Читать книгу Poklatkowa rewolucja - Peter Watts - Страница 9
ОглавлениеGrę zepsuła mi budowa w Monocerosie. Potwór wyskoczył z bramki ułamek sekundy po jej odpaleniu, zupełnie jakby skurwiel przez cały czas na to czekał, jakby nienawiść i głód rosły w nim z każdą sekundą każdego stulecia, gdy pełzliśmy przez próżnię, by go uwolnić. Może właśnie w coś takiego zmieniła się ludzkość wiele milionów lat po starcie Eriophory. Może to było coś, co przyszło później, połknęło ludzkość w całości i popędziło naszymi autostradami, patrząc, co by tu jeszcze pożreć.
To nie ma żadnego znaczenia. To nigdy nie ma znaczenia. My zrodziliśmy bramkę, bramka zrodziła potworność. Z czymś mi się skojarzyła, dostrzegłam jakieś niewyraźne, znajome echo, którego nie byłam w stanie umiejscowić. Zdarza się częściej, niż mogłoby się wydawać. Jak się jest w drodze przez tyle gigasekund, to nie ma siły – z czasem dostrzegasz we wstecznym lusterku, że modele są podobne.
Uratowały nas standardowe procedury. Hamowanie po uruchomieniu bramki równa się samobójstwu – promieniowanie ze świeżo powstałego tunelu czasoprzestrzennego spopieliłoby nas na długo, nim zdążyłby nas połknąć jakiś przypadkowy demon. Przeszliśmy więc przez to ucho igielne tak samo jak zawsze – przejechaliśmy na oklep na grzbiecie naszej osobliwości przez pętlę może ze dwa razy większą od nas i domknęliśmy tunel łączący tam i tu z prędkością sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę, ani na moment nie zwalniając. Ufaliśmy, że reguły się nie zmieniły, że matematyka, fizyka i ratująca nam dupę geometria, w której rzeczy słabną z kwadratem odległości, rozcieńczą czoło fali, zanim nas dogoni. Uciekliśmy przed promieniowaniem, uciekliśmy i przed potworem, a gdy te dwa gatunki niepewnej śmierci przesunęły się ku czerwieni za rufą, Szymp wyświetlił mi w rogu pola widzenia małą żółtą ikonkę...
POMOC MEDYCZNA?
...a ja nie wiedziałam dlaczego, póki nie odwróciłam się do Lian i nie zobaczyłam, że się trzęsie.
Wyciągnęłam do niej rękę.
– Lian, dobrze...
Machnęła ręką. Oddychała płytko i szybko. Na jej szyi pulsowało tętno.
– Nic mi nie jest. Po prostu...
POMOC MEDYCZNA?
Widziałam, jak próbuje dojść do głosu jakieś kruche opanowanie. Widziałam, jak walczy, jak słabnie, jak nie do końca wygrywa. Jednakże oddech się uspokoił.
POMOC MEDYCZNA? POMOC MEDYCZNA?
Wyłączyłam ikonkę.
– Lian, o co ci chodzi? Wiesz, że to nie jest w stanie nas dogonić.
Rzuciła mi spojrzenie, jakiego nigdy dotąd nie widziałam.
– Nie masz pojęcia, co oni są w stanie. Nawet nie wiesz, kim oni są. Nic nie wiesz.
– Wiem, że żeby w ogóle próbować nas gonić, mają co najwyżej z dziesięć kiloseków, żeby rozbujać się od zera do dwudziestu procent prędkości światła. I wiem, że jeśli ktoś tak potrafi, to dawno by nas pacnął jak muchę, gdyby tylko zechciał. I ty też to wiesz.
Przynajmniej kiedyś wiedziała.
– A, to tak to robisz. – Drobny śmieszek, niepokojąco bliski granicy histerii.
– Co robię?
– Radzisz sobie z tym. Skoro się nigdy nie stało, to nigdy się nie stanie?
Pięć osób rozmrożonych na czas budowy i to akurat ja muszę przy niej być, kiedy jej odwala.
– Li, skąd ci się to bierze? Przez dziewięćdziesiąt pięć procent czasu bramka po prostu sobie stoi i nic nie robi.
– I co to zmienia? – Rozłożyła ręce w paradoksalnym geście jednocześnie bojowym i pełnym rezygnacji. – Ile czasu my już to robimy?
– Wiesz równie dobrze jak ja.
– Poszerzamy Imperium Ludzkości. Czy raczej tego, w co Ludzkość się przez tyle czasu zmieniła. – I to miała być jakaś nowość? – Budujemy kolejną bramkę i nic z niej nie wyłazi. To co, wymarli? Mają to gdzieś? Zapomnieli o nas?
