Читать книгу Bogumił Wiślanin - Paweł Rochala - Страница 14
Liść w śniegu
ОглавлениеNie znalazłszy oparcia w ścianie, przewrócił się, ale ani na chwilę nie stracił świadomości, chociaż nie miał pojęcia, w jaki sposób znalazł się w innym miejscu. Czuł się niczym gwałtownie wybudzony ze snu. Usiłował powstać. Wszystko dookoła wyglądało inaczej niż po tamtej stronie – ściany utkane z czarnych rzeźb zwierząt znikły, szarość nabrała żywszych barw, tylko czerń pozostała czernią. Już podnosił się z ziemi, gdy przygniótł go potężny głos.
– Witaj! Wstań!
Bogumił wstał, ale w nabożnym lęku głowy nie podniósł.
– Zanim na mnie spojrzysz, zdejmij z duszy trwogę! – zagrzmiał głos.
Bogumił ugiął kark, zerknął jednak, chociaż z wahaniem, przed siebie.
Na ogromnym tronie siedział Bóg w szarej szacie, co było dziwne, bo jego posągi strojono w krwistą czerwień; reszta postaci też wyglądała inaczej niż ziemskie wyobrażenia – ani jeden z posągów czy obrazów nie było wierną podobizną Welesa. W rzeczywistości na trzech karkach miał uwieńczone turzymi rogami trzy głowy. Na każdej z nich oczy i usta zasłaniały złote opaski – głowy ziemskich posągów zakrywały chusty. Dzięki opaskom ani słowo, ani spojrzenie nie uderzyło w człowieka jadem nieszczęść.
Bogumiłowi odbiła się echem opowieść starego Bogumiła o Welesie.
– Choć ma zasłonięte oczy – mówił – widzi wszystko, bo na ziemi są tysiące, setki tysięcy jego oczu. Każdy sęk, każde ułamane źdźbło to oko podziemi wyraźnie nas widzące. Najmniejsze źródełko jest zwierciadłem, w którym przegląda się świat. Co tu mówić o źródełku – rosa na trawie! Czy przyglądałeś się kiedyś kropli wody na liściu? Na pozór nic w niej nie ma, trochę drżącej wilgoci, która za lada podmuchem spada na ziemię, lecz jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz w niej odbite promienie słońca, chmurę na niebie i swoją wierną podobiznę. Takim widzi ciebie Weles. Takim widzi świat. Nic nie ustrzeże się przed jego zakrytym wzrokiem. Jeśli dojrzy coś, co sprzeciwia się jego prawom, odsłania przepaskę i na to spogląda. Jeśli nadal prawo jest łamane, odsłania przepaskę z ust i wypowiada słowo.
– Zanim otworzysz usta, zdejmij z myśli kłamstwo – ponownie zagrzmiał głos, lecz w głowie Bogumiła jeszcze dźwięczały słowa świątka.
– Jego uszy są zakryte tą samą przepaską, co oczy. Wcale przez to słabiej nie słyszy, bo nasz świat pełen jest jego uszu. Najcichszy szept wypowiedziany na ziemi, jeśli Weles tego chce, odbija się echem w Wołogoszczy. Opaska to jedynie znak mówiący o tym, że Weles woli nie słyszeć słów, jakimi człowiek próbuje oszukać bogów. Do niego nie docierają myśli niewypowiedziane na głos, szept już tak, ale i tak żadne myśli nie są dla niego tajemnicą. Wystarczy przecie, że ogląda każdy ludzki krok i słyszy każde słowo od chwili narodzin aż do śmierci. Weles istnieje od początku świata, był nawet, zanim świat się zaczął. Trwa od wieków, on i inni bogowie. Od wieków... Wiek to sto lat. Są ludzie stuletni, żyją tacy. Sto razy widzieli lato – porę dojrzewania. Sto takich pór to trzy lub cztery ludzkie pokolenia. I to jest dla ludzi dużo... Ale spójrzmy na motyla: jak długo żyje? Rok? Dla niego dziesięć lat to dla nas jakby tysiąc. Czym więc dla niego jest czas? Czym ludzkie życie? A życie dębu? Czyż nie jest dla niego wiecznością? Bogowie są ponad czasem. To nie tylko wieczna młodość. Ich życie to odwieczna mądrość. Iluż ludzkich pokoleń Weles doglądał? Jak więc może być tajemnicą myśl jakiegoś człowieka?
Nauki starca i własne myśli kłębiły się teraz w głowie młodzieńca niczym węgorze w saku. Weles powiedział tylko kilka słów, które kogoś innego, w innych okolicznościach może by rozśmieszyły, na tyle istotnych jednak, że Bogumił myślał nad każdym. Patrzył na obnażony miecz trzymany przez boga na kolanach z owiniętą niczym powojem na ostrzu żmiją. Ukłonił się i odezwał uważnie: – Bądź pozdrowiony wszechwładny Welesie. Jestem...
Każda z głów Welesa, przerywając Bogumiłowi, wypowiedziała swoją myśl: – Wiem, kim jesteś.
– Wiem wszystko o twoim pochodzeniu, a ty wiesz o nim niewiele. Dlatego nie mów, kim jesteś, bo możesz łacno się pomylić.
– Powiedz mi tylko, co skłoniło cię do wędrówki aż tutaj?
Młodzieniec chciał powtórzyć to, co mówił Wołoszynowi, ale Weles go uprzedził.
– Mój syn usłyszał to, co należało się jego uszom. Teraz rzeknij coś, co jest przeznaczone tylko dla mnie.
Człowiek odczekał chwilę. Wreszcie, pomny nauk Wołoszyna, przemówił:
Witaj przemożny Welesie
Panie ciemności i prawdy
Władco rozumu i myśli
Stróżu przysięgi i prawa.
Witaj...
Zabrakło mu słów.
Weles roześmiał się trójgłosem: – Ładnie, choć to nie wszystko. Czekałem na pewne słowo. Gdybyś je powiedział, nic już nie musiałbyś mówić. Teraz za późno już, odpowiedz więc tylko, po co?
Bogumił, nieco zbity z tropu, odparł, przyklękając: – Stąpając po ziemi, słucham jej mowy, nie wiem, co znaczą jej słowa.
Gdy patrzę na drzewo rosnące przy drodze,
Nie wiem, czy stoję gdzie trzeba.
