Читать книгу Reguła zakonu - Piotr Górski - Страница 5

ROZDZIAŁ I

Оглавление

Kobiety z Ama, które do tej pory widywał, były niskie, barczyste, o nogach owłosionych jak u płaskomordów. Alija Low, choć z Ama, była inna: wyższa, drobniejsza, ze skórą gładką, po balsamach, bez zwałów mięśni, typowych dla walczących kobiet. Leżała na piasku, plując nim na buty Kestela. On pochylał się, czubkiem miecza kłując ją w mostek… a raczej w to delikatne miejsce między częściowo odsłoniętymi piersiami. Przyglądał się jej z przyjemnością.

Nie spodziewał się, że pójdzie tak łatwo.

Kończyło się popołudnie. Na trakcie było jaśniej niż w lesie, a liśćmi poruszały podmuchy wiatru. Podczas walki Alija odrzuciła płaszcz i pozostała w lekkiej skórzanej zbroi, którą musiała nosić dla ozdoby. Zbroja więcej odsłaniała, niż miała chronić. Kestel nie śpieszył się. Podziwiał ją. Miała ciało.

To znaczy, każdy miał jakieś ciało. Ale jej wydawało się wyraźnie lepszego gatunku.

Delikatnie przesunął miecz, rozchylając skórzany dekolt Aliji. Jedynie głupcy chodzili walczyć ze smokami. O ileż przyjemniej było zwyciężać piękne kobiety. Zaklęła takimi słowami, że musiał głęboko zaczerpnąć powietrza. W końcu, zdaniem niektórych, to ona była najgorszą z bestii.

– Na brzuch – mruknął i cofnął ostrze.

Przydusił kolanem jej plecy, nie za mocno, żeby nie zrobić jej krzywdy, i związał jej ręce. Przyglądał się jej pupie. To był kawał solidnego tyłka i nie sposób było oderwać od niego oczu tak po prostu.

Zdaje się, że poczuła, gdzie uwięzło jego spojrzenie.

– Ty gnoju – powiedziała. – Niech ci się nie zdaje, że będziesz mnie miał. Jeśli jesteś do niego przywiązany, nie ryzykuj. Nawet nie próbuj.

Zignorował to. Podniósł się i przetoczył ją znowu na plecy. Zacisnęła uda.

– Zmiażdżę go, jeśli tylko spróbujesz. Potrafię to zrobić.

Szarpnięciem postawił Aliję na nogi. Podniósł z ziemi jej miecze, zakrzywione i bardzo lekkie. Schylając się po nie, poczuł wszystkie swoje blizny.

– Czego ty w ogóle chcesz? – spytała, wypluwając ostatnie ziarnka piasku. – Przyczepiłeś się. I pomyśleć, że nie musiałam dzisiaj iść tą drogą.

Schował miecze do podróżnego worka, tak że wystawały zeń jedynie rękojeści. Wsunął tam też jej maskę: srebrną, zdobioną krwawymi łzami, której nie zdążyła założyć, bo ją zaskoczył.

– Znalazłbym cię i tak.

– Szukałeś mnie?

Wzruszył ramionami. Popatrzył w stronę lasu, na korony drzew rozchwiane pod chmurami, a potem na jej twarz, po której ześlizgiwały się promienie popołudniowego słońca. Cerę miała zdrową, smagłą. Trudno było znaleźć jakąś skazę na tej cerze, oprócz trzech blizn na prawej skroni. Delikatnych, jakby ją kotek podrapał. Oczy patrzyły bystro, wypatrując słabości. Nos miała prosty. Nos jak nos, całkiem mu się podobał, a usta aż krzyczały o całowanie. Szyję miała silną, mocną, lecz wciąż była to świetna szyja.

– Mam glejt na ciebie.

Zmrużyła oczy. Przejechała językiem po pokrytych pyłem wargach, bezskutecznie usiłując je zwilżyć.

– Sukinsynu, jesteś łowcą.

– Kestel Samran Netsa.

– Kestel – powiedziała i twarz jej złagodniała. – Czyli nie z Theatrum. Nie wiem, czy to dobrze czy źle.

– Wszystko jedno. I tak biorę cię do Argolan.

– Więc rzeczywiście wszystko jedno. – Włosy przysłoniły jej twarz, odrzuciła je ruchem głowy. – A w ogóle to słyszałam o tobie, wiesz? Słyszałam, że wszędzie o mnie wypytujesz. Nie przejęłam się zbytnio.

