Читать книгу Bogumił Wiślanin - Paweł Rochala - Страница 11

Ćmy

Оглавление

Pod opieką ojca Bogumił nabrał wprawy w strzelaniu z łuku, nieco mniejszej w robieniu mieczem i włócznią pieszo oraz z konia. Cieszyło to Sobiesława, tym bardziej że młodszy syn wreszcie z upodobaniem mordował zwierzynę. Z zapałem łowił ryby, udatnie udawał woja, chwilami wierzył, że będzie wielki jak ojciec, dziad i ten pradziad, co przed przyrodnimi braćmi pięściami obronił łan ziemi, jedyny jaki posiadał. Nauczył się również nie opowiadać o widzeniach i nie głosić wróżb. Nie zdołał tylko ukryć umiejętności przynoszenia ludziom ulgi w cierpieniu. Owym cierpiącym trudno było zgadnąć, dlaczego ból ustaje, ale wojewoda te ozdrowienia skojarzył z synem.

Wierzono, że dorastający Bogumił niedługo obejmie dowództwo wojskowe, miał wszak wiedzę i, jak się wydawało, zdolności. Wiara w oszukanie przeznaczenia rozmyła się w kraju Lędziców, w pięknym grodzie Przemyśl nad jeszcze piękniejszą rzeką San. Rozmyła się może nie powszechnie, lecz z pewnością w świadomości dwóch ludzi: Bogumiła i Sobiesława.

Szesnastoletniego wówczas Bogumiła i dwa lata starszego brata Wojsława oblegli w Przemyślu Rusowie. Wojsław zastępował zranionego w głowę żupana grodowego i po naradzie z setnikami obchodził wały, mówiąc wszem, że liczy na rychłą odsiecz. Zamieniał po kilka słów ze strażami, obejrzał tlące się zgliszcza podgrodzi i ruski obóz, a także ciała oblężników na połamanych częstokołach, zdruzgotane drabiny i rozrzuconą broń. Z pewną siebie miną oznajmiał, że Rusy już nie powtórzą wieczornej zajadłości w porannym natarciu na gród, bo ponieśli duże straty.

– Najgorsze za nami, będą nękać, ale do wieczora przyjdzie ojciec z drużyną kniaziową – zapewniał i zaraz głośno się dziwił ze strat poniesionych przez Rusów: – Iluż ich tam leży pobitych. Miesiąc świeci tak jasno, że każdy ruch widać, dlatego, jeśli będziemy się pilnowali, w nocy niczego nie zdziałają, a jutro to im będzie smutno, nie nam.

Wojsław przemawiał, Bogumił zaś odczuwał dumę. I zazdrość zarazem, bo doświadczeni woje odnosili się do starszego brata z poufałym szacunkiem, porównywali z ojcem i pokornie słuchali.

Bracia i starszyzna podeszli do ognisk, gdzie pod osłoną wału niewiasty opatrywały i karmiły rannych, których jęki – zwłaszcza te wydawane przez tych, co im było bliżej do śmierci – przegnały z twarzy młodziutkiego wodza pewność. Uwagę Bogumiła przykuł, nie słowem, nie wyglądem czy boleścią, lecz myślą, ranny chłopak, co chciałby porozmawiać, ale sił już nie miał.

Bogumił przyklęknął przy nim, wojak otworzył oczy i szepnął: – Zimno mi.

Bogumił otulił rannego baranicą, potem, jakby życie weń wlewając, poił ciepłym wywarem, co go jedna z niewiast podała, aż ranny przestał drżeć.

– Jakie szczęście, że przy mnie jesteś. Tu tak pusto – ledwie słyszalnym szeptem odezwał się wojak.

Bogumił się zdziwił, bo dookoła krzątali się ludzie. Nim jednak zaprzeczył, ranny mówił dalej: – Boję się. Straszno samemu. – Przy tych słowach wyciągnął rękę przed siebie, jakby chcąc chwycić coś niewidocznego. – Trzymaj mnie, bo spadam! Trzymaj! – zamilkł na chwilę, po czym zapytał: – Gdzie jesteś?

– Jestem tu, trzymam cię za rękę – odpowiedział poruszony wojewodzic.

– Nie spadłem?

– Nie, cały czas tu byłeś.

– Zimno mi, zmarzły mi nogi. Widziałeś ją?

– Kogo?

– Dziewczynę. Widziałeś, przyszła do mnie? Stanęła przy moich nogach. Powiedziała, że później mnie zabierze, teraz nie ma czasu. Poszła. O, jest tam! Widzisz? – wskazał oczami.

Bogumił podążył za spojrzeniem chłopaka.

– Nikogo nie widzę.

– Jest tam, rozgląda się i uśmiecha.

