Читать книгу Doskonałe dziedzictwo - Penny Vincenzi - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

To była miłość od pierwszego wejrzenia; coś, co przyprawia o zawrót głowy, zapiera dech w piersiach, zmienia życie. Wcześniej tylko dwa razy miała przemożne wrażenie, że coś jest właśnie dla niej, że tylko to chciałaby robić i tym być. Nie wahała się, nie bawiła się w głupie gry, nie powiedziała, że się zastanowi, lecz oznajmiła, że bardzo jej się to podoba, a potem spojrzała na zegarek i widząc, że już jest spóźniona na spotkanie zarządu, szybko się pożegnała i wyszła z restauracji.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła teraz, w taksówce, był telefon do męża. Zawsze tak było, on musiał wiedzieć, a ona musiała go poinformować. Był przecież częścią tego wszystkiego, jego życie także miało ulec zmianie, a ona wiedziała, że nie będzie się mógł doczekać rozmowy na ten temat przy kolacji. Z tym że ona oczywiście spóźni się na kolację, przypomniała mu o tym, on zaś tylko lekko westchnął i powiedział, że będzie na nią czekał.

On jest naprawdę bardzo zgodnym człowiekiem, pomyślała. Miała wielkie szczęście.

– No cóż, to było bardzo zadowalające. – Hugh Bradford usiadł wygodnie i zamówił brandy. Zwykle nie pił w trakcie lunchu, zadowalał się wodą i małym kieliszkiem szampana dla przypieczętowania umowy. Chętnie by się napił, nieraz przychodziło mu do głowy, że znakomity befsztyk Wellington, który właśnie jadł, naprawdę zasługuje na popicie czymś lepszym niż woda. Odmawiał jednak, a trudno było sobie wyobrazić, by Bianca Bailey zdecydowała się choćby na łyk mocniejszego alkoholu – owszem, wypiła odrobinę szampana, ale z wyraźnie wyczuwalną niechęcią – który zmąciłby precyzję i przejrzystość jej myśli.

Przez chwilę zastanawiał się – rzecz zapewne nie do uniknięcia w przypadku tak atrakcyjnej kobiety – czy kiedykolwiek traciła nad sobą kontrolę, czy przynajmniej uprawiając seks, potrafiła się zatracić, ale szybko wrócił do rzeczywistości. Tego rodzaju sprawy nie wchodziły w grę w jego relacjach z Biancą.

– Tak, to wspaniale. Myślałem, że się zgodzi, ale nigdy nic nie wiadomo... Tak, dziękuję... – Mike Russell, kolega od wielu lat, skinął głową z aprobatą w stronę butelki brandy. – Teraz musimy tylko sprzedać Biancę rodzinie.

– Rodzina nie ma żadnego wyboru – rzucił Bradford – ale myślę, że ona im się spodoba. A przynajmniej pomysł z nią. To lepsze wyjście niż jakiś mężczyzna, tak sobie pomyślą. Umówić spotkanie na początek przyszłego tygodnia?

– Może pod koniec tego? Mamy naprawdę bardzo mało czasu.

– Poproszę Annę, żeby się tym zajęła.

– No więc mam się spotkać z rodziną i zarządem House of Farrell w piątek – powiedziała Bianca mężowi tego wieczoru. – W piątek po południu. Nie mogę się doczekać. To fantastyczny pomysł, Patricku, jak z bajki czy może raczej z Hollywood.

– Naprawdę?

– Tak. Jest oczywiście matka rodu. W branży kosmetycznej prawie zawsze jest jakaś matka rodu...

– Naprawdę? – powtórzył pytanie Patrick.

– No cóż, tak. Pomyśl tylko. Elizabeth Arden, Estée Lauder, Helena Rubinstein...

– Nie jestem pewny, czy mam do powiedzenia coś godnego uwagi o przemyśle kosmetycznym. W tej chwili nie wiem o tym biznesie zbyt wiele. Ale podejrzewam, że się dowiem.