Patrzyła na niego ze spokojnym wyzwaniem w jasnych oczach.

– Mój płaszcz – powiedziała.

Na skraju drogi, za małym bukiem, stał plotkarz. Przyglądał się, kiwał łebkiem, wsuwał i wysuwał język.

Szmaciane powieki uniosły się i opadły. Uniosły się jeszcze raz i tak pozostały. W ciemność wpatrywały się nieruchome oczy z drewna.

Bomol wstał. Jaskinia lepiła się od wilgoci, ale jemu się to podobało. Krople wody jednostajnie spadały na skały. Dla kogoś o mniej wymyślnym guście słuchanie tego dźwięku mogłoby się stać torturą, ale dla niego brzmiało jak muzyka. Ruszył przez mrok, powłócząc wiotkimi nogami. Odchylił drzwi zbite z surowych desek i wszedł do sali, która była kolejną ciemnością. Głęboko odetchnął wonią najpiękniejszą ze wszystkich: preparatów i środków konserwujących.

Nie zapalał pochodni. Bał się ognia, który w jednym krótkim rozbłysku mógł strawić jego szmaciane powłoki. Nie potrzebował światła, aby ostrożnie zdjąć ze skalnej półki to, po co tu przyszedł. Potem, przygarbiony, podreptał do kolejnej sali, gdzie było już jaśniej, bo poprzez otwór w sklepieniu wpadały do środka promienie słońca i rozszczepiały się na tysiące barw.

Spojrzał na przedmiot, który trzymał – na spreparowaną ludzką głowę. Kości czaszki poddały się, gdy je ścisnął, a gdy puścił, wróciły do poprzedniego kształtu. Uniósł głowę i nasunął na swój szmaciany łeb.

Zdjął ramiona ze ściany i naciągnął na ręce ze sznurka. Dłonie przykleił białą żywicą, przechowywaną w glinianym słoiku.

Nogi wydobył ze skrzyni i musiał przyszyć je nicią z wydzieliny amsorpaka. Zabrało mu to dużo czasu. Popatrzył na swoje dzieło bez przyjemności. Założył pantalony. Wreszcie zabrał się do rozwiązywania sznurówek na piersi. Usiadł i rozchylił zewnętrzne powłoki, dotykając nowymi dłońmi swego serca.

Przez jakiś czas po prostu tak siedział, czując, jak serce bije mu między palcami, i słuchał miarowych stuknięć, cichych jak tykanie zegara w wielkim domu.

W końcu się znudził.

Rozplątał kolejne sznurówki. Wyszarpnął serce i wrzucił je do uszczelnionego smołą wiadra. Rozległ się plusk, woda rozchlapała się wokół.

Z powrotem zasznurował powłoki i zarzucił na szmaciany korpus kubrak ze skóry jelenia. Dźwignął dwa sztylety, z których jeden częściowo przerdzewiał. Umieścił je w pochwach na plecach.

Ruszył korytarzem, kołysząc się i co rusz tracąc równowagę. Ekwipunek był ciężki, ale całkiem mu się to podobało. Zaraz się przyzwyczai. Z każdym kolejnym krokiem czuł, jak wzbiera w nim uniesienie. Zawsze się tak czuł, gdy wyruszał na łowy.

Wydostał się z jaskini na powietrze.

Plotkarz już się zamknął i znikał między drzewami.

Viana DaHan wyniosła z podpiwniczonej ziemianki ciężką stalową laskę. Przepasała się ostrą szarfą Nansee. Usiadła na starym pniaku i pociągnęła sfermentowany sok owoców gardoa z pociemniałej od grzyba glinianej butelki. Patrzyła, jak słońce zbliża się do linii horyzontu. Była skupiona i zdecydowana. Tak długo na to czekała.

Włożyła kaftan obszyty rybią łuską i sięgnęła po maskę dorsza. Kiedyś, gdy słońce jej życia dopiero wschodziło, a ona grzała się w jego cieple, sądząc, że złe rzeczy przydarzają się tylko złym ludziom, nigdy nie przyszłoby jej do głowy założyć coś takiego. Teraz z prawdziwą ulgą ukryła się za dorszem, maską obłąkanych. Dorsz mógł budzić niechęć, ale nie budził zaciekawienia. Nie chciała pokazywać światu płaskiej twarzy.