Wojewodzic nadal nikogo nie widział, wierzył jednak młodemu wojowi, bo sam coś podobnego doświadczył, dlatego teraz, tknięty nagłą ciekawością, zapytał: – Jak ona wygląda?

– Niezwykłej urody dziewka – mamrotał chłopak – wysoka, niczym kniaziowa córka, włosy prawie do ziemi, jasne jak len, proste. Szata na niej biała, powłóczysta...

Bogumił się domyślał, że nie o dziewczynę chodzi. Tym bardziej drążył: – Szatę ma białą i powłóczystą? Może szary łachman?

– Nie. Biała szata. Knehini...

– A twarz? Jaką ma twarz? Nie zasypiaj! Powiedz, powiedz jeszcze, jakie ma oczy?

– Nie wiem. Nie męcz mnie, człowiecze. Sam zobacz, przechodzi koło ogniska.

Wstyd się zrobiło wojewodzicowi żądań, tym większy, bo nie dał szansy człowiekowi na powiedzenie ważnych słów, dla których zatrzymał go wśród żywych. Chciałby uciec, żeby sumienie zagłuszyć, poderwał się, a wtenczas ranny szepnął: – Zostań.

Zawstydzony dumał po cichu, w jaki sposób naprawić podłość chwilę wcześniej uczynioną. Ranny też milczał, bo nie miał sił na zebranie myśli i nadanie im porządku. Znów spadał w przepaść, znów ręka Bogumiła utrzymała go pośród żywych. I znów, gdy otchłań studni przestała mu grozić, odezwał się przytomnie: – Moje imię Radosław. Jestem synem Przybysława, setnika z Krakowa. Umrę, nim słońce wstanie. Zaklinam cię, spal moje ciało jutro na osobnym stosie i zawieź popioły do Krakowa. Nie chcę tu błądzić po śmierci. Pamiętaj, Radosław, syn setnika Przybysława.

Nagle czegoś się przestraszył, bo drgnął i zapłakał.

– Dotknęła mnie zimną ręką – powiedział jeszcze przytomnie. – Aż mnie parzyło. To śmierć.

Wojewodzic wówczas przemówił: – Skąd wiesz, że to śmierć? Sam ją sobie umyśliłeś. I jak rozpoznałeś, jeśli nikt jej nigdy nie widział? Czy to możliwe, żebyś ją widział, a ja nie? Na pewno coś ci się przywidziało. Śmierć tak nie wygląda... – przerwał, bo twarz Radosława nagle zmieniła się w obraz niemego krzyku. W wytrzeszczonych oczach widać było grozę, co również ogarnęła Bogumiła.

– Ona tu jest – wymamrotał Radosław.

Bogumił przemógł lęk i się odwrócił, ale znów niczego podobnego do śmierci nie zobaczył. Strach więc ustąpił, lecz tylko na chwilę, bo zaraz powrócił trzy razy większy. Czuł całym ciałem, nie dotknięcie, nie zimno, nie gorąco... Ktoś, kogo nie zdołał zobaczyć, był tuż obok. Nie powiedział o tym Radosławowi. Siląc się na pozbycie drżenia głosu, zapewniał, że niczego złego nie widzi, nie ma więc tu niczego złego. Niech postara się usnąć, mówił, niech odpoczywa, a jutro inaczej będzie myślał. Nic mu nie grozi – kolejny raz przekonywał, choć groźbę wyczuwał coraz wyraźniej. Wreszcie sam zaniósł się szlochem, bo rozpoznał przeklęte szuranie śmierci.

Radosław ostatni raz pociągnął go za rękę.

Bogumił ledwie wyswobodził dłoń z zaciśniętych w śmiertelnym skurczu palców, po czym wytarł ją o spodnie, jakby w obrzydzeniu. Zawstydził się tego odruchu. Zawstydził się też ucieczki z miejsca, gdzie ducha wyzionął Radosław. Biegł, trąc pięściami policzki i ledwo tłumiąc w sobie głos, co przeciw śmierci wołał. Dopiero na wale, po przeciwnej stronie grodu, usiadł i głowę schował w rękach. Wtedy ktoś dotknął pleców wojewodzica.

– Radosław? Ty żyjesz?

Bogumił całą nadzieję świata wyraził tym szeptem, ale nim skończył pytanie, pojął, że gada do zjawy. I tak oto ledwie w głowie człowieka nadzieja zabrzmiała, a już jej nie było.

– Nie zapomnij... – powiedział wyzbyty bólu, smutny Radosław, po czym z jękiem zapadł się pod ziemię.

Bogumił odskoczył, obawiając się, że duch go pociągnie za sobą. Chciał krzyknąć, ledwie wydobył z siebie głos, złapał się za głowę i omdlał.