Czuję, że dusza uchodzi z człowieka
I nie wiem, skąd we mnie ta pewność.
Umiem zobaczyć śmierć i rozpoznać,
A przecież wcale jej nie znam.
Dokąd prowadzą te wszystkie drogi?
Chciał mówić dalej, bo dziwnie składnie mu szło, mimo to bóg mu przerwał.
– Wstań! Odpowiem ci mądrością ludzką: jedna droga do życia, a tysiąc do śmierci – mówiła jedna głowa boga.
– Wygląda na to, że przykrzy ci się w życiu, a twoje tęsknoty nie znajdują ujścia. Jak to ładnie mówicie: póki kto żywy, nie jest szczęśliwy – wtórowała druga.
– Być może jest u ciebie trochę inaczej – darmo, że ci świat szeroki, kiedy trzewik ciasny? A może na śmierć idąc, na ciasny bucik utyskujesz?
– Czas, żebyś wreszcie się obudził i zrozumiał, że jesteś tylko człowiekiem i miejsce w życiu masz już od dawna wyznaczone. Ten z góry i Rodzanice o to zadbali, niestety. Naznaczyli cię gnuśną łagodnością. Wiesz chyba, co to jest, co ciągle ucieka, a nigdy nie wraca?
Człowiek miał myśli napięte tak mocno, aż strzelił odpowiedzią: – Czas.
– Tracisz go. A czas i śmierć nigdy uprosić się nie dają.
Nastała cisza. Niespodziewanie coś pękło w Bogumile. Po twarzy popłynęły mu łzy.
– Nad czym płaczesz? Kto, żyjąc, płacze, śmiejąc się, umiera.
Płakał nad sobą ze wstydu. Stał w obliczu niepojętej siły, która odgadywała każdą jego myśl, nim ta się narodziła.
– Trafiłeś tu, nie bardzo wiedząc, po co i dzięki czemu. I nie wiesz, co ze sobą począć.
– Musi znać bedłki, kto chce grzyby zbierać.
– Nawet nie umiesz rozpoznać, co jest dla ciebie pożyteczne. Czego tu się spodziewałeś? – zakończyła trzecia boża głowa i znów zrobiło się cicho.
Bogumił nie znał odpowiedzi, ale powoli przechodziło mu wzburzenie. Wreszcie zakołatała w nim właściwa myśl. Nie płakał już. Chwilę jeszcze się zastanowił i powiedział równie ogólnie jak bóg: – Doszedłem aż tutaj, żeby znaleźć to, czego mi ludzie nie dadzą.
– Wszystko, co rzekłem, mógł powiedzieć dowolny z ludzi – padła szybka odpowiedź z lewa.
– Tak, ale ja chciałbym usłyszeć więcej – ocierając łzy, odparł spokojnie młodzieniec. – Przecież im bliżej źródła, tym woda jaśniejsza. Ja chciałbym się napić źródlanej.
Weles mówił tak, jakby był zaskoczony: – Czy wiesz, czego chcesz? Daję ci możliwość uczciwego ludzkiego życia. Być może będzie szare, ale takie jest najpiękniejsze. Radzę ci jak człowiek, w ludzkiej mowie. Nic nie stracisz, jeśli teraz się wycofasz. To będzie sen i słabo go zapamiętasz. Taki sen, po którym świat wydaje się ładniejszy. Dowiodłeś już wytrwałości i odwagi, co Wołoszyn zwie głupotą. Możesz wyjść bez straty, a niepokoje, jakie będziesz odczuwał, nie przerosną dotychczasowych, codziennych. Nic się nie zmieni, z wyjątkiem tego, że przybliżysz się do ludzi. Nie da ci szczęścia, nawet utrudni życie to, ku czemu tak usilnie a nieświadomie zmierzasz – mówiła głowa ze środka.
– Ta wiedza jest niczym cień. Jest widoczna, lecz nic nie znaczy. W twoim umyśle pojawią się pytania, a odpowiedzi na nie będą przykre. Wiem, że tajemnice kuszą ludzi, ale czy życie nie jest powabniejsze? – dorzuciła lewa.
– Pomyśl wreszcie o życiu, bo na razie niewiele mu myśli poświęcałeś. Dla ciebie śmierć ma nieludzki powab. A cóż ty, młodzieniec, możesz chcieć od śmierci? Pamiętaj, człowiecze, niedługo nie będzie cię na świecie. Póki więc żyjesz, to żyj, bo umierać trzeba – zakończyła prawa.
Człowiek milczał i tylko patrzył na miecz.
Weles zrozumiał.
– A jednak chcesz tego...
– Tak.
– Wchodzisz na tysiąc i jedną drogę.
– Wiem.
– Niczego nie dostaniesz za darmo. Tylko bieda uczy człowieka rozumu.
– Jedna bieda nie dokuczy, jedno szczęście nie utuczy – uśmiechnął się Bogumił, ale ponieważ głupio wyszło, spróbował zatrzeć złe wrażenie i chyba mu się udało: – Nigdy moje życie nie było takie jak innych. Od dawna miewam widzenia, przepowiadam przyszłość, wyczuwam śmierć... Nie panuję nad tym. I nie jest z tym łatwo! Boję się zamknąć oczy, bez widzeń nie umiem jednak już żyć! Chcę tylko spokojnie zasnąć i się zbudzić, gdy przyjdzie na to pora. Aż się boję, że siedzi we mnie zmora, bo bywają bezsenne noce, kiedy oglądam nieznane strony. Czuję też wielki strach, nie wiem przed czym, albo zmuszającą mnie do płaczu tęsknotę, o której, boże, mówiłeś. Nigdzie nie znajduję sobie miejsca. Daliście mi uzdolnienia i pokazaliście tkwiącą w nich moc, zanim tu przyszedłem. To już się dzieje, to, przed czym mnie, boże, ostrzegasz. Nie chcę, aby one mną rządziły. Chcę nad nimi panować... – urwał żarliwą przemowę i dodał cicho: – Wiem, że nie przypadkiem z tobą rozmawiam.
Tym razem to Weles trwał chwilę w milczeniu.
– Twoja mowa napełnia mnie smutkiem – powiedziała prawa głowa. – Czy wiesz dlaczego?
