokąd zmierza, za co po części obarczał winą Wołoszyna, a właściwie jego gadulstwo. Ten mąciciel dobrej pogody umiał zamieszać w głowie, choć starał się mówić jasno – czyli ciemno – i zrozumiale – czyli niejasno.
– Jesteśmy w państwie Welesa, gdzie ziemskie prawa nie sięgają. Życie i świat ludzki są płaskie niczym warstewka żyznej ziemi na skałach, a prawa starają się nadać bieg życiu, ale nigdy za nim nie nadążają. Tu nie sięgają też prawa bogów niebiańskich, których ludzie w swojej ograniczoności, nazywają dobrymi. Ale gdybyśmy tylko chcieli i gdyby Weles wyraził zgodę, to w mig uschłyby te korzenie od najmniejszych trawek po najwyższe sosny. Ziemia stałaby się jałowa, bo ani jedna kropla wody nie wypłynęłaby ze źródeł. Pomyśl, wystarczy tylko słowo, nic więcej... Czasem chętnie szkodziłbym ludziom przez ich głupotę, ale nie mogę. Weles nie pozwala. Sroży się, gdy któryś z nas dokucza ludziom, nawet jeśli sobie na to zasłużyli. On ludzi miłuje i wybacza często poważne błędy, czasem pomaga. Chociaż tyle dobrze, że niekiedy wpada w gniew! – gadał Wołoszyn. – Zapamiętaj to, co teraz powiem: jest kilka praw, których Weles przestrzega szczególnie surowo. Jeśli je złamiesz, nie znajdziesz u niego ani współczucia, ani litości. Prawa te łatwo wyrazić trzema słowami: prawda, życie, pokój.
Kawałek drogi przeszedł w milczeniu, żeby znów podjąć temat.
– Za krzywoprzysięstwo Weles obsypuje ludzi złotem. Biada im, biada ich umysłom, bo mają czas na odżałowanie, rozmyślanie, a ciało czuje ból. Śmierć się do nich nie spieszy. Przychodzi po wielu dniach, co są nocą. Widziałeś ludzi chorych na tę chorobę.
Złotogorejącymi oczyma popatrzył na Bogumiła, znalazłszy w jego spojrzeniu zrozumienie, przeszedł do kolejnego tematu.
– Kara za mord na człowieku sumienia dotyka, uwiera, czasem przycicha, potem boli w najmniej spodziewanym czasie. Zatruje każdą radość. Kara nawet po wielu latach, nawet na potomstwie odbić się musi. Najgłupsze, co ludzie wymyślili, to wojny, w nich chodzi tylko o bogactwo i władzę, reszta jest tłumaczeniem, a każde wyjaśnienie – oszustwem. Na żadnej glebie ziarno nienawiści i chciwości nie rośnie tak szybko jak w człowieku. Dlatego w każdą wojnę zsyłamy na ludzi zarazę, potem nieurodzaj, suszę albo powódź. Ludzie snują wtedy domysły, że bogowie zmówili się na ich zgubę. Istotnie – choć raz te domysły są prawdziwe. Śmierć, zaraza, pomór, susza i głód to kara za głupotę. Zapewniam cię, że rychło nastaną czasy szczególnej głupoty. Będzie za co ludzi karać – zakończył myśl z nieukrywanym rozmarzeniem.
Bogumił słuchał uważnie i powiedział niewinnie to, co nakazuje uczciwość: – Zsyłacie zarazę i śmierć głównie na ludzi biednych, najczęściej niewinnych, a złoczyńcy uchodzą z życiem i zrabowanym dobytkiem. To niesprawiedliwe...