Była znużona czekaniem. Miała dość ukrywania się, samotnego życia i błąkania się po leśnych piwnicach. To była dobra piwnica. Ciepła, przestronna. Viana miała szczęście. Niewielu z tych, którzy nie dali się spisać, żyło w tak godnych warunkach.

Ta myśl nie pomagała. Budziła poczucie winy. Viana z wściekłością rzuciła butelką w najbliższe drzewo. Butelka odbiła się od kory i upadła na ściółkę nie rozbijając się.

Zły znak.

Viana rozejrzała się za plotkarzem, ale on dawno pobiegł.

Siedzieli we trzech przy kamiennym stole, otoczeni omszałymi głazami wielkości małych kamienic. Gamron, najmłodszy z braci Szeronów, chwycił pusty dzban i na chwilę zniknął w chacie z bali, którą z takim trudem wznosili przed laty i której nigdy nie wykończyli jak należy. Gdy wrócił, dzban pełen był gorącego miodu. Rozlali trunek do glinianych kubków, pili i patrzyli na chmury.

Plotkarz nie mógł tego znieść. Ciągle gadał i podchodził bliżej. Hawarasz, najstarszy z braci, obserwował go kątem oka.

– Co tam w Klookbloku? – mruknął, jakby potok słów plotkarza w ogóle go nie obchodził.

– Ano nic – odparł Urahat, średni. – Dziwki się parzą.

Hawarasz skinął głową, jakby właśnie tej informacji potrzebował. Górował nad braćmi posturą, choć i oni do karłów nie należeli.

– Przynieś mięsa, Gamron.

Najmłodszy brat niechętnie powlókł się na skraj kręgu i uniósł drewnianą klapę studzienki na solone mięso. Plotkarz niemal wychodził z siebie. Gestykulował, pokrzykiwał cienko i wciąż się zbliżał. Tylko raz spojrzał na Gamrona, który wkrótce znalazł się za jego plecami. Gamron zostawił studzienkę. Poszedł wzdłuż głazów, porośniętych cierniowym zielem. Stanął w jedynym wejściu do kręgu, tarasując je własnym ciałem.

Plotkarz zastrzygł uszami, obejrzał się i skulił. Jego futro zjeżyło się, oczy szukały drogi ucieczki. Zaczynał rozumieć, że go mają. Mimo to ani na chwilę nie przestawał gadać.

Dziwna istota, pomyślał Hawarasz. Jedna z najdziwniejszych.

– No, dalej, jechać z nim – rozkazał.

Gamron nie miał u boku miecza, więc sięgnął po belkę opartą o kamienie. Z belki wystawał gwóźdź gruby na kciuk. Najmłodszy brat splunął sobie pod nogi. Urahat podniósł się, rozpostarł ramiona. Hawarasz w zamyśleniu uniósł kubek do ust. Miód był gorący, parzył wargi. Plotkarz cofnął się o dwa kroki. Był przerażony, podwijał uszy. I nadal gadał.

Urahat ruszył na plotkarza, który rzucił się w panice do wyjścia. Usiłował przemknąć bokiem, ale Gamron wziął zamach i uderzył go z półobrotu. Gwóźdź wszedł w mały łepek miękko jak w sosnowe drewno, czaszka rozprysnęła się w zetknięciu z belką.

– Kurwa – zaklął Urahat, który za bardzo się zbliżył. Zaczął ścierać z twarzy krew i mózg. Z wściekłością spojrzał na brata. – Pół świata ujebałeś.

Kestelowi zależało, żeby doprowadzić Aliję szybko i bez hałasu. Istniała możliwość, że ktoś zechce się o nią upomnieć. Jakiś przyjaciel. Nie sądził, by Alija miała przyjaciół, lecz nie zamierzał tego sprawdzać. Bardziej bał się jej wrogów. Wszystkich tych ludzi i nieludzi, których skrzywdziła i którzy mogliby chcieć ją dopaść.

– Do Argolan długa droga – powiedziała, zaciskając pięknie skrojone usta, i zrozumiał, co miała na myśli. Groźby rzadko robiły na nim wrażenie, ale doceniał koronkową subtelność, z jaką groziła. Nie był na tyle zuchwały, aby wierzyć, że w pojedynkę doprowadzi ją do Argolan. Wozy łowców z Theatrum krążyły w okolicach Klookbloku. Podobno dowodził nimi sam pan Tuut.

– Myślisz, że to dobry pomysł oddać mnie na Arenę? – spytała.

Milczał. Zeszli z traktu i poprowadził ją lasem. Szli wolno, bo lewa noga odmawiała mu posłuszeństwa, a w kręgosłupie czuł ćmiący ból. Miał nadzieję, że to w końcu przejdzie, tak jak zawsze przechodziło, choć nigdy do końca. Ściółka szeleściła pod stopami. Kestel ze smutkiem dostrzegał, jak wiele drzew ma liście lekko wyblakłe. Pomyślał, że nie jest prawdą, iż jesień przychodzi po lecie. Lato jeszcze trwało, ale jesień też już tu była. I tak samo działo się ze wszystkim.

– Kiepsko wyglądasz – podjęła Alija. – Jesteś chory?

Nie chciała iść w ciszy. Przez chwilę rozważał, czy jej nie zakneblować.

– W takim stanie bawisz się w łowcę? Jeśli zacznę uciekać, jak mnie dogonisz?

– Łatwo.

Uśmiechnęła się, błyskając białymi zębami.

– Jak mówiłam, do Argolan długa droga.

– Taaak – mruknął, bo całe to jej gadanie zaczynało go irytować. – Zdążysz mnie zabić pięć razy, bo jesteś Alija Low.

– Nie umiesz liczyć. Umiera się tylko raz.

Zmarszczyła nos i czekała, co powie. Wyglądała, jakby naprawdę spodziewała się jakiejś reakcji. Kestel przystanął. Poczuł bezwonny, ciepły podmuch na policzkach. Ziemia zafalowała.

– Namierzają nas – warknął.

– Kto?

– Już ty wiesz kto.

Nie miał pojęcia, jak to się stało. Grobliny. Jak się dowiedziały o ujęciu Aliji. Nie znosił groblinów ani ich magii, a chodziły słuchy, że Alija czasem z nimi pracowała.

– Szybciej – złapał ją za nadgarstek tak mocno, że syknęła.

– O co chodzi?

Do diabła. Doskonale wiedziała, o co chodzi.

Bracia Szeronowie kochali Aliję Low. Nie była im przychylna, nigdy nie dała im cienia nadziei, ale to tylko podsycało w nich uczucie. Oddawali jej wszystko, czego zażądała: złoto, srebro, stalowe pierścienie – krwawe metale, bo krwią opłacone. Przybywała, kiedy chciała, korzystała z ich gościny i znikała, kradnąc konia lub dwa.

Nie żywili urazy. Na dnie ich serc wyrył się wizerunek Aliji Low, która teraz była w potrzebie.

Kochali ją wszyscy, ale każdy inaczej.

Hawarasz kochał dziko, pożądliwie jak pies.

Gamron wielbił łagodnie, poetycko, delikatnie.

Urahat kochał prowizorycznie, miał zbyt wiele różnych spraw. Nie bardzo wiedział, czego chce.

– Nie bardzo wiem, czego chcę – rzekł.

– Zamknij się – warknął Hawarasz.

Jego brodata twarz pozostała skupiona. Pochylony nad kamiennym stołem trzymał w dłoniach tablice i przestawiał w nich diamenty.

– Masz ich?

– Chyba są. – Kamienie kaleczyły mu palce.

– Gdzie?

– Ano tutaj.

Bracia pochylili się nad tablicami. Światło załamywało się w przestrzeniach między kamieniami, tworząc ekran. Widzieli tamtych dwoje, mężczyźnie wyraźnie się śpieszyło. Alija była związana i wściekła.

– Ciągle piękna – rzekł Gamron.

– Nie dogonimy ich przed zmrokiem.

– Więc co?

– Postawimy im na drodze coś, co ich zatrzyma – zdecydował Hawarasz.

– Jakiś standard? – zapytał Urahat. – Góra, jezioro?

Hawarasz zastanowił się.

– Jak ją znam, to prędzej da się zabić, niż się odda temu łowcy.

– Podstawimy mu dziwkę?

– Elegancką kurwę z manierami sagini. Niech zatrzyma go na noc.

– Sam chciałbym mieć taki koniec – westchnął Urahat.

Reguła zakonu

Подняться наверх