– Mógłbyś. To biznes, którym trzeba po prostu żyć i oddychać, żeby go zrozumieć. W każdym razie ona – ta matka rodu, lady Farrell – założyła firmę w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku wraz z mężem, który zmarł pięć lat temu. Smutne, to było chyba małżeństwo z miłości, trwało prawie sześćdziesiąt lat. W zarządzie są córka i syn, oboje trochę kiepscy, a także druga staruszka, Florence Hamilton, która jest w firmie od początku i zasiada w zarządzie, jak przypuszczam, ze względu na dawne czasy.

– Daję słowo, całkowicie rodzinny biznes.

– W każdym razie w tej chwili mają wszystkie udziały, a lady Farrell nie poddaje się bez walki, ale się podda, bo bank zaraz zakręci kurek, tak strasznie są zadłużeni. Poza tym ja... no dobrze, my, Hugh, Mike i ja – uważamy, że jest w tej firmie coś magicznego. Nie mogę się doczekać, żeby tam pracować. Szykuje się bardzo długie zebranie, to pewne. Dasz sobie radę?

– Oczywiście. Zabiorę dzieci na film o Tintinie. Mówiłaś, że nie chcesz iść...

– Nie chcę. Nic gorszego nie mogłoby mnie spotkać.

– A więc wszystko w porządku – rzucił lekko Patrick Bailey.

W świecie biznesu trzydziestoośmioletnia Bianca Bailey była niczym gwiazda rocka. Nie występowała na scenie O2 Arena ani na Wembley, jej domenę stanowiły finanse, gdzie miarą sukcesu były bilanse i wprowadzanie spółek na giełdę. Ta niezwykle atrakcyjna kobieca wersja Midasa, mająca na koncie oszałamiającą liczbę uratowanych firm, była ulubienicą specjalistów od promocji, z którymi pracowała. Wysoka (blisko metr osiemdziesiąt na płaskim obcasie), szczupła, elegancka, o dużych szarych oczach i z burzą ciemnych włosów, była bardzo fotogeniczna i świetnie wypadała przed kamerą. Elokwentna, pełna wdzięku, szczęśliwa żona i matka trojga uroczych dzieci, mieszkała we wspaniałym domu w Hampstead, naturalnie miała też piękny dom wiejski w Oxfordshire, z uporem, choć niesłusznie, nazywany przez nią domkiem. Niejeden z przyjaciół rodziny uważał, że gdyby Baileyowie nie byli tak mili, budziliby ogólną niechęć.

Bianca zastanawiała się nad swym następnym ruchem – właśnie udało jej się doprowadzić do bardzo korzystnej sprzedaży spółki, której była obecnie dyrektorem naczelnym, a która dotychczas zajmowała zupełnie podrzędną pozycję na rynku kosmetyków do higieny osobistej – gdy zadzwonił do niej Mike Russell z Porter Bingham, firmy inwestującej na niepublicznym rynku kapitałowym, z pytaniem, czy miałaby ochotę na kawę i pogawędkę. Pracowali już razem wcześniej, Bianca wiedziała więc, że Mike ma dla niej propozycję uratowania kolejnej podupadającej spółki potrzebującej jej umiejętności i pomysłowości.

Sytuacja spółki wydawała się beznadziejna – a Bianca nie potrafiła się oprzeć chęci zmierzenia się z beznadziejnym przypadkiem.

– Przyszli do nas – przyznał Mike Russell. – To znaczy, przyszedł syn, Bertram, dość miły. Tracą teraz pięć milionów rocznie i zupełnie nie wiedzą, co robić. Ale jest w tym duży potencjał, zwłaszcza z tobą w zarządzie i prawdopodobnie z perspektywą sprzedaży spółki w ciągu pięciu do ośmiu lat. Przyjrzyj się temu i powiedz, co myślisz.

Bianca przyjrzała się, wzdrygnęła na widok liczb i stanu firmy, zrozumiała, o co chodziło z tym potencjałem, a rezultatem był lunch w Le Caprice i porozumienie między nią a Porter Bingham w sprawie współpracy związanej z inwestycją w House of Farrell.

– Moim zdaniem w pięć lat możliwa jest zmiana z pięciu milionów straty w dziesięć milionów zysku – oznajmiła. – Ale będziecie musieli zainwestować w sumie około trzynastu milionów, czyli dziesięć na początek i jakieś dwa lub trzy pod koniec, żeby zapewnić rozwój. Tak, uważam, że da się to zrobić.