Wołoszyn z poważną miną odpowiedział natychmiast: – Ludzie mają wiele słabości. I my, bogowie, je posiadamy. Wojna jest głupotą, ale ci, którzy ją wywołują, są zwykle mądrzejsi i zaradniejsi od poczciwców. To tak, jak z dziećmi. Bardziej lubicie ładniejsze, niegrzeczne, psotne, które umieją się przymilić, przytulić i wygadać, niż brzydkie, grzeczne mruki. Tak i my mamy słabość do zuchwalców przebiegłych, bezwzględnych, nieskąpiących nam darów. Sprzyjamy im, raczej ich mądrości, nawet jeśli nas hojnie obdarzają i przechytrzają. I tak dostajemy swoje. Nie uchodzą bezkarnie, zaręczam. Trafiamy ich zawsze, choćby na łożu śmierci. Nie wierzysz?
Spojrzał na Bogumiła zdziwionego nie tyle ostatnim zdaniem, co całą przemową.
– Nie bez przyczyny kniaź Wyszesław przed śmiercią groził klątwą synom. Pamiętasz? Więcej nie powiem, bo jeszcze wieszczem zostaniesz. Wiedz tylko, każdy dostaje karę na miarę swojej wielkości. Ulubieniec bogów również – zakończył znacząco.
Tyradą Wołoszyn nie onieśmielił Bogumiła, który uparcie brnął w naiwność: – Kara nie nagrodzi jednak krzywd, a od ciebie słyszę tylko o karach. Co za dobre czyny?
Niezadowolony, że nie został rozumiany w lot, Wołoszyn odpowiedział ostro: – Nie jesteśmy od nagradzania. Człowiek sam znajduje bądź wymyśla sobie nagrody. My nie naprawiamy krzywd. Zaręczam, wszystkich traktujemy sprawiedliwie. Krzywda to pojęcie zależne od wieku, urodzenia i pragnień życiowych. Ludzi spotyka kara z naszej strony, jednocześnie jest w niej pewna dobroć. W nagrodzie może być ukryte zło, a w karze jest pewne błogosławieństwo. Niektórzy ludzie dostali od bogów uzdolnienia, co czyni ich innymi, zwłaszcza umysły, lecz nie jest powiedziane, że są lepsi. Człowiek może nas wprawić w zachwyt, jeśli tylko pragnienia przesunie z „mieć” na „umieć”. Takim ludziom sprzyjamy. Naszą przychylność zdobywa się myślą, ale nie byle jaką.
– Nawet jeśli ktoś obmyśli coś złego, ale mądrze, pomożecie mu?
Bóg chyba nie dosłyszał pytania i Bogumił mógł z czystym sumieniem pojąć, że dostał wymijającą odpowiedź: – Sprzyjamy tym, którzy czują niepokój, co nie daje myśleć, lecz zmusza do myśli, nie daje spać, ale powoduje zmęczenie. Cenimy w ludziach umiejętność lekceważenia życia dla myśli twórczej. Niekiedy przynosi ona złudną radość i sławę, a tych ani zważyć, ani zmierzyć nie można. Cenimy poświęcenie i trud. Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał rozmawiać z którymś z bogów, nie używaj powszechnego języka. Posłuchaj wpierw plusku wody, szumu drzew, śpiewu ptaków, potem ułóż własną pieśń. Bądź pewien, że bóg cię zrozumie, choć stojący obok człowiek weźmie cię za szaleńca... – skończył nad wyraz życzliwie.
W młodym człowieku trwały jeszcze jednak myśli o nagrodach i wątpliwości tyczące złych ludzi. Przemówił więc niebaczny na boskie uniki: – Mówisz, sławny Wołoszynie, że sprzyjacie ludziom biegłym w słowie i pieśni. Wierzę, ale zbyt często widok wędrownego pieśniarza zdanego na łaskę słuchaczy wywołuje litość. Przecież to żebrak, tylko pięknie śpiewa lub opowiada. Ludzie dają mu za to niewiele, często przymiera głodem, a jego szaty to łachmany. Nie widać w nim nawet śladu boskości. Gdyby zaś stracił możliwość wymowy bądź gry, niczym nie różniłby się od lichego żebraka. Powiedz więc, mądry Wołoszynie, dlaczego na to Weles pozwala, dlaczego ty pozwalasz, żeby ktoś, kto, jako wyjątek spośród ludzi, zyskuje waszą przychylność, jednocześnie wiódł życie smutne i biedne? Przecież Wszystkowiedzący ma wszak nieprzebrane skarby! Dlaczego nie użyczy ich drobnej cząstki pieśniarzowi, żeby ten nie musiał żebrać o kawałek chleba? Czy piękna myśl nie zasługuje na nagrodę? Czyżby skarby wyżej były u was cenione?