Obudził się wczesnym rankiem z niedokończonym krzykiem na ustach. Miał wrażenie, że jest ranny, ale to jęki leżącego obok, zranionego w głowę żupana, kazały mu przez chwilę tak myśleć. Ogarnął się nieco i wyszedł na zewnątrz, a tam jakby z jego pojawieniem zaczął się rumor.

Słońce wstało sporo wcześniej od wojewodzica, z nim Rusini i Lędzice. Piekącymi z niewyspania oczami Bogumił widział obrońców obsadzających wały i na gwałt palących wielkie ogniska pod kotłami; pojął więc, że Ruś gotuje się do natarcia albo nawet już następuje. Ruszył biegiem do brata, zaraz jednak zawrócił do domu żupana po łuk, łubie ze strzałami, lekką tarczę, mieczyk i skórzany hełm. Chlapnął jeszcze zimną wodą na twarz i podążył na wały.

Strzały świstały niegroźne, bezsilne, bo przyniesione nie tyle siłą łuków, co wiatrem. Bogumił biegł pod wałem, w stronę uszkodzonej poprzedniego dnia bramy. Liczył tam spotkać brata. Spotkał.

Wściekłość kipiała w Wojsławie, aż bryzgi leciały na wszystkie strony.

– Po coś tu przylazł? Schyl się!

Od Rusinów poleciał teraz silny deszcz strzał, w tym wiele ognistych, nie wiatrem już niesionych, a mocą. Byli blisko. Tak jak inni obrońcy, Bogumił również się chronił pod blanką. Nikt się nie wychylał, czekano na znak Wojsława. Ten zaś wyglądał przez szparę między belkami bramy.

– Popatrz – łagodnie odezwał się do młodszego brata – są pięćdziesiąt kroków stąd.

Oddział Rusinów, co utworzył na przedzie ścianę z wielkich, okrągłych tarcz, zza których co rusz wylatywała chmura pocisków, powoli sunął ku obronnym wałom. Za nim inny oddział pchał taran na kołach.

Wojsław uniósł dłoń, patrząc cały czas na ruskie szyki.

Wróg ruszył biegiem na gród.

Wojsław machnął ręką i od wału na wroga posypał się grad strzał.

Jedna trafiła ruskiego wodza, postrzeleni ludzie przy taranie się przewracali, tarczownik ze strzałą w oku padł na kolana. Nie zważając na straty, Ruś porwała się do biegu, zostawiając łuczników z tyłu, ci nie strzelali jednak już spokojnie.

Kto z obrońców miał łuk czy procę, miotał pociski we wrogów. Młodszy wojewodzic także strzelał. Czy trafił, nie wiedział, w strachu na oślep wypuszczał strzałę za strzałą w ludzkie kłębowisko.

Za nacierającym oddziałem zostali ranni i zabici – Bogumił ich nie widział – a ci Rusini, co ich nie trafiły strzały, dobiegli do wału i przystawili drabinę. W to miejsce poleciał strumień strzał ruskich, tak że dwóch Lędziców chcących odepchnąć drabinę, nawet jej nie dotknęło – padli, chociaż osłaniani przez tarczowników. Wówczas Bogumił przymierzył z węgierskiego łuku do ruskiego woja podchodzącego do drabiny z tarczą nad głową: mierzył tuż pod tarczę i gdy wróg uniósł ją nieco, puścił strzałę. Mógł strzelać w nogi lub brzuch, ale chciał trafić pewniej.

Trafił, lecz za słabo, w szyję i woj od razu nie umarł. Dusił się, odrzucił broń, chodził wokół drabiny, nie zważając na latające pociski i biegnących ludzi. Wreszcie przysiadł przy rowie pełnym błota. I zaraz się przewrócił. Usiłował jeszcze kilkakroć powstać...

Wojewodzic patrzył na niego, nie bacząc na pociski świszczące tuż nad głową, i oczu nie mógł oderwać, bo to, co działo się na dole, było niesamowite. Ranionego w szyję objęła ramieniem młoda, smukła jak topola, jasnowłosa niewiasta. Z wolna położyła go na ziemi, przyklęknęła, oblekając ciało woja strugami złotych włosów... Można by rzec: piękną miał śmierć. Od tego widoku Bogumiła oderwali dopiero ci, co przebiegli po plecach śmiertelnie rannego towarzysza, żeby drugą drabinę dostawić.

••••

Szczęśliwie Sobiesław przyszedł w porę z odsieczą, całe też szczęście, że Pieczyngowie najechali Ruś, o czym gońcy z Kijowa donieśli oblegającym. W południe ruskie wojska pośpieszyły na wschód, spróbowawszy wcześniej układów – uzyskali tylko śmiech i drwiny. Jeńcy mówili zaś, że na Kijów nastąpił dziki lud nieznanego imienia, a kniaź Igor wycofuje się spod Czerwienia, też tamtejszych grodów nie zdobywszy.