– Nie.
– Jesteś Bogumiłem. Nie powiedziałem: „masz na imię Bogumił”, lecz: „jesteś Bogumiłem”. To imię i przeznaczenie zarazem. Imiona często odzwierciedlają kształt duszy i ciała człowieka, nawet jeśli pozornie znaczą coś przeciwnego. Dzieje się tak, że człowiek stara się być jak jego imię, a inni ludzie, świadomie bądź nie, w tym mu dopomagają. Jest tylko jedna trudność. Imię to jeden wyraz, a jednym wyrazem nie można określić człowieka, najwyżej to, co w nim przeważa. Tak też jest z tobą. Pamiętasz postrzyżyny? Sobiesław był przeciwny nadawaniu ci świętego imienia, bo wiedział, jak miano wiąże się z życiem. Zgodził się jednak na nie. Teraz wiesz już, dlaczego z tobą rozmawiam? Ja i inni bogowie lubimy cię.
– Pragniesz naszej wiedzy, a to smutne, bo będziesz musiał przejść przez doświadczenia dla ludzi złe, groźne i przerażające. Ta wiedza wymaga wielkich czynów. Wiąże się z niepoślednim zadaniem, zadaniem nad ludzkie siły. Nad twoje też, tym bardziej że nie spotkasz zrozumienia u ludzi, a i sam nie całkiem pojmiesz, czego chcemy. Obawiam się, że dam orzechy temu, który ich gryźć nie może.
– Powtarzam ci raz jeszcze: możesz się cofnąć na swoje miejsce w świecie. Bądź pewien, jest ono między ludźmi. Myślisz, że twoje życie wygląda inaczej?
Bogumił znów wpadł na dobry pomysł: w odpowiedzi posłużył się zagadką.
– Pierwsze, nie pamiętam.
Drugie, nie czuję.
Trzecie, nie wiem .
Po raz wtóry złoto na twarzach boga znieruchomiało. Nie dlatego, że nie znał odpowiedzi na zagadkę. Odpowiedź człowieka mu się spodobała. Zadumał się, po czym odezwał: – Ludzie są przecież jak oczy. Innych widzą, siebie nie. Tę zagadkę dobrze wybrałeś jako odpowiedź. Chciałbym, żebyś pojął ją na nowo.
– Dostaniesz jedną kroplę wody. Jedno nasionko. Jeśli wytrwasz w zamiarach, jeśli zdążysz nabrać mocy, może zrozumiesz, czym masz nam się odwdzięczyć. Jest w tym, co powiedziałem, o dwóch częściach twojej zagadki.
– Pozostała trzecia. Na nią znajdziesz odpowiedź gdzie indziej i trochę później, ale nieuchronnie.
– Masz więc odpowiedzi na kilka zadanych mi pytań. Jeśli jeszcze w coś wątpisz, to pomyśl tak: świat jak las, człowiek niczym liść.
Wtedy Bogumił, rozochocony dotychczasowym powodzeniem, rzekł: – Lasem wicher tłucze, a człowiekiem dola.
Ledwie to wypowiedział, pożałował, bo zważywszy na miejsce, w którym przebywał, i osobę, z jaką rozmawiał, niezbyt mądrze postąpił. Prawie wymienił imię Dodoli, niemile słyszane pod ziemią.
Weles wytknął potknięcie młodzieńcowi: – Mówisz prawdę niepełną. Człowiek też może wpłynąć na swoje życie, jeśli tylko zechce. Spójrz na siebie. Tyle dróg przed tobą, tyle pokus, a ty wybierasz tylko jedną, nie znając nawet jej kresu. Nieprawda, że ktoś chciał, żebyś na nią wszedł. To wyszło z ciebie. Poza tym na ludzkie życie wpływają też inni ludzie. W jaki sposób mogłaby ci powiedzieć moja żona, ale ta wiedza nie jest ci potrzebna. Może kiedyś. Tyle ci tylko rzeknę: słowo to potęga. Nawet słowo ludzkie. A kto chce nim władać, musi je szanować.
– Czas już się pożegnać. Wszystkiego dobrego, Bogumile. Pomyśl, że wieje wiatr i idź zgodnie z jego podmuchami na zachód. Zaprowadzą cię do źródła wody jasnej, aż oślepiającej.
– Co będzie dalej, to zagadka. Jestem pewien, że ją rozwiążesz lub znajdziesz choćby przybliżoną odpowiedź.
– Pamiętaj: nie czyń niczego, co mogłoby zmienić twoje imię. Postaraj się więcej nie przystawać w pół kroku. Do widzenia.
Trzecia twarz milczała.
– Do widzenia Wielki Welesie – młodzieniec się ukłonił.
Gdy podnosił głowę, spostrzegł wychodzący spod szaty boga gruby złoty łańcuch wrośnięty w korzeń dębu. Nie miał już pewności, czy bóg rządzący połową świata jest z kamienia. Pewne zaś było, że jest niewolnikiem jednego miejsca. Bogumił odchodził wstrząśnięty tym widokiem. Nie przyszło mu na myśl, że wybór drogi nie miał znaczenia. I tak wszystkie były jednakowe, a prawdy od drwiny jeszcze nie umiał wtedy odróżnić.
••••
Zadumany Bogumił zabrnął w gąszcz jałowców. Początkowo szedł między nimi, omijał je, potem musiał jednak przedzierać się między klującymi igłami. Wreszcie, raz, drugi i trzeci, rozgarnął gałęzie i przeszedł nad nimi – nawet nie spostrzegł, że częściej depcze po gałęziach, niż stąpa po ziemi. Zresztą krzewy, to nie właściwe słowo – jałowce były ogromne niczym drzewa. Z zadumy ocknął się dopiero wtedy, gdy stracił rozeznanie, gdzie góra, gdzie dół i w którą stronę zmierza.
Oplatały go zewsząd sprężyste okowy i mu się zdawało, że w miarę przemieszczania, wyrastają przed nim, za nim, z góry i z dołu coraz to nowe gałęzie, zmieniając szarość w mrok, a mrok w ciemność. Parł jednak przed siebie, choć każdy ruch kończył się bolesnym ukłuciem. Bezruch też, bo gdy próbował odpocząć, tysiące wonnych igieł wbijało się w niego, wymuszając ruch, a ruch powodował trwalsze spętanie.