Bóg uśmiechał się z politowaniem, przysłuchując się zuchwale długiej przemowie Bogumiła. Wreszcie westchnął i odpowiedział z rosnącym ożywieniem, wzbudzając w człowieku grozę: – Gadasz jak przygłupi śmiertelnik, co mu tylko pełna miska w głowie. Zrozum, człowiek bogaty, w pełni szczęśliwy, nie potrafi stworzyć niczego pięknego. Robi coś dla zabawy, nie z serca. Bajarz musi być biedny i nieszczęśliwy, żeby tworzyć opowieści i wiersze pełne marzeń. Jego szczęściem jest możliwość tworzenia. Zresztą nam nie zależy na ich szczęściu, tylko na pieśni. Każda część wiersza, każda baśń czy modlitwa to krok człowieka w naszą stronę. Po co mu inne szczęście, jeśli my go słuchamy? Czyż samo nasze uznanie nie jest największym szczęściem, jakie można spotkać? Uwierz, każdy człowiek, jeśli tylko uchylimy furtkę i pokażemy choć mały kamyk z naszego świata, w dalszym życiu będzie pragnął tylko tego, żeby znów go ujrzeć. Niczego więcej... – urwał na chwilę, po czym podjął mściwie: – Teraz napawaj oczy widokiem, bo ujrzysz coś, co życie ludzkie może przypominać, ale nim nie jest. Patrz i podziwiaj, może zrozumiesz.
Wytęskniony wzrok Bogumiła padł na niebo, lecz to nie było niebo – coś rozległego i szarego, bez chmur, słońca, miesiąca czy gwiazd. Stał na ziemi płaskiej i równej. Wszędzie pustka, nawet Wołoszyn zniknął. Bogumił niczego nie słyszał, aż trwoga ścisnęła mu serce. Wtedy zrozumiał czym jest smutek samotności i bezwiednie zapłakał nad samym sobą. Łzy spływały po twarzy, a on tęsknie patrzył w dal jak dziecko, co zgubiło się matce.
Otaczająca szarość zmieniła się w ciemną mgłę, przez którą w oddali zamajaczyły wysokie, czarne kształty przywodzące na myśl wieże. Wówczas też usłyszał szyderczy głos Wołoszyna zapędzonego w kozi róg uczciwością Bogumiła: – Wiesz już, kim jesteś?
Bogumił przytakną zwieszoną głową.
Znów ruszyli. Kształty przywodzące na myśl wieże okazał się przednimi nogami ogromnego konia – tworzyły bramę. Musieli przez nią przejść, potem przeszli pod długim tułowiem. Bogumił nie pojmował, kto i jakim sposobem wyrzeźbił tak ogromny posąg. Wykonanie tego dzieła dzieło przekraczało możliwości ludzkich rąk. Zadziwiającego rodzaju, bo nieskazitelnie czarny, połyskliwy kamień był wprawdzie grubo ciosany, mimo to niczego nie pominięto, żadnego drobiazgu, żeby oddać pozory życia.
W Bogumile jeszcze nie ostygły wrażenia po jednym widoku, a już poraził go następny. Stali u szczytu prostej, szerokiej drogi, po której obu bokach ustawiono parami w równych odstępach dwanaście wielkich posągów. Każdy wysoki, zakończony ludzką głową o pociągłej twarzy czworoboczny kloc szerszy na dole, wyciosany z tego samego co koń czarnego kamienia, ale nie chropowato, lecz gładko. Bogumił nie mógł oprzeć się wrażeniu, że posągi bacznie go oglądają, a przecież ich oczy nie różniły się barwą od twarzy, w dodatku patrzyły przed siebie. Wyniosłe, że oko nie wychwytywało miary między wysokością a odległością przytłaczały ogromem. Bogumił szedł między nimi, obawiając się, że runą. Gaduła Wołoszyn spostrzegł to i pospieszył z wyjaśnieniem.