Wieczorem Sobiesław, niewiele widząc się z synami, zaraz ruszył w pościg, przykazując zostać jednemu i drugiemu w Przemyślu. Wojsław trochę się boczył na rozkazy ojca, bo także chciał gonić wroga, Bogumił zaś był rad z tego postanowienia. Myślał o pięknej śmierci woja – była to śmierć, o jakiej układano pieśni – lecz nie chciał już nigdy nawet takiej oglądać. Mimo woli dowiedział się, ilu ubił ludzi: dwóch nocą we śnie odwiedziło go pod postaciami upiorów, pokazując zadane rany, z których sączyła się krew. Co gorsza, dawali do zrozumienia, że nie mając krwi własnej, po trzeciej nocy bez pochówku poczują głód cudzej...

Rano Przemyślanie nie mogli się nadziwić staraniami młodszego z wojewodziców o godne pogrzebanie poległych. Może by to zlekceważyli, ale gdy powiedział o groźbie wybuchu zarazy, uczynili, jak chciał. A że był wojewodzicem, nikt się nie zdziwił, że zwłoki jednego z wiślańskich wojaków kazał spalić na osobnym stosie.

••••

Wracając z wojny, Sobiesław zabrał z Przemyśla Bogumiła i razem pojechali do Wiślicy, gdzie wzywały sprawy wielkiej wagi. W drodze syn zamierzał wyznać ojcu, że wojny nienawidzi i nie może patrzeć na zabijanie ludzi, tym bardziej zabijać własną ręką nie ma zamiaru. Prawdziwych powodów, czyli upiorzych odwiedzin, nie chciał wyjawiać. Powiedziałbym ojcu, ale jak?, się zastanawiał.

Sobiesław od najmłodszych lat wojował. Kiedyś wołano na niego „Wilk”, potem „Siwy wilk” – bo osiwiał, mówiono też „Wilczy wojewoda”, wojsko najczęściej nazwało go „Wilczurem”. Rzeczywiście przypominał wilka i to nie tylko, że wysoki, szczupły, o siwych włosach, z szarymi oczami, także silny, wytrwały i milczący, a na ludzi patrzący bokiem, lecz zwano go wilkiem również dlatego, że wojnę prowadził po wilczemu: zajadle, bez wytchnienia, dniem i nocą, zawsze głodny bitwy i niebojący się uderzyć na silniejszego. Samo jego imię przejmowało więc grozą obce wojska. I oto syn Wilka miałby przyznać, że bić się nie może? Długo Bogumił dumał nad tym, w jaki sposób ojca zagadnąć, a tu wojewoda sam przemówił.

– Wiesz, dlaczego jedziesz ze mną?

Bogumił nie wiedział.

– Chciałbym od ciebie usłyszeć, ile życia zostało kniaziowi Wyszesławowi.

Krew zawrzała w wojewodzicu, ale zapytał, jak należało: – Dlaczego mam to powiedzieć?

Jeszcze nieraz Bogumił się zastanawiał, ileż wtedy kosztowało ojca poproszenie o coś takiego, bo przecież dotychczas uparcie zaprzeczał, że jego syn ma niezwykłe zdolności.

– Wszystko jest dziełem przypadku – mówił jeszcze niedawno i nawet wskazanie przez syna trzech źródeł w obozie wojskowym, gdzie strumienie były zamulone, zrzucał na karb ślepego trafu, choć całe wojsko szeptało o tym z przejęciem przy ogniskach.

Te wszystkie wątpliwości teraz najwyraźniej się rozwiały jak poranna mgła.

– Od dawna jest ci przeznaczone coś innego – Sobiesław odezwał się przygaszonym głosem. – Przeciwny temu byłem, aż do oblężenia Przemyśla, bo gdym pomyślał, że tam stracić mogę was obu, ogarnął mnie strach. Tak, wówczas drugi raz w życiu ból przeczył me serce, i wówczas wasza matka stanęła mi przed oczyma. Zobaczyłem was, jeszcze chłopaczków, szczęściem żyjących. Wojsław będzie dobrym wodzem, już dał sobie radę. I wystarczy. Jeden wódz na pokolenie, dosyć. Tak postanowiłem i dłużej wiatru nie będę kruszył. Ty zaś, synu... jesteś nazbyt litościwy. Te zadumy, pytania o znaczenie lipy dla Świętowita i dębu dla Welesa, te sprawdzające się przepowiednie... Słucham ciebie, oglądam i wiem, że trzeba ci służyć bogom, nie ludziom.