Zawrócić się nie dało, ścieżki żadnej nie było. Młodzieniec się zmęczył, próbował więc odpocząć, zebrać myśli, ale to było niemożliwe – gdy się zatrzymywał, opadał między gałęzie a pnie tak napierały, że oddychać było ciężko, nogi i ręce boleśnie klinowały się w przypiennych skosach. Wreszcie utknął, ale znalazł jako takie oparcie dla nóg, rozepchnął się łokciami, zaparł. Miał przed twarzą przestrzeń nie sięgającą dalej niż na piędź – wystarczyłoby pochylić głowę, a w nos wbiłyby się setki kolców. Myśl odzyskała trochę swobody, ciało drżało jednak z wysiłku, ale było to jakieś wytchnienie.
Gdzież są wiatry, o których mówił Weles? Czyżby tak wyglądała wybrana przeze mnie droga?, pomyślał i nie dając sobie czasu na zastanowienie, odpowiedział: Jest taka, i już nigdy nie będzie inna!
Po krótkim odpoczynku, od którego aż drżał z wysiłku, znów ruszył. Zapadał się w jałowcowym gąszczu, jakby w bagnie, brnął bez dotykania ziemi, przedzierając przez ciasne plątaniny. Chciał wyjść do wierzchołków, ale przy pniach były same ostre, wielkie kolce, gałęzie zaś robiły się wiotkie i nie utrzymywały jego ciężaru – opadał w pułapki skosów między pniami a gałęziami. Ledwie się wydostał z tych paści – wbity tułowiem w gałęzie nie znajdował oparcia dla rąk i nóg, więcej więc już nie próbował sięgać wierzchołków, tylko przeciskał się dalej.
Bogumił liczył, że – drapany, kłuty, uderzany po twarzy i zapadający się w plątaninę gałęzi – przebrnął pięćdziesiąt kroków od odpoczynku będącego chybotliwym zawieszeniem. Trwało to długo, jak długo – nie umiałby określić. Wreszcie kłujący bór nieco osłabił nacisk, człowiek mógł więc czynić swobodniejsze wykroki, ciemność ustąpiła mrokowi, mrok szarości. Dotknąwszy stopą ziemi, poczuł się jak nowo narodzony. Położył się na ziemi i patrzył w górę, ale nie na niebo, tylko na szarość wycinaną kształtami rozcapierzonych nad nim gałęzi jałowcowych, bo spod ziemi nieba nie widać. Gdy przestał dyszeć, ruszył w dalszą drogę.
Las jałowców wielkich niczym świerki zrzedł. Coś między drzewami nie tyle prześwitywało, bo było od nich znacznie ciemniejsze, co raczej majaczyło. Widok przywodził młodzieńcowi na myśl gradową chmurę widzianą z głębi lasu.
To nie była jednak ciemna chmura, lecz pień dębu, rozległy niczym ściana mglistego zachodu. Bogumił poczuł na plecach wiatr, tchnienie powietrza – Weles nie kłamał, mówiąc, że będzie go wiódł wiatr. Wtedy też się domyślił, że te dwieście czy trzysta kroków wśród igieł musiały być próbą, którą pomyślnie przeszedł. Pokrzepiony powodzeniem, ale także zaniepokojony domysłem, że na tym trudności może nie być koniec, raźno zmierzał przed siebie, w dół.
Odpoczynek, pomyślnie przebyta próba, obniżenie ziemi no i wiatr spowodowały, że Bogumił nie szedł. Podbiegał jak to czyni młody człowiek schodzący z góry. Dał kilka susów i znalazł się nad brzegiem strumyka. Poszedł pod jego prąd, czyli znów trochę w górę, cały czas w stronę ciemnej ściany majaczącej między drzewiastymi jałowcami. Strumień dowiódł go do niej, czyli do pnia ogromnego drzewa, wbitego w szarą przestrzeń tak wysoko, że okiem tego nie sięgał. Wzrok, nie znalazłszy oparcia, spadł do stóp drzewa. Tak znalazł źródło – okrągły staw, szeroki na kilkanaście kroków. Bogumiła pochłonął ten widok.
Woda była czysta. W szarości, co panowała wokół, wydawała się żywym srebrem jaśniejącym własnym blaskiem. Pogłębiały to wrażenie ciemnozielone, trujące cisy otaczające źródło ze wszystkich stron, wyciągające gałęzie daleko nad jego powierzchnię. Bogumił ucieszył się z tej zieleni, choć jadowitej. Nareszcie żywa barwa! I nie jałowiec!, uśmiechnął się po raz pierwszy od wejścia do podziemi.
Srebrne źródło przywodziło na myśl zwierciadło. W ślad za tym pojawiała się chęć obejrzenia własnego odbicia. Bogumił miał na to ochotę, ale nieuświadomiony lęk powstrzymał go przed pochyleniem się nad lustrem. Wtedy nie potrafił wyjaśnić przyczyn strachu, później wytłumaczył sobie, że bał się przyszłości. Po wielu latach zrozumiał, że w istocie nad brzegiem srebrnego źródła najbardziej lękał się teraźniejszości: że nie jest już żywy, tylko błąkającą się po zaświatach, bezdomną nawką.
Gdy już nadziwował się źródłu, otoczeniu i ponapawał pierwotnym lękiem, zastanowił się nad ciszą, co nastała, odkąd tam się zatrzymał. Poczuł się nieswojo. Przecież na ziemi przy każdym źródle nigdy nie brakło śpiewającego ptactwa, woda szemrze i bulgoce cichutko, wiatr szumi w liściach. Tu zwierzyny nie było, przynajmniej żywej, bo wszelka, jaką pod ziemią oglądał, jawiła się jako martwy kamień; srebrna woda wypływała ze źródła bezgłośnie, nie marszcząc powierzchni nawet drobną falką, strumień płynął cicho, jakby nim nie woda, lecz jej dusza się przemieszczała; wiatr zaś nie miał szeleszczących liści do poruszania, tylko gałęzie jałowców i – przy źródle – cisów, ale w ich igłach nie szumiał, ba – żadna gałązka nawet nie drgnęła, gdyż ledwie Bogumił postawił stopę na brzegu jeziorka, ustało popychające go do wędrówki tchnienie Welesa.