Uśmiechnęła się do Mike’a i Hugh szerokim uśmiechem w stylu Julii Roberts. Lubiła ich obu, a Hugh był niezwykle przystojny, choć w konwencjonalny, niewyróżniający się oryginalnością sposób. Często myślała, że to dobrze, iż nie jest w jej typie, bo inaczej mogłaby od czasu do czasu podejmować niezbyt profesjonalne decyzje. Nigdy jednak nie kierowała się w życiu zawodowym względami natury osobistej. Było to jednym z wielu powodów jej sukcesów.

– Naprawdę jestem tym podekscytowana – powiedziała do Patricka po powrocie do domu z tego pierwszego spotkania – ale chciałabym mieć twoją zgodę. To będzie trudniejsze nawet niż PDN. Co ty na to?

A Patrick odparł, że jeśli ona naprawdę chce to robić, oczywiście powinna. Choć go kusiło, powstrzymał się od pytania, co by zrobiła, gdyby się nie zgodził. Bianca zawsze robiła to, co chciała; reszta to były tylko pozory.

Wiedział, co go czekało. Podobnie jak w przypadku wszystkich nowych projektów żony znów będzie mnóstwo samotnych wieczorów, a ją tak pochłonie praca, że przejdzie to niemal w obsesję. Znosił tę sytuację z dwóch powodów: interesowało go obserwowanie biegu wydarzeń z punktu widzenia możliwie najbardziej bezstronnego obserwatora, a poza tym kochał Biancę i chciał, by robiła to, co ją uszczęśliwia. Wymagało to z jego strony pewnej dozy bezinteresowności, z drugiej pozwalało mu jednak robić to, co lubił – na przykład kupować obrazy – i nikt mu się nie wtrącał.

Nie miał skłonności do zadręczania się rozmyślaniami na swój temat – był jedynakiem i jak większości jedynaków nie brakowało mu pewności siebie. Powtarzał często: „Różnimy się od innych ludzi” i się nie mylił.

Bianca również nie miała rodzeństwa i w początkach swego związku często rozmawiali o tym i o więzi, jaka się dzięki temu wytworzyła między nimi. Bianca przytaczała dane liczbowe, że jedynacy ciągną do innych jedynaków, tak samo jak najstarsi z rodzeństwa do najstarszych. Utrzymywała, że statystycznie jedynacy częściej odnoszą sukcesy i są bardziej zdeterminowani w dążeniu do celu. Patrick nie miał pewności, czy odnosi się to także do niego, lecz za nic nie chciał, by energiczna panna Wood uważała go za miłego nieudacznika. A tym bardziej jej ojciec, wybitny i powszechnie szanowany historyk Gerald Wood, zanurzony w średniowieczu, o wiele mu bliższym niż wiek dwudziesty pierwszy, zwłaszcza po śmierci ukochanej żony Pattie, która zmarła, gdy Bianca miała zaledwie dziewiętnaście lat.

– Dzień dobry, panie Bailey. Miał pan dobry dzień?

– Tak, niezły, dziękuję, Soniu. A ty? – Patrick nie zamierzał mówić gosposi, że tak bardzo nudził się w biurze, że po lunchu wręcz przysypiał.

– Bardzo dobrze, dziękuję. Przygotowałam menu na przyjęcie od jutra za tydzień, może chciałby pan spojrzeć. Może pan też zamówić wino.

– O, dziękuję, zabiorę to do gabinetu.

– Zrobiłam też sos boloński na dziś wieczór. Mówił pan, że pani Bailey nie będzie w domu?

– Nie, jutro ma ważne spotkanie i będzie pracowała do późna. Zjem z dziećmi i ugotuję makaron, proszę się nie obawiać.

– Dobrze. Na mnie już pora. Ruby jest w łóżku. Karen jej teraz czyta, a potem wychodzi.

Karen, niania, przychodziła zająć się ośmioletnią Ruby po szkole, a wieczorem kładła ją spać. Opiekowała się nią także w czasie ferii. Znajomym nianiom często powtarzała, że była to niewiarygodnie przyjemna praca.