Sobiesław zamilkł, Bogumił zaś, i wstrząśnięty, i ucieszony zarazem, nie przerywał ciszy. Minął spory kawałek drogi, nim wojewoda przemówił ponownie, powracając do urwanego wątku: – Ciągle myślę o kniaziu Wyszesławie i się boję, że gdy on umrze, będzie wojna, straszna, jak za moich młodych lat, bo na nowo powstaną wróżdy rodowe, a wrogie wojska zamieszkają w kraju i brat nastanie na brata, syn na ojca. Wiedz, że Wyszesław jest ciężko chory, chrześcijańscy świątkowie się modlą, mądre księgi czytają, ale nie wiedzą, co mu jest. Ty lepiej znasz się na wróżbach od tych baranów, choć młody jesteś. Dlatego ciebie pytam: co będzie z kniaziem? Według świątkow, właściwie według ich bogów, kniaź umrze z pierwszym śniegiem. Do śniegu jeszcze pół roku. Chyba że to taki sam śnieg jak koń Olega?

Bogumił znał dzieje klątwy ruskiego kniazia Olega, co mu powiedziano, że zginie za sprawą ulubionego konia, dlatego kilka lat go nie dosiadał. Aż doniesiono księciu, że koń zdechł, że w stepie leży jego szkielet. Oleg poszedł nacieszyć się widokiem martwego zwierzęcia, co już niczym nie może mu zaszkodzić. Na widok szkieletu popadł w wesołość i z pełnym lekceważeniem, gromko się śmiejąc, kopnął czaszkę rumaka – przecież martwy już mu nie mógł w żaden sposób zaszkodzić – ale wtenczas z oczodołu wypełzła żmija i śmiertelnie ukąsiła Olega w stopę. Tak oto przepowiednia się spełniła.

Troska Sobiesława o przyszłość kraju Wiślan i Lędziców nie brała się z samego tylko poczucia odpowiedzialności. Miała także inny wymiar: przyjaźnił się z kniaziem Wyszesławem, odkąd w młodych latach poznali się w niewoli u Świętopełka w Wielkiej Morawie – wówczas Wielkiej Morawy lękali się królowie Franków, Niemców, cesarz Greków, kniaziowie Rusi... Wyszesław, syn i wnuk kniaziów wiślańskich, trafił do niewoli, dzieckiem będąc, spędził w niej siedemnaście lat i po tylu latach na Morawach mieli go za swego. Poza tym Świętopełk I chował go ze swoimi synami, ponoć nawet miłował jak ojciec, brał na łowy, wysoko sadzał przy stole, uczył rządzić. Darował mu konie, sokoły, psy, oręż, szaty, zezwolił jak udzielnemu kniaziowi a nie synowi brańca na zebranie niewielkiej, aleć zawsze własnej zbrojnej drużyny. Trafił do niej Sobiesław, jeden z zakładników po lędzickim powstaniu przeciw Wielkiej Morawie.

Aż w Ołomuńcu, nie zobaczywszy swojej wiślańskiej ziemi, zmarł kniaź Wysz. Zezwoliwszy wówczas na powrót zakładników, Świętopełk ustanowił namiestnikiem nad Wiślanami i Lędzicami Wyszesława, który – rok czy dwa lata później, zaraz po śmierci Świętopełka i objęciu władzy przez Mojmira Wtórego – wygnał morawskie załogi z kraju, mimo to płacił daniny i wspomagał zbrojnie. Pewnie dlatego Wielka Morawa zostawiła jego władztwo w spokoju, a może dlatego, że musiała się zająć ważniejszymi troskami: wkrótce bowiem Węgrzy pospołu z Niemcami wytarli z powierzchni ziemi nie tylko Wielką Morawę, ale nawet pamięć po niej; wywalczenie samodzielności uszło więc Wyszesławowi na sucho.

Był człowiekiem mądrym i poważnym. Nie pozwalał chrześcijanom na obrażanie bogów, ale też wzajem nie pozwalał greckiego boga obrażać. Waśnie rodowe rozsądzał szybko, lecz nie bezmyślnie. Jedyną jego winą wydawało się to, że miał nieudanych synów. Ale czy można za to go winić?

••••

Wciemnej komnacie kniazia Wyszesława tłoczyli się kniaziowice, kniaziówny, nałożnice, dostojnicy, rozmodleni świątkowie, służba, a nawet psy, tworząc zaduch niemal nie do wytrzymania. Na widok Sobiesława i Bogumiła na chwilę wszyscy ucichli, ale nie na długo – zaraz znów buczeli jak pszczoły. Wojewoda i wojewodzic kłaniali się na strony, w milczeniu i z powagą, aż doszli do łoża kniazia, któremu sługa szeptem kładł coś do ucha.

Wyszesława był wychudzony i blady niczym brzozowa kora. Nędznie wyglądały także popielate resztki jego bujnych niegdyś włosów. Słabość było po nim widać, zwłaszcza na tle niedźwiedziego futra, którym kniazia okryto, oraz na tle tego, co nad łożem wisiało: skóry dzika, tarczy, kolczugi, miecza, szłomu, topora i łuku. Nawet ludzie wokół zdawali się silniejsi.