Otworzyłam usta.
– Albo... – ciągnęła – ...stawiamy bramkę i coś próbuje nas zabić. Albo my...
– Albo budujemy bramkę – powiedziałam stanowczo – i dzieje się coś pięknego. Pamiętasz te bańki, jakie piękne były?
Wykipiały z pętli jak tęcze, tańczyły wokół siebie, opalizujące i wspaniałe, aż urosły do wielkości miast i wtedy po prostu wyblakły.
Gdy je przywołałam, dostałam w zamian nieznaczny i krzywy uśmiech.
– A, no tak. I co to właściwie było?
– Ważne, że nas nie zjadło. Tylko o to mi chodzi. Nawet nie próbowało. Lian, my nadal żyjemy. Mamy się nieźle, nawet lepiej niż nieźle, bo po zielonej stronie każdego wskaźnika, jaki przyjdzie ci do głowy. A do tego badamy galaktykę. Jak mogłaś zapomnieć, jakie to wspaniałe? Ludziom na Ziemi nawet by się nie marzyło to, co my widzieliśmy.
– Spełniamy niemarzenia. – Znów zachichotała. – Sunday, no fantastycznie po prostu.
Patrzyłam, jak to biomechaniczne spotwornienie znika za nami. Patrzyłam, jak w akwarium taktycznym migocze i aktualizuje się rój ikonek. Patrzyłam, jak płyty pokładu połyskują w słabym świetle z mostka.
– Dlaczego oni się do nas... po prostu nie odezwą? Nie powiedzą „cześć” od czasu do czasu? Albo choćby raz?
– Nie wiem. A ty? Przed wylotem przeleciałaś się może na Madagaskar, znalazłaś jakiegoś tupaja, podziękowałaś mu za pomoc?
– Nie rozumiem. O co ci chodzi?
– O nic. Po prostu... – Wzruszyłam ramionami. – Myślę, że mają teraz inne priorytety.
– To się powinno już skończyć. Mieli nas wezwać z powrotem wiele milionów lat temu. Nie... – Uciszyła mnie roztrzęsioną dłonią. – My nie mieliśmy lecieć w nieskończoność. Ile razy już oblecieliśmy ten zasrany dysk? – Rozłożyła szeroko ręce.
Szymp, nie rozumiejąc gestu, rzucił nam na tył mózgu obraz lokalnych gwiazd.
– Może tylko my zostaliśmy. A i tak dawno zdążyliśmy obstawić cały dysk tymi bramkami.
Teraz ja spróbowałam się zaśmiać.
– To duża galaktyka. Jeszcze sporo brakuje, parę kółek na pewno trzeba zrobić.
– I zrobimy. Możesz na to liczyć. Póki nie odparuje napęd, Szympowi nie skończy się prąd, a ostatni z nas nie zgnije w krypcie jak spleśniały owoc. – Obejrzała się na akwarium taktyczne, choć jego ekrany wyświetlały się także w naszych głowach. – Sunday, my skończyliśmy. Termin końca misji dawno minął. Eri nie była obliczona na tak długo. Ani my. – Westchnęła, powoli wypuściła powietrze. – Zdecydowanie zrobiliśmy wystarczająco dużo.
– Chcesz się zabić? To masz na myśli? – Naprawdę nie miałam pojęcia.
– Nie. – Pokręciła głową. – No nie. Skąd.
– To czego chcesz? Bo widzisz, jesteśmy tutaj. Gdzie indziej mogłybyśmy być?
– Na Madagaskarze na przykład? – Teraz, ni stąd, ni zowąd, się uśmiechnęła. – Może zostawili nam jakieś miejsce. Zaraz obok tupai.
– Na pewno coś zostawili. Sądząc po tym ostatnim, co go widzieliśmy.
– Rany, Sunday. – Jej twarz zapadła się w sobie. – Ja po prostu chcę do domu.
Podjęłam kolejną próbę kontaktu fizycznego.
– Lian... to jest...
– Naprawdę? – Chociaż tym razem mnie nie odgoniła.
– Żadnego innego miejsca nie mamy. Ziemia, nawet jeśli jeszcze istnieje, nie jest już nasza. My jesteśmy...
– Tupajami – wyszeptała.
– No tak. W sumie. Mniej więcej.
– A widzisz, to może mają gdzieś jeszcze wilgotną gorącą dżunglę, żebyśmy mogły się tam schować?
– Cała ty. Popieprzona optymistka. – A kiedy nie odpowiedziała, dodałam: – Budowa się skończyła, Lian. Pora się kłaść.
– Obiecuję ci: za parę tysięcy lat wszystko będzie wyglądać lepiej.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.