– Świetnie, dziękuję, Soniu. O, cześć, Milly. Jak ci minął dzień?

– Super.

– No to w porządku.

– A jak u ciebie?

– Och, było dość gorąco.

Uniosła się na palcach, by go pocałować.

– Jesteś taki zabawny – rzuciła łaskawie.

– Próbuję. Odrobiłaś lekcje?

– Tato! Nie bądź okropny.

– Odrobiła, panie Bailey – zapewniła Sonia, uśmiechając się do Milly. – Zaczęła zaraz po powrocie ze szkoły.

– Widzisz?! Dziękuję, Soniu.

– A co z ćwiczeniem? Grałaś na klarnecie?

– Też zrobione.

– Jesteś za dobra, żeby być prawdziwa, mam rację? Gdzie jest Fergie?

– Gra na konsoli.

– No nie! Niedozwolone przed siódmą.

– Tato! Mówisz zupełnie jak mama. Idę sobie.

Oddaliła się, skupiając całkowicie uwagę na swym telefonie. Patrick uśmiechnął się pobłażliwie do jej pleców. Emily, nazywana od urodzenia Milly, prawie trzynastoletnia, wysoka, szczupła, miała długie, proste, ciemne włosy i brązowe oczy oraz mnóstwo wdzięku i była ogromnie lubiana; należała do dziewcząt, które każdy chciał zaprosić na przyjęcie i wieczór z nocowaniem. Chodziła do drugiej klasy szkoły St. Catherine w Chelsea, nowej, cieszącej się powodzeniem szkoły dla dziewcząt, ostro rywalizującej z najlepszymi tego typu placówkami. Uzdolniona muzycznie Milly zdobywała wyróżnienia za grę na klarnecie; nie radziła sobie tylko z grami komputerowymi, w których była beznadziejna.

Jedenastoletni Fergus miał typowy dla rodziny wdzięk i urodę, był równie dobry w grach, jak Milly zła, w prywatnej szkole podstawowej zawsze znajdował się w czołówce, a ponieważ był sprytny, jakimś cudem zdołał utrzymać swą pozycję w klasie stypendystów.

Patrick poszedł do swego gabinetu na pierwszym piętrze obszernego wolno stojącego domu z czasów wiktoriańskich, otoczonego dużym ogrodem. Ten wielki dom z ogrodem był prezentem ślubnym od jego ojca; ludzie zawsze powtarzali, że samo to mówiło niemal wszystko, co trzeba wiedzieć o rodzinie Baileyów – że była bogata, szczęśliwa i wielkoduszna.

Guy Bailey, makler giełdowy, dorobił się fortuny w złotych latach City, a w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku przeszedł na wczesną emeryturę, „dzięki Bogu tuż przed Big Bang”, jak często mawiał, i przeprowadził się do dużego domu wiejskiego na trenie ogromnej posiadłości, gdzie znajdowały się też stajnie. Nauczył się dobrze strzelać i zmienił hobby, któremu oddawał się przez całe życie, czyli handel antykami, w „zajęcie na pół etatu”, jak to nazywał.

Patrick ukończył z dobrym wynikiem prestiżowy wydział PPE (filozofia, nauki polityczne i ekonomia) na Oksfordzie i zaczął pracę w biurze księgowym swego wuja na Strandzie. Dostał bardzo ładny gabinet, zarabiał doskonale, był ogromnie lubiany zarówno przez personel, jak i klientów; był czarujący i zrównoważony, a przy tym bystry. Być może po kilku latach odszedłby z biura, uznawszy, że praca jest w najlepszym przypadku niezbyt ciekawa, poznał jednak Biancę Wood i zakochał się w niej, a w świecie Patricka nie proponowało się dziewczynie małżeństwa, jeśli nie mogło się jej zaoferować ładnego domu w dobrej okolicy i godziwej pensji, która pozwoliłaby jej nie pracować, gdyby tego chciała lub gdyby pojawiły się dzieci. W Bailey, Cotton i Bailey nie było mu źle; po prostu praca tam niespecjalnie go fascynowała. Nie był to jednak wystarczający powód, by nie oświadczyć się pannie Wood w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku i poślubić ją w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym.