Chory nieznacznym ruchem ręki przywołał Sobiesława. Wojewoda podszedł i przyklęknął. Kniaź coś szeptał, a wojewoda na klęczkach słuchał.

Bogumił stał w tłumie na środku wielkiej komnaty i czuł się nieswojo, bo – oprócz tego, że był odludkiem – w którąkolwiek stronę odwrócił głowę, wszędzie napotykał badawcze, parzące spojrzenia. Nie wytrzymał ich mocy, usunął się więc na bok, lecz nadal czyjś wzrok go piekł pokrzywowym jadem.

Niemal na wylot przewiercały go rysie oczy Borzywoja, młodszego syna Wyszesława. Nie wyczytawszy z nich ani krztyny przychylności dla siebie, Bogumił się zmartwił – może mniej by się martwił, gdyby wiedział, że butny, obelżywy kniaziowic na nikogo nie popatrzył przychylnie. Borzywoj nigdy nie widział wojewodzica, lecz ledwie go ujrzał, zaraz znienawidził i tylko dlatego, że to syn Sobiesława, a Sobiesławowi bardzo zawidził zdolności wojskowych i miru zarówno u kniazia, jak i u ludzi. Kniaziowic, dwa lata starszy od Bogumiła, wyższy i silniejszy, chętnie by tę przewagę wykorzystał, ale tknięty przeczuciem wojewodzic śmiało spojrzał we wrogie żółte ślepia Borzywoja. Ten spuścił wzrok. Potem szeptał z towarzyszem, raz po raz zerkając na syna ważnego gościa.

Starszy syn kniazia, Wysz, pewny już swojej władzy, zajęty własnymi myślami, nie zwracał na Bogumiła uwagi. Myśli jego goniły gwałtownie, jakby dwóch albo trzech Wyszów naraz kłóciło się ze sobą. Jeden żalił się za odchodzącym ojcem, drugi się niecierpliwił, że kniaź jeszcze nie umarł, trzeci zaś się bał, co będzie, gdy kniaź umrze. W tej chwili górę wziął niecierpliwy – ojciec ile razy umierał, tyle razy śmierć się ociągała, a tu jeszcze niektórzy obiecują, że wyjdzie z choroby. Niepotrzebnie tych ludzi wezwano, niepotrzebnie!

Wojewodzic słyszał wewnętrzny spór Wysza i zdumiało go, że nikt poza nim tej wymiany zdań nie słyszy, lecz szczególnie nie miał ochoty wsłuchiwać się w tę gadkę, zwłaszcza że uwagę przyciągnęły urodziwe, acz smutne niewiasty, dzieweczki i ich druhny. Stała między nimi jego przyszła bieda... Ponoć kniaź zabronił im płakać, póki żyw, ale kniaziowski zakaz na prawdziwą żałość córek nie pomagał. Bogumił przestał się gapić dopiero na rozkazujące spojrzenie którejś ze starszych niewiast.

Zapanowało naraz poruszenie i cisza. Kniaź nakazał zostać tylko wojewodom Wojsławowi i Sobiesławowi oraz – o dziwo – Bogumiłowi. Kniaziowice się ociągali, ale Wyszesław surowo nakazał również im opuścić komnatę. Gdy zostali we czterech od razu zwrócił się do Sobiesława.

– Lubię cię, Wilku, ale chrześcijanie się skarżą, że popierasz pogan. Powinieneś uczynić coś, co byłoby miłe chrześcijańskim świątkom.

Skinieniem dłoni i słabym głosem kniaź przywołał do siebie Bogumiła. Młodzian przyklęknął przy łożu i ucałował starczą dłoń. Kniaź się uśmiechnął i powiedział do Sobiesława: – To jest ten twój młodszy syn? Podobny do ciebie. Nie zaparłbyś się go, choćbyś bardzo chciał. Ale pewnie byś nie chciał, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach... Doszły mnie słuchy, doszły. Wcześniej od ciebie zaczął wojować...

– Trochę złe słuchy cię doszły – Sobiesław wszedł w słowo kniaziowi. – Z wyglądu podobny do mnie, ale...

Tu kniaź przerwał wojewodzie: – Myślisz, że kiedym chory, to tracę pamięć i rozeznanie? Nie byłbym kniaziem, gdybym tylko jednych wieści słuchał. Chyba najlepiej byłoby spytać jego. Pójdziesz w ślady ojca?

Za tym pytaniem kryła się obietnica nadań czy tytułów; kniaź pewnie chciałby wynagrodzić rodowi Sobiesława jego ostatnie zasługi, lecz Bogumił, choć wiedział, że nie przeczy się w takich okolicznościach, odparł: – Wybacz, kniaziu, ale nie. Nie chcę być wodzem ani władać ludźmi. Mam inne zamiary, których nawet tobie wyjawić nie mogę.