Młodzieniec usiadł, ramionami oplótł kolana i oparł na nich brodę. Zadumał się mocno. Domyślał się, co to za źródło, wiedział, jakie drzewo wyrasta z pnia, nie wiedział jedynie, dokąd ma iść i co ma ze sobą począć.
Rozmyślania, co będzie dalej, przerwał chrobot dobiegający z wysoka. Bogumił zobaczył na korze Drzewa Życia schodzącego głową w dół niczym mucha – jak z początku pomyślał nieprzytomnie – psa. Pies schodzi z drzewa? W dodatku głową w dół?! Ale toto miało tylko psią głowę, całą zaś resztę od innego stworzenia. Wyrastające z ramion zwierza skrzydła okrywały niczym szare futro jego nagie ciało, palce rąk i nóg, zakończone wielkimi niedźwiedzimi pazurami, świetnie trzymały się kory. Był ogromny.
Zatrzymał się nad wodą, uniósł łeb. Patrzył niebieskimi oczami i węszył wilgotnymi nozdrzami. Człowiek nie wiedział, co czynić – uciekać czy pozdrowić nieznajomego. Nie zrobił nic. Zwierz chłeptał wodę, jak pies czujnie zerkając na Bogumiła i nadstawiając ku niemu spiczaste uszy. Ugasił pragnienie, odskoczył od pnia drzewa i usiadł wśród gałęzi cisa. Otulił się skrzydłami, jakby mu było zimno. Wojewodzic mógł teraz ocenić, że na siedząco był z nim równy wysokością. A gdyby stanął na nogach jak człowiek?
Psiogłowy bóg przemówił pierwszy: – Nic ci nie zrobię, nie bój się. Nie pilnuję źródła, tylko drzewa. I tych, co mają z nim zwykle do czynienia. Setki lat nie widziałem żywego człowieka. Kim jesteś?
– Bogumił, syn Sobiesława.
– Sobiesława, powiadasz? – bóg coś sobie przypomniał, co zaraz zapytał: – Twoja matka umarła, gdy byłeś dzieckiem?
– Tak.
– Przedzierałeś się przez jałowce, nie przypuszczając, że przechodzisz przez ścianę domu?
– Nie.
– Dla ludzkich oczu raz wygląda coś jak zwierzę, innym razem jak roślina, a kiedy indziej jak kamień. Tylko od sposobu widzenia są w stanie czegoś dokonać. Jesteś zmęczony?
– Nie wiem... Chyba tak. Chociaż...
– Jeśli czujesz pragnienie, napij się wody. Nazywacie ją „żywą”. To dla was dobre. Spróbuj, a poczujesz się lepiej. I świat wypięknieje. – Pysk zwierza jakby się uśmiechnął – Nabierz wodę na dłoń.
Młodzieniec z wahaniem uczynił tak, jak mu bóg przykazał, nie patrząc jednak na wodę – ciągle odczuwał lęk i nie miał zamiaru go pokonywać. Po kilku łykach poczuł się rześko, zniknęły lęki, zmęczenie przepadło, myśli stały się żywszymi. Strażnik drzewa nie kłamał. To co Bogumił wypił, było dobre dla człowieka.
Uśmiechnął się szczerze, a bóg mówił: – W drodze powrotnej od Welesa dotarłeś aż tutaj. To wyczyn jak na człowieka nawet takiego, co go wołają Bogumił. Las jest gęsty i nie sposób cielesnemu człowiekowi przezeń się przecisnąć, a ty tego dokonałeś. Tedy Weles nie zyskał nowej ozdoby wału Wołogoszczy, jak to się stało z wieloma, których nadto sobie upodobał. Ty byłbyś pewnie psem albo wilkiem.
– Ten czarny wał grodu to nie rzeźby, tylko skamieniałości ludzkie?
– Dobrze się domyślasz. Mało tego. Te jałowce, co przez nie przeszedłeś, to ci sami ludzie, tylko pod inną postacią. Od zewnątrz widzisz ich jako plątaninę zwierząt, a od środka jako gąszcz jałowców.
Bogumił o nic więcej nie pytał, jego myśl zapadła się w sobie – nieprzypadkowo Weles posłużył się tyloma przysłowiami o śmierci, a i opowieści różnych żerców o tym, że za wiedzę bogów trzeba ofiarować samego siebie bez reszty, bo i tak sami wszystko wezmą, wspomniał. Prawdą jest, że jeśli podziemni bogowie znajdą w kimś upodobanie, to go zabierają z ludzkiego żywota. Tego doświadczał Bogumił, i to go przygnębiło.
Psiogłowiec przerwał milczenie: – Co cię przywiodło? – Widząc, że po pytaniu Bogumił czegoś szuka w myślach, a spojrzeniem, przed chwilą nieruchomo wbitym gdzieś pod nogi, teraz ucieka, nastawił uszu i dodał: – Nie bój się. Możesz mi ufać bardziej niż tym, co wypuścili cię ze swoich łap. Wiesz chyba, kim jestem?
– Wiem. Nie wszyscy wierzą w twoje istnienie, jednak jesteś...
– ...póki Weles nie urwie łańcucha na dobre. Stanie się to dopiero wtedy, gdy po kropli twojego życia upłynie jeszcze rzeka innych żyć takich jak twoje. Powiesz więc, dlaczego doszedłeś aż tu? I po co?
– Przyszedłem, aby się napić, ale nie z tego źródła, lecz źródła wiedzy o świecie i sobie. Miał stąd ktoś poprowadzić mnie dalej.
Pies opuścił uszy i pokręcił łbem przecząco.
– Wybrałeś złą porę, złą drogę, złą mowę – odezwał się. – Wprawdzie nie jestem tym, który ma cię dalej prowadzić, ale chętnie to zrobię. Wywiodę cię stąd. Pewnie ten, co miał być twoim przewodnikiem, boi się tu podejść. Oni mnie unikają, bo jestem władny zadać im ból. Nie robię tego bez potrzeby, ale w twojej obronie z ochotą przegryzłbym nawet smoczą szyję. Jak tu się dostałeś? Kto cię prowadził? – powiedziawszy to, zaczął węszyć, patrzeć na wszystkie strony, nasłuchiwać, aż znieruchomiał niczym pies, co wyczuł zdobycz.