Poznał ją na kolacji w City, natychmiast go oczarowała; była błyskotliwa i elokwentna, a przy tym wyraźnie nim zainteresowana. Powiedziała, że jest kierowniczką działu marketingu w spółce produkującej środki higieny osobistej.

– Pasta do zębów i dezodorant to nie brzmi może zbyt ekscytująco – mówiła – ale w zeszłym roku był proszek do prania, jest więc poprawa. A rzecz jest fascynująca, ponieważ chodzi nie o produkt, ale o to, co można z nim zrobić. Nadania wykresowi sprzedaży właściwego kierunku nie da się z niczym porównać!

Zaprosił ją na kolację. Rozmawiali tak długo, że dopiero widok kelnerów ustawiających krzesła na stołach uświadomił im, jak jest późno. Bianca zaprosiła go na następny piątek.

– Tym razem ja stawiam. Taką mam zasadę, przepraszam, nie lubię darmozjadów.

Patrick cierpiał, widząc, jak ona płaci kartą kredytową i podpisuje rachunek, ale szybko pogodził się z sytuacją – trzy miesiące później zamieszkali razem.

Do chwili ślubu w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku Bianca dwa razy zmieniała pracę i została kierowniczką działu marketingu. Przestała pracować na tydzień przed urodzeniem Milly i wróciła za biurko po czterech miesiącach. Gdy dwa lata później urodził się Fergie, pozostała w domu zaledwie przez trzy miesiące. Nie znaczyło to, że była złą matką, bardzo kochała swoje dzieci i angażowała się w opiekę nad nimi. Po prostu lepiej zajmowała się dziećmi, jeśli miała także coś innego do roboty. Gdy półtora roku po narodzinach Fergiego okazało się, że jest w nieplanowanej ciąży – silne antybiotyki na zapalenie oskrzeli osłabiły skuteczność pigułek – nie usunęła jej, na co być może zdecydowałaby się inna kobieta na jej miejscu, lecz po prostu postanowiła urodzić Ruby.

Kariera Bianki rozwijała się imponująco. Patrick, choć niezmiernie dumny z żony, wolałby, aby miała więcej czasu wolnego, dzieci z pewnością nie wyglądały jednak na nieszczęśliwe, były radosne, urocze i pewne siebie. Patrickowi przemykała od czasu do czasu myśl, że żona mogłaby nieco bardziej interesować się nim i jego pracą, ale przecież, jak często powtarzał, nie było za bardzo czym się interesować. Był teraz wspólnikiem, zarabiał naprawdę dobrze, miał przyzwoite godziny pracy – czego nie dało się powiedzieć o Biance – i w zasadzie nie uważał, że stanowi obciążenie dla rodziny. Natura obdarzyła go niezwykle pogodnym usposobieniem. Gdy Milly miała pięć lat, Bianca została dyrektorem do spraw sprzedaży i marketingu w firmie tekstylnej. To wówczas zaczęła zarabiać więcej niż mąż, a jemu to przeszkadzało – dość mocno. Bianca żartowała sobie z niego.

– Kochany! To są nasze pieniądze, tak samo jak te, które ty zarabiasz. Idą na naszą rodzinę, nasze życie. Jakie ma znaczenie, kto ile daje?

Patrick zapytał ją kiedyś, po dużej ilości alkoholu, czy rzuciłaby pracę, gdyby bardzo ją o to poprosił. Bianca pochyliła się nad stołem i odparła:

– Kochanie, naturalnie, gdybyś rzeczywiście tego chciał. Ale nie chcesz, prawda? Dlatego cię kocham.

I kochała go. Bardzo. A Patrick kochał ją. W chwilach gorszego nastroju przypominał sobie, że trochę nudy w biurze i od czasu do czasu uczucie niezadowolenia to drobiazg, gdy człowiek ma bystrą i piękną żonę, która go kocha, trójkę uroczych dzieci oraz duży krąg przyjaciół i prowadzi życie, którego większość ludzi by mu pozazdrościła.

Doskonałe dziedzictwo

Подняться наверх