Mimo słabości i boleści Wyszesław rzekł: – Inne zamiary? Mówisz, chłopcze, śmiało, składnie, dostojnie i śmiesznie. Twój ojciec, mając twoje lata, tak nie umiał... – Tu kniaź się zadumał, a po chwili dodał: – Tak, to były czasy... Nigdy nie wrócą. Pamiętasz, Sobiesławie, nasze pierwsze spotkanie? Wszystkich chciałeś bić. Kijem byś zawojował wtedy świat... – obaj wojewodowie przytaknęli, kniaź zaś, westchnąwszy, ciągnął myśl dalej – ...a tu klęknął przede mną taki sam Sobiesław jak niegdyś, tylko mniejszy. Usiądź, synu, koło mnie na łożu. Wilkiem patrzysz i równie wojowniczyś niczym twój ojciec, co opowiada, że wojować nie chcesz i nie lubisz.... – westchnął, odetchnął kilka razy i z powagą kontynuował – ...wiecie, bracia, wierzę mu. Jest mądry, zna siebie. Chciałeś, Sobiesławie, żebym go przekonał. Powiem ci, próżne by było moje staranie, a czas mój być może jest bardzo drogi. Nie będzie gorszego wodza od niego, co zamiast daninę zbierać, pewnie by ją rozdawał. Niech idzie własną drogą. Wojsław już cię godnie zastępuje. Jeśli Bogumiłowi wstrętne wojowanie, niech usunie się na bok. Mówię to, bo kogoś mi twój syn przypomina, Sobiesławie. Kogoś, przy kim miałem takie uczucie ulgi jak przy tym chłopcu. Jakąż on ma siłę! – Tu kniaziowi oczy się zaszkliły. – Siłę, jaką niegdyś miał Święty Metody. Ty, Sobiesławie, go nie pamiętasz, ale Wojsław go znał. Pamiętasz Greka Metodego, co potrafił ochrzcić takiego czarta, jak Borzywoj, o moim ojcu nie wspominając?

– Pamiętam, kniaziu – odpowiedział wojewoda Wojsław. – Pamiętam...

– Nie kłam – oburzył się kniaź. – Pamiętasz maść jego konia, liczbę zbrojnych w orszaku, ale Metodego pomyliłbyś z każdym innym. To źle. Bo widzicie – teraz zwrócił się raczej do Sobiesława – oni, to znaczy twój syn i Metody, mają wiele wspólnego. Metody, pamiętam, zbyt mocno oddawał się marzeniom. To, na co potrzeba lat, on chciał zrobić w miesiące. Nikt nie nadążał. Przegrał więc, budowli nie dokończył, budulec rozdrapali inni, żeby swoje szałasiki postawić. Chcę cię ostrzec, Sobiesławie, i mówię to w jego przytomności, żeby i on zrozumiał przestrogę: on do rządzenia się nie nadaje. Niech jedzie, dokąd chce, daję mu błogosławieństwo na drogę. Niech buduje z dala od ludzi. Niech buduje dla siebie. Mniej będzie zawiedzionych. – Kniaź stracił głos, opadł na posłanie i ciężko dyszał. Mężowie porwali się na równe nogi, zawołano o pomoc, ale Wyszesław zaraz wrócił do przytomności: – Zawołajcie chrześcijańskiego świątka, chcę się wyspowiadać. Zostawcie nas samych...

Przy drzwiach Bogumił jeszcze usłyszał szuranie, wprawdzie zaraz ustało, ale chłopak zrozumiał, skąd pochodziło.

– Tutaj jest śmierć. W tamtym rogu – szepnął ojcu, gdy wojewoda Wojsław wołał chrześcijańskiego świątka, bodajże Konstantego.

Sobiesław nie takiej wieści oczekiwał. Ze strachem spojrzał na chłopca, z wahaniem zerknął w tamten kąt i posmutniał.

Po wszelakich obrzędach uspokojony kniaź na powrót przed swe oblicze zawezwał świtę, a gdy całkiem pokaźny tłum wypełnił komnatę, pewnym głosem oznajmił ostatnią wolę: – Moim następcą ogłaszam starszego syna, Wysza. Nakazuję wam, abyście go słuchali tak, jak mnie wcześniej, co w tej chwili przysięgniecie, każdy na to, co ma najświętszego lub najgroźniejszego.

Chrześcijanie przysięgali zatem na Boga Ukrzyżowanego, inni na Welesa.

– Teraz ty, kniaziu Wyszu – po przyjęciu ślubów ponownie odezwał się Wyszesław – przysięgnij, że cokolwiek zrobisz, będziesz miał na względzie nie dobro własne, lecz dobro Wiślan i Lędziców! – zażądał.