– Oto prawdziwy świat, piękny pięknem pierwotnym, nieskażony pustym, nic nieznaczącym blaskiem. Szarość niepokoi ludzi, czerń przeraża, lecz są to najwierniejsze barwy ziemi. Zważ, jesteśmy pod ziemią, gdzie nie docierają i nigdy nie dotrą promienie słońca. Tu możesz oglądać ziemię taką, jaka jest: szarą, zwyczajną. Szarość to oznaka władzy i mądrości. Ludzie myślą inaczej, dla nich szarość to bieda, miernota i smutek. Czerń – najdoskonalsza z barw – to głębia, prawda, istota istnienia. Przy świetle myśl nie jest żywa, jak w ciemnościach. Jeśli człowiek odważy się myśleć w czerni, jeśli czerni przestaje się bać, jego umysł dokonuje w ciągu chwil tego, co przy świetle próbuje stworzyć przez lata. Sen człowieka to odpoczynek duszy w ciemności dla nabrania życia. Te posągi są czarne dlatego, że w barwie tej w pełni widać ich przyrodę. Czarny koń to nie tylko piękno, to też siła. Czarny posąg to surowy strażnik. Czerń jest czysta, nie ma w niej miejsca na wieloznaczność.
Bogumił wierzył w słowa Wołoszyna, ale żywił inne niepokoje. Szli przecież już dłuższy czas korytarzem, w którym oprócz posągów, niczego nie było.
– Są piękne – odważył się wreszcie odezwać. – Prócz nich niczego tu jednak nie ma. Ta ziemia jest pusta.
– Ależ tutejsza wcale nie jest pusta. Rosną na niej nasze ulubione rośliny... – Wołoszyn cierpliwie wyjaśniał jak dziecku. – Czyżbyś rzeczywiście ich nie widział? Dobrze je przecież znasz.
Zauważył. Znał.
Lasy jałowców równie szarych jak ziemia, wydających się ziemią, kopcami kamieni, dopiero teraz, po wyjaśnieniu boga, odróżniał od ziemi.
To spostrzeżenie nie zmniejszyło jego smutku. Może i są piękne szarość i czerń, może od czasu do czasu nastrajają w płodne myśli, ale nic wspólnego z życiem nie mają. Co by było, gdyby miał oglądać te widoki przez całe życie? Albo nic innego nie robić, tylko podziwiać urodę jałowców? Wiadomo, na jałowej ziemi rośnie tylko jałowiec i innych plonów nie będzie – tego był pewien, nie musiał więc dopytywać boskiego przewodnika.
Kilkaset kroków dalej Bogumił ujrzał coś, co mogło być czarną górą o stromych zboczach i nisko ściętym szczycie. O ile wcześniej doznawał dojmującego smutku samotności, znudzenia widokiem bez istotnego widoku czy też obaw przed zawaleniem się posągów, teraz opanowała go trwoga, której źródła nie umiał rozpoznać. Jednocześnie pojawiła się silna chęć poznania.
– Co to jest?
Wołoszyn uśmiechnął się łagodnie, niemal po ludzku. Nie od razu odpowiedział. Popatrzył z dumą na czarne wzgórze, przymknął oczy, zaczerpnął tchu i przemówił głosem leciutko drżącym ze wzruszenia: – To jest mój dom. Dom mojego ojca i matki, dom siostry, najświętsze miejsce na świecie.