Bogumił odpowiedział ze smutkiem: – Do Welesa przyprowadził mnie Wołoszyn. Myślałem, że właśnie jego tu spotkam...
– Obiecali ci wiedzę?
– Prosiłem ich o to...
– Pragniesz jej rzeczywiście?
– Tak – przyznał Bogumił jakby od niechcenia.
Bóg na chwilę znieruchomiał, jakby był posągiem samego siebie.
– Niepotrzebnie pytałem. Chcesz iść dalej, w nieznane?
– Tak.
– Dotychczas zanadto cię nie skrzywdzili. Może i później tego nie uczynią, w co wątpię, a nie chciałbym, żeby moje obawy się spełniły. Ale jeśli cię stąd zabiorę, nie ziszczą się twoje pragnienia, no i co już trwa, musi się dopełnić... Wysłuchaj mojej rady: nie ufaj im. Nigdy. Popatrz tylko na źródło. Dziwowałeś się pewnie, jakie jest gładkie, jakby nieruchome, nieprawdaż?
– Tak.
– Nie jest już takie, bo coś zakłóca jego gładkość. Nie zauważyłeś tego?
– Nie.
– Przypatrz się uważnie, a dostrzeżesz.
Bogumił się pochylił i patrząc z ukosa, zauważył, że, istotnie, zwierciadło co chwila pokrywało się ledwie wyraźnymi kręgami. Zapytał, nie podnosząc głowy: – Co to jest?
Odpowiedziało mu odbicie boga w wodzie: – To Weles. Szarpie łańcuchem. Wszystko wie, jego mądrość nie ma granic, zna początek, świadomy jest końca, a jednak szarpie, ciągle szarpie, choć łańcuch nigdy nie puszcza. Nie nadszedł jeszcze czas próby, a on mimo to próbuje. Wiesz chyba, co by było, gdyby Welesowi udało się zerwać łańcuch?
– Koniec świata?
– Właśnie. Świata, który stworzyli Weles i Świętowit. Chyba nawet bardziej Weles niż Świętowit. Zauważ, kres świata, którego porządku i praw strzeże z doskonałą, a nawet pokazową uczciwością, ma być dziełem jego stwórcy.
Bogumił nie pokazał po sobie zdumienia. Nadal się przypatrywał wodzie, gdy raz na jego dziesięć uderzeń serca nieznaczna zmarszczka odrywała się od brzegów jeziorka, biegła po powierzchni do środka, po czym znikała w chlupnięciu, jakby ktoś palec tam przyłożył.
Bóg, niezrażony milczeniem człowieka, mówił: – W nich to jest najbardziej przerażające dla ludzi: pragnienie niszczenia własnych dzieł. Wiecznotrwałość jest dla nich niemożliwa, a piękno i miłość zawsze muszą nieść cierpienie. Nigdy nie są syci cudzego bólu. Dlatego lękam się o ciebie. Im bardziej kogoś lubią, tym nienawistniej potrafią go potraktować... Przemądry Weles szarpie, choć może być zmysłami wszędzie tam, gdzie zechce – zaśmiał się drwiąco. – Wiesz, człowiecze, jak jest w istocie z jego niezmierną mądrością?
Bogumił zaprzeczył milcząco.
– Zna wszystkie odpowiedzi – psiogłowiec wyjaśnił – ale tylko na te pytania, które inny zada... Jeśli go nie pytać, nie wie! – widząc osłupienie młodzieńca, zmienił brzmienie głosu na spokojne. – Patrz na wodę i mów, co widzisz.
Bogumił przemógł strach i spojrzał na srebrne zwierciadło tak, jakby miał się w nim przejrzeć. Błyszcząca powierzchnia stała się czarna jak bezdenna otchłań, aż odsunął się od brzegu, aby nie wpaść w przepaść.
– Czarna woda.
– To nie wszystko. Patrz!
Coś wielkiego wypełniło młodzieńcowi serce, wzruszenie pięknem i niesamowitością widoku. Doznawał właśnie tajemnicy odrodzenia. Co chwilę musiał wycierać oczy z radosnych łez. Na pustą czerń, na głębię, powoli wychodził złocisty krąg. W jego ogromie można było się zgubić.
– Poznajesz? Upij teraz trzy łyki wody, z prawej dłoni.
Zrobił, co bóg przykazał.
– Masz teraz trzy puste dni, trzy puste noce, jak ten miesiąc, słońce Welesa, co miało kiedyś umrzeć z jego rozkazu i pociągnąć za sobą śmierć Swaroga. To cię uchroni. Gdzieś tam czeka na ciebie Chors, którego samo imię wywołuje na ziemi nieszczęście, a miesiąc przy nim chudnie. Nie wiem, co się roi w tej jego podłej główce, ale wiesz chyba, czego można po nim się spodziewać. Idź do niego, bo się niecierpliwi.
Pies odchylił łeb i powiedział ze smutkiem jakby w dal, nie do człowieka: – Ileż w nich złości i obłudy. Gadają o pięknie, a pasą się szpetotą. Proste skrzywić, zdrowe przyprawić o paskudną chorobę, dobre zepsuć, a wszystko okulawić. I narzekać, że nie wyszło doskonałym. – Znów spojrzał na Bogumiła. – Idź już, człowiecze. Według ich zamiarów nie mieliśmy się spotkać.
O ile wcześniej Bogumił chciał iść, to w tej chwili chciałby pozostać dłużej przy źródle. Przeto powiedział z niechęcią: – Żegnaj, Siemargle.
– Nie żegnaj, Bogumile, do widzenia. I niech cię lepsi bogowie prowadzą niż smoczy syn.
Młodzieniec ukłonił się Siemargłowi, po czym, żeby go nie urazić, odszedł tyłem na dziesięć kroków i dopiero wtedy się odwrócił. Powoli, z podniesioną głową, poszedł w stronę niechętnie przez tego dobrego boga wskazaną.
Przeszedł sto jeden kroków (nie liczył, ale wiadomo, że tyle), gdy nagle znikąd ukazał się przed nim następny bóg. Tego powinien lękać się najbardziej, ale po tym, co usłyszał od Siemargła ze swoimi lękami i odwagą jakby się huśtał na linie, po tych stu i jeden krokach w stronę złego, nie przestraszył się widoku najstraszniejszego z bóstw o czarnym obliczu.