Po zaklęciu się pierworodnego, kniaź słowa skierował do obu synów: – Wyszu i Borzywoju, przysięgnijcie sobie miłość braterską i zgodę na wieczne czasy!

Jeden i drugi zaprzysięgli, czego ojciec chciał, dotykając krzyża i go całując. Wtedy kniaź jakby się uniósł na posłaniu, jakby jaki ból nim szarpnął, a Bogumił usłyszał szuranie, przez które przebił się brzmiący niczym krzyk tonącego głos Wyszesława: – Pamiętajcie! Jeśli któryś z was złamie dane tu słowo, to na nim moja klątwa! Żegnajcie w pokoju... Bóg z wami – powiedział i opadł bez sił ma posłanie.

Z utkwionym w powale wzrokiem kniaź jeszcze chwilę ciężko dychał, ale już nikogo nie rozpoznawał. Ktoś próbował go cucić, na nic to – zaraz bowiem ducha wyzionął. Wkrótce niewieści lament wypełnił komnatę, powstało zamieszanie, przez co tylko Bogumił zauważył wychodzącą spod nóg zmarłego wielką ćmę; rozpostarła skrzydła, obleciała komnatę dookoła i zniknęła za otwartymi na oścież drzwiami.

••••

Na pogrzeb Wyszesława przyjechał także Przybysław – setnik z Krakowa. Odnalazł dopytującego o niego Bogumiła, który z uczuciem ulgi oddał mu popielnicę z prochami syna, jego popaloną broń, po czym opowiedział drżącym głosem o ostatnich chwilach Radosława. Za chwilę ulga zmieniła się jednak w przygnębienie. Aż do tej chwili Przybysław nie wiedział bowiem o śmierci syna, tym samym wojewodzic pierwszy zobaczył niemożliwe do ukrycia ojcowskie łzy.

Pożegnał czym prędzej zrozpaczonego człowieka. Szukając osamotnionego miejsca, co łatwe nie było, bo na gród ze wszystkich stron tłum niezliczony napierał, wspiął się na wały, skąd ze smutkiem patrzył na zachodzące słońce.

Stał się właśnie posłańcem śmierci.

Nie wiedział jeszcze, że ten zmierzch to nie tylko koniec dnia, lecz także dobrych czasów.

Ojciec na niego czekał w mrocznych, żałobą okrytych, komnatach.

– Dobrze, że jesteś. Mamy, właściwie ty masz gościa – powitał syna.

Z ciemnego kąta wychynęła postać, którą Bogumił zaraz rozpoznał po szatach i czapce. Żerca Welesa przemówił wzniośle: – Byłem przy twoich postrzyżynach. Jestem Świerad. W imieniu Welesa cześć ci składam, Bogumile Sobiesławowicu.

Zaskoczonemu wojewodzicowi słów w gębie zabrakło.

– Przywitaj się godnie, jako przystoi! – ojciec gniewnie zwrócił uwagę synowi. – Człowiek wiele lat od ciebie starszy i znaczniejszy. Zresztą... Od jutra będziesz miał w nim ojca... – A po chwili milczenia dodał ciszej: – Dałem ci przecież słowo, że pójdziesz, dokąd zechcesz, wbrew samemu sobie muszę słowa dotrzymać, bo bogowie o ciebie się upominają. Świerad mówi, że czas już wypuścić wilka do lasu. To o tobie, nie o mnie – uśmiechnął się przy tych słowach, choć do śmiechu mu nie było. – Starzec Bogumił chciałby cię widzieć przed śmiercią. Ponoć masz zostać świątkiem... Kniaź w chwili śmierci mówił to samo i chciał, żebym cię wysłał do Niemców, na nauki. Jutro, jeśli zechcesz, pojedziesz ze Świeradem. Chcesz?

Bogumił tylko potwierdził jednym słowem, co brzmiało dość niepewnie.

– Nie przypuszczasz nawet, Sobiesławie – odezwał się tedy Świerad – jak wielkie znaczenie będzie to miało dla ciebie. Syn twój zostanie sługą Welesa, wybrańcem bogów. Jeśli jego zdolności się potwierdzą, sława twojego imienia sięgnie morza...

– Wystarczy mi własnej sławy. – Sobiesław zgasił nazbyt napuszone przemówienie. – Nie chciałbym, żebyś, synu, o rodzie zapomniał. Nie daj się omamić. Poznawaj tę ich mądrość, ale przybywaj na każde moje wezwanie. Mam nadzieję, że się nie zagubisz... Pamiętaj o ojcu i bracie. Jesteśmy przed wszystkimi my. I zawsze z tobą.

– Nie zapomnę, ojcze.

Tak oto Bogumił wpadł w utkaną przez samego siebie pajęczynę, z której już nigdy nie udało mu się oswobodzić.

Bogumił Wiślanin

Подняться наверх