Patrzyli obydwaj w milczeniu na dom podziemnych bóstw, a gdy ruszyli, Wołoszyn mówił rozmarzony: – Ludzie próbują naśladować nasz dom i budują mniej lub bardziej podobne na ziemi. Nigdy nie wyjdzie im taki jak ten, nie ujawniamy aż tak dużo w obrazach sennych. Ale świątynie w Szczecinie i Wołogoszczy nawet na nas robią wrażenie. Tak, cieszy nas dzieło ludzkich rąk, co jest obrazem naszych starań, aby umysł ludzki uczynić wznioślejszym.
Wzrok Bogumiła na tyle oswoił się z szarością, że rozróżniał odcienie, a im bardziej zbliżał się do płaskiej góry, tym więcej szarości gęstniało w wyraźne kształty. Za górą, po obu stronach widnokręgu, ciągnęły się pasma czarnych wzgórz zbiegające się w szarym, ogromnym słupie niknącym w szarości jakby w niebie. Nim zadał pytanie, cóż to jest, Wołoszyn pospieszył z objaśnieniem: – Dom stoi między korzeniami Wiecznego Dębu. Te góry to jego korzenie, a pień widnieje przed nami. I tu jest prawieczne potwierdzenie tego, co mówiłem o barwach. Tutaj jest początek świata, możesz go oglądać. Sam musisz teraz przyznać, początek wszechrzeczy jest czarny. Czarne korzenie przechodzą w szary pień. Bez tej czerni i szarości nie byłoby zieleni, kwiatów i innych nietrwałych błyskotek. Tu się stanowi o życiu na ziemi, stąd kieruje wody do źródeł i wskazania dla ludzi. W tym domu są zamknięte sprawy przeszłości i przyszłości, początku i końca. Miej więc oczy szeroko otwarte i nadstawiaj uszu, bo tego, co tam zobaczysz i usłyszysz, nigdzie już na świecie nie znajdziesz.
I gdy tak mówił, doszli do czarnej rzeki przerzynającej się przez szarość. Za nią widniała wysoka ściana domu, a raczej grodu Welesa – Wołogoszczy.
Bogumił się zawahał.
Wołoszyn położył mu dłoń na ramieniu: – Nie lękaj się. Przepłyniemy rzekę, a ty oczyścisz się z brudów lichego świata.
Bóg ujął dłoń młodzieńca i krok za krokiem weszli do wody. Zaraz stracili grunt pod nogami. Trzy razy wiry zakryły Bogumiła, ale Wołoszyn nie darmo był bogiem smoków. Przepłynęli szybko w poprzek rzeki, a silny nurt nie zniósł ich nawet o piędź.
Na brzegu Bogumił zrozumiał mowę tej rzeki i wielu innych.
– Jesteś w Wołogoszczy, Bogumile. Niebawem staniesz przed Wszystkowiedzącym.
Góra z bliska nie była górą, lecz stromym wałem zbudowanym z osobliwej materii, przez którą nie przeszłoby najcieńsze źdźbło trawy, splątanej z tysięcy, setek tysięcy napiętych w śmiertelnym wysiłku, czarnych jak noc skamieniałych ciał turów, żubrów, koni, jeleni, dzików, wilków, węży i sów – nie wyglądały na wyrzeźbione, tylko żywcem przemienione w czarny kamień, łącznie z łuską, sierścią i piórami. Materia wydawała się Bogumiłowi gotowa rzucić się na niego ze szponami, kłami i pazurami, miał wrażenie, że tysiące par czarnych oczu śledzi każdy jego ruch. Dlatego nie śmiał nawet drgnąć.
Wołoszyn kazał podejść do wału Bogumiłowi. Chłopak się wahał.
– Nie bój się, podejdź i dotknij. To tylko kamień – powiedział bóg.
Człowiek wyciągnął rękę i nieśmiało, leciutko, jakby obawiał się poparzenia, musnął opuszką wskazującego palca kark tura. Istotnie, mocarny mięsień okazał się martwym, zimnym kamieniem.
To było ostatnie wrażenie człowieka z zewnętrznej strony Wołogoszczy. Niepojętym dlań sposobem znalazł się w środku.