••••
Z pomarszczonych ust Chorsa wystawały ciemne kły, krwawe oczodoły wypełniały źrenice wielkie jak u wołu, na policzkach widać było wielkie krosty. Młodzieniec się nie bał, a było kogo się bać nie tylko ze względu na wygląd, lecz również moce i czyny. Przecież nie kto inny tylko Chors władał śmiercią i chorobami. Tymczasem Bogumiłowi wydało się śmieszne, że bóg nosi czerwoną czapkę na skudlonych włosach, a jakżeby inaczej – czarnych. Nie zdziwił się, gdy Chors z rękawa szarej szaty wyciągnął złotą chustkę; jeśli człowiek miał pozostać żywy, bóg musiał zasłonić tym złotem swoje usta.
– Cześć ci oddaję, Chorsie – powiedział człowiek bez okazywania strachu, nieledwie uśmiechnięty.
Ukłonił się, a bóg uczynił w odpowiedzi coś śmiesznego: rozłożył skrzydła.
Opowiadano Bogumiłowi, że skrzydła Chorsa są żółte, pokryte woskiem. Miały być jak nietoperza. Kto je jednak widział za życia?
Skrzydła kształtem nie przywodziły na myśl nietoperzowych, nie były niesamowite czy straszne. To były skrzydła ćmy. Pokrywał je nie wosk, lecz krecia sierść. Z wierzchu szarobrązowe górą, czerwone u dołu, od spodu, co w tej właśnie chwili młodzieniec oglądał, czarne z białymi końcami.
Tedy Chors rozłożył skrzydła. Ich czerń zasłoniła Bogumiłowi świat, odkreślając resztę widnokręgu dwiema białymi liniami. Młodzieniec klęknął i opuścił głowę jak przed Welesem, tyle że bez strachu.
Bóg się odezwał, przecież po to złotą chustką zasłonił usta: – Zadziwiające, jak człowiek pochodzący z wysokiego rodu nie umie odezwać się grzecznie ani zachować jak przystoi. Wymieniłeś tylko jedno z moich imion, a mam ich przecież więcej. Dlaczego?
– Bo to imię najdostojniejsze.
– Tym imieniem łatwo mnie przywołać, dlatego jest zakazane wśród ludzi. Lepiej go nie wymawiać.
Bogumił powiedział bez większej obawy: – To ludzie tak sądzą, dlatego mało kto je zna. Ale nie jesteśmy wśród ludzi, chyba więc nie zachodzi potrzeba wymawiania twoich pospolitych imion. Wiesz przecie, boże, że nie chciałem cię obrazić. Dlatego użyłem imienia, którego nikt na ziemi nie śmie wymówić bez należytego szacunku...
– ...I strachu, człowieku, i strachu. W tobie strachu jest niewiele. Dlaczego?
– Zawiązałeś chustę na ustach.
– Tylko tymczasem. Ale jeszcze popatrzę na twój strach. Powiedz, czy Czarnogłów nie brzmi bardziej swojsko?
Po dłuższej chwili młodzieniec odpowiedział: – Mógłbym cię, boże, tak nazwać, ale nie śmiem. Imię Chors jest starsze, tu stworzone, do tego miejsca pasuje. Nigdy inaczej cię w myślach nie nazywałem, nigdy też nie miałem zamiaru cię wzywać, dlatego tylko szeptem i rzadko wymawiałem je na ziemi. Ono samo w sobie nie jest straszne. Straszne jest tylko to, co może potem się wydarzyć.
– Wypowiedzenie imienia Czarnogłów nic strasznego za sobą nie pociągnie?
– Tak, ale na ziemi, a czy tutaj, nie wiem.
Straszny bóg nie za długo milczał. Gdy się odezwał, nie było już groźby w jego głosie: – Czy Chors, czy Czarnogłów, czy Trupiec, każde imię oznacza mnie, za każdym z nich idą czyny mi właściwe, pod każdym imieniem jednakie. Tylko ludzka myśl nie dopuszcza do tych rzeczy strasznych, które nie muszą się wydarzyć, jeśli się wydarzyć nie mają. Ja i tak jestem tam, gdzie pragnę lub być powinienem. Jeśli nie ja, to moi posłańcy. Nie trzeba wymawiać mojego imienia, ale przywoływany chętnie przybywam. Wstań i chodź za mną. Bycie przewodnikiem żywego człowieka to rzadkość.
Złożył skrzydła i się odwrócił. Wskazał miejsce obok siebie. Bogumił spojrzał na jego plecy – są ćmy, które mają ludzką czaszkę między skrzydłami.
Chors zauważył to jego nazbyt ciekawskie spojrzenie.
– Szukasz znaku? Nie noszę go na sobie. Jeśli chcesz, możesz go zobaczyć oczyma wyobraźni. Tymczasem pójdź.
Nastały nowe widoki, przy tym zrobiło się ciemniej. Niziutkie jałowce rosły gęsto, wyglądały niczym trawa. Gdzie okiem sięgnąć, tam szarozielona jałowa równina. W dali zaś wał czarnych gór. Nad nimi szarość.
Chors z twarzą ciągle zasłoniętą szedł wpatrzony w dal. Nie spoglądał na ludzkiego towarzysza. Milczał.
Bogumił obejrzał się za siebie, na potężny pień Drzewa Życia. Choć został daleko w tyle, nadal robił ogromne wrażenie, wydawało się więc, że jest blisko. Ale to było tylko złudzenie – tak samo jak widok gór, mamił oko bliskością.
Początkowo Bogumił nie zwrócił uwagi na lekki podmuch zimnego wiatru liżącego go po plecach, myślał o tym, jak się zachować przed obliczem Chorsa, gdy bóg zechce przemówić. I zastanawiałby się dłużej, ale następne podmuchy już nie były słabe. Wiatr się wzmagał, jednocześnie robiło się coraz zimniej. Człowieka przeszły dreszcze. Szedł, kuląc się, wicher omal nie zwalił go z nóg. Jego boski przewodnik nie pochylił nawet głowy. Zimno przenikało młodzieńca na wskroś, wokół wirowały płatki śniegu. Bogumił starał się osłonić głowę i uszy, ale nic z tego nie wychodziło. Zatrzymał się więc.
– Schowajmy się!
Bóg obrócił się powoli, nastawił twarz do wiatru i rozłożył skrzydła. Zamknął oczy i powiedział: – Nie, to byłoby nieuczciwe. Weles kazał pokazać ci to, co najpiękniejsze, nic przed tobą nie ukrywając. Musisz zaznać istoty piękna, rozsmakować się w nim. Dajemy ci czyste piękno. Mógłbym pokazać ci złoto, srebro, mógłbym zaprowadzić cię w miejsca, gdzie zgromadzono wszelkie bogactwa ziemi. Ale one nie są tak nieskazitelnie czyste jak śnieg.
– Ale ja marznę! Trudno mi się poruszać, nawet mówić! – przyznał Bogumił, szczękając zębami.
Śnieg pokrył Chorsa całunem. Biała ćma. Odpowiadała człowiekowi biała już, nie czarna twarz. Chors nie zamknął oczu, więc płatki śniegu niknęły w czarnych jakby wpadały do dwóch studni.
– Chciałbyś zaznać czystego piękna, niczego nie czując? Jak mógłbyś je docenić? Bez wyrzeczeń, bez trudu i bólu? Nic wartościowego łatwo nie przychodzi.
Śnieg zamienił się w padające gęsto igły. Bogumił nie widział już stojącego tuż obok Chorsa. Lodowe drobiny sięgały kolan. Z wysiłkiem postąpił kilka kroków. Spojrzał na dłonie pokryte białym szronem. Zrozumiał, że Chors ubiera go w śmiertelną koszulę i myśl w nim omdlała.
••••
Obudził się w miejscu ciemnym. Leżał, a Chors przemawiał głosem nieomal zabawnym: – Przed oblicze twe, ojcze, przywiodłem żywego człowieka. Jest trochę strudzony drogą, musisz więc nieco poczekać.
Chorsowi odparł gderliwy, ropuszy skrzek, każdym słowem tętniący w członkach Bogumiła przejmującym bólem, aż człowiek wył, póki słyszał słowa: – Synu! Stworzyłeś mym oczom widzenie, co mnie wzruszyło szczerze.
Szkoda, że jego przedmiot niezdolny jest w piękno wierzyć:
Biała pustynia
Jak pokryta śniegiem rola
A na niej bezbronny człowiek
Podobny do szczenięcia.
Bolesny głos ustał na chwilę, którą wypełnił Chors: – Na imię ma Bogumił. Nie widać tego po nim. Kuli się w kłębuszek, bo nie ma gdzie się schronić.
I znów drwiące skrzeczenie wbiło w człowieka kołki słów:
Wstań bezczelny człowiecze
Pychą zadufany w głupocie
Tu miejsce i czas na śmierć
Bądź gotów na jej przybycie
Nieszczęsny człek przestał wyć i wstał dopiero wtedy, gdy głos umilkł, inaczej ból nie pozwalał mu na żaden ruch. Szybko pojął, gdzie jest. Próbował się ratować.
– Każde twe słowo, boże, drąży mnie niczym rozpalone żelazo. Proszę cię, uczyń swój głos mniej bolesnym. Nie mogę zebrać myśli.
Nyja na to odparł biczem zdań: – Myśl za górami, a śmierć za plecami. Gadka za morzem, a śmierć za pasem. Zrób z nim coś, synu – zwrócił się do Chorsa. Ten zdjął chustę z przerażającej twarzy i powiedział: – Póki żywy, nie będzie szczęśliwy.
Wtedy Bogumił usłyszał szurające kroki. Dał wyraz rozpaczy.
– Przecież tyle czasu szedłem, tyle widziałem i słyszałem! I to wszystko na marne? Jestem młody, mogę jeszcze zmienić swoje życie!
I tym razem w odpowiedzi usłyszał szydercze zdania, z których pierwsze i trzecie rwały go w środku na strzępy: – Śmierć nie pyta o lata.
– Śmierć nie przebiera, w zęby nie patrzy.
– Do nawii stąd tak blisko, że żal z tego nie skorzystać.
Człowiek spojrzał w tam, gdzie był Nyja, ale prawie niczego nie zobaczył, tylko czarny, niewyraźny zarys w ciemnościach. Wtedy śmierć go objęła. Ujrzał białą plamę niewieściej twarzy, gdy przywarła do jego ust.
Głos Nyi ukąsił go wówczas, gdy język śmierci wyrywał zeń duszę: – Źle ci w zimie, źle ci w lecie, co po tobie jest na świecie?
••••
Zaginionego syna wojewody Sobiesława szukano trzy dni. Wreszcie ktoś w zielonym, sięgającym kolan zbożu zobaczył coś, jakby kretowisko. Tym kretowiskiem okazała się uwalana ziemią płowa głowa Bogumiła. Co dziwne, obok nie było śladów kopania czy zakopywania, czy też jakiegokolwiek rycia w ziemi. Głowa człowieka widniała w gąszczu młodej pszenicy jak rzucony głaz albo – co niewiarygodne – jakby chciał wyjść w tym miejscu spod ziemi.
Odkopano młodzieńca, a jego lodowate ciało w zetknięciu z majowym powietrzem pokryło się szronem. Bogumił w ręku tak mocno zaciskał gałązkę jałowca, aż kolce trzeba było wyrywać mu z dłoni.
Leżał martwy trzy noce i trzy dni. Odprawiono już przy narach obrzędy życia, lecz ktoś stwierdził, że udawanie nie zastąpi prawdziwego dziada i baby, dlatego na ostatnią noc zamknęli z truchłem wojewodzica dwoje młodych, co się dopiero pobrali. Młodość w nich była silniejsza od strachu, a wstydzić się nie mieli czego, bo trup nic przecież nie mógł zobaczyć.
O wschodzie słońca Bogumił otworzył oczy. Uznano, że życie zawdzięcza młodym, co z nim noc spędzili, bo nikt przecież nie wiedział o spotkaniu Bogumiła z Siemargłem i wypiciu przezeń Żywej Wody.
Tak Bogumił przeżył własną śmierć. Po raz drugi za swojego krótkiego życia, odprawiono przy nim obrządki pogrzebowe, po raz trzeci się narodził, chociaż przemierzył dopiero jedną nić. Co z